Oddycha krystalicznym powietrzem. Żywi się zapewne płatkami rzadkich kwiatów wysokogórskich. Spija krople wytryskujące ze skał i kąpie się w promieniach słońca, które muska ją blaskiem, by świeciła światłem obietnicy.
Każdy wcześniej, czy później stanie na swoim szczycie. Zdarzy się, że oszołomienie powali z nóg. Powietrze rzadkie, więc ciężej się oddycha. Zawsze można poleżeć w towarzystwie olbrzyma. Giewont zachęca do wspólnej kontemplacji spraw wiecznych i ziemskich. Otulony śnieżną pierzyną wcale nie pyta czy sen ma przerywać. Przecież on doskonale wszystko widzi. Kiedy popatrzeć za wzrokiem Giewonta, ziemia płaska jak placuszek. Rozciąga się hen, po horyzont. Nie widać żadnych wzniesień, które na co dzień stanowią tło krajobrazu oglądanego z okien rodzinnego domu.
Wiesz to, bo za ostatnim krokiem nie ma wiatru. Robisz krok do tyłu: wiatr znowu jest. I krok do przodu: wiatru nie ma. To tak, jakbyś wychodził spod dłoni, która spoczęła na twojej głowie. Wychodził i wracał. Masz lód pod nogami, z prawej i z lewej przepaść, a jednak pewnie stawiasz kroki. Bo czujesz, że jesteś kołysany bezkresną miłością, na którą nie ma lekarstwa. Ona ma w sobie pierwiastek początku i końca. I tej rozciągłej wieczności, która wcale nie jest lodowata. Wieczność jest surowa, ale jej pragniesz, jak jeszcze niczego nie pragnąłeś.
Jawi ci się jak obnażona kochanka czekająca na akt cielesnego daru i ofiarowania. Rozchylone kolana już podciągnęła do góry i czeka byś wszedł w nią, by dopełniło się każde wypowiedziane i niewypowiedziane słowo. Lśniące szczyty kolan bezwstydnej wieczności, prowadzą twój wzrok w dół i widzisz zalesione doliny. I nie wierzysz, że jesteś ponad turniami. Bo ogień cię trawi. Tym bardziej tchu złapać nie możesz. I stajesz się właśnie chwalcą tej chwili, która w krajobrazie nie ma końca. Szczęście diamentami rozsypało ci się pod nogami, byś miał czym zapłacić za miłość i nie stał się niewolnikiem chwili w wieczności. Wieczności w chwili.
Słyszysz już dzwony bijące. Oszołomienie wciąż nie odpuszcza. Wpierw nie wiesz, czy serce dzwonem ci gra, czy dzwonu serce ktoś w ruch wprawił. I wszystko ci jedno, bo traci znaczenie, czy jesteś jeszcze, czy już cię nie ma. Myślisz. Nie myślisz. W niemyśleniu hymn śpiewasz. Modlitwę pochwalną, której sobie nie uświadamiasz. Bo nie masz świadomości. Nie masz niczego. I masz wszystko. Bo wszystkim jest nic. I niczym jest wszystko. Świat taki wielki, że aż maleńki. Góry wysokie, a przecież jesteś ponad nimi. Czujesz się wywyższony.
Jest siła, która cię wywyższa po to, byś stał się pokorny. Zaciera wszystkie drogowskazy i każe ci szukać całkiem nowej drogi. Może musisz się schylić, by znaleźć nowy drogowskaz? Twoje stare drogi stały się zbyt uczęszczane. A tobie potrzebna jest samotność. Taka samotność, która pozwoli ci naprawdę zrozumieć, że nikt i nic na tym świecie się nie liczy.
Ważna jest tylko droga. Ta Droga, którą jest On.
Powiedział: "Ja jestem drogą i prawdą..."
"...i życiem." W tym krajobrazie zapisane są najważniejsze Słowa.
W tym krajobrazie na pewno jest twoja nieodkryta droga.
Ten krajobraz jest pamiętnikiem twoich pragnień i namiętności.
Ten krajobraz jest odzwierciedleniem największej miłości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz