MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

piątek, 23 marca 2012

Droga

Ranek utknął we mgle. Najwcześniej mgła była nieprzenikniona. Przepychała się z porankiem. I długo zdawało się, że mgła zwycięży. Świat był szarością. Zwłaszcza w dolinie. Ponad dolinę wyniosła mnie prędkość koni mechanicznych i tam, nieco wyżej, mgła stała się jasnością. Już inny nastrój przebijał przez gęstość powietrza. Myśli zaraziły się tą jaskrawością i już nie były ponure. Krajobraz mknął z zawrotną prędkością, unosząc mnie coraz wyżej i wyżej. W krótkim czasie osiągnęłam poziom ponad wszystkimi mgłami. Choć wyraźnie miało się wrażenie, że dzisiejsza mgła panuje nad światem w jednej postaci. Nic jej nie porozrywało na strzępy i małe kawałeczki. Swoją mlecznością jedna mgła otuliła cały świat.

Dopiero w chwili, w której mleczność przemieniła się w jaskrawość uświadomiłam sobie, że wciąż tkwię w innym świecie. W świecie, w który zawiodła mnie dwudniowa podróż dopiero co odbyta. Widać jeszcze nie skończona. Duchowo towarzyszyłam pewnemu ojcu, prowadzącemu syna przez świat po katastrofie gorszej niż opisuje Księga Apokalipsy. Może tylko innej, wcale nie gorszej. Był to świat, w którym ludzie stali się naprawdę wilkami. Dla siebie. Człowiek człowiekowi... W tym świecie wilków, nie ludzi, ojciec prowadzi dziecko. Mówi dziecku, że jest tym, które niesie światło. Dziecko znało tylko taki świat, od którego ojciec bał się uciec nawet we śnie. Wmówił sobie i synowi, że kolorowe sny, na jakie mieliby sobie pozwolić, byłyby ich końcem. Powiedział, że nie ma już kolorów. I snów, i życia, i dobrych ludzi. Świat, który przemierzali tonął w spopielałej mgle. Wszystko było szare. Nie, nie było wszystkiego. Była tylko szarość. Wszechogarniająca. Ojca. Syna. Ojca i syna. Wymarłe miasta zasypane szarym popiołem. Wymarłe krajobrazy zasypane szarym popiołem. Rzeki w swych nurtach odzwierciedlające szarość nie płynęły, bo nie miały dokąd. Stały i czekały, aż wyschną. Tak samo, jak wysychały ciała tych, którzy umarli od razu. Spotykane grupki kanibali zmuszały do wiecznej ucieczki. Do strachu. Do utraty resztki człowieczeństwa, która gdzieś błąkała się jeszcze w duszy ojca. Bo dusza ojca była również po katastrofie. Strach ojca był tak realny, że sam ojciec nie mógł być wymysłem nawet najznakomitszego pisarza. I w całym tym tragicznym świecie, który nie był przecież światem, w całym tym życiu bez życia, dziecko ma w sobie coś, czego nie powinno mieć. Bo niby skąd? Dziecko ma nadzieję. 
Dziecko swoją nadzieję pokłada w drugim człowieku. W chwili, kiedy ojciec odchodzi, a przed odejściem nie ma siły zrobić tego, co planował i obiecywał - nie ma siły zabić własnego dziecka - dziecko musi zaufać obcemu człowiekowi.
I zaufało. Jak dziecko. 

"Kobieta, gdy tylko zobaczyła chłopca, objęła go i przytuliła. Och, powiedziała, tak się cieszę, że cię widzę. Bywało, że mówiła mu o Bogu. Próbował rozmawiać z Bogiem, ale najlepiej było, gdy rozmawiał z ojcem, więc właśnie z nim rozmawiał i nigdy nie zapomniał. Kobieta powiedziała, że to nic złego. Powiedziała, że jego oddech to oddech Boga, co to przechodzi od człowieka do człowieka przez całe dzieje." *

Dobrze, że chłopiec zaufał. 
I tylko dzisiejszy przebłysk jaskrawości słonecznej przez mleczną mgłę spowijającą świat w szarość kazały mi się zastanowić, czy ja byłabym w stanie tak zaufać... W moim świecie. Tym najpiękniejszym ze światów.


* Fragment książki Cormac'a McCarthy'ego "Droga"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz