MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 18 marca 2012

Beskid Niski - Lackowa

Po powrocie do domu koniecznie musiałam się położyć. Gdy po odpoczynku usiłowałam wstać  nogi miałam jak źrebię, które zaledwie klacz wypluła ze swego łona w akcie narodzin. Jeśli kto widział kiedy takie źrebiątko, wie, jak musiałam wyglądać. Pewnie mało kto zaznał takiego stanu. Nie ma się co okłamywać. Moje kolana są w tragicznym stanie, ale też góra, którą dzisiaj (!) zdobywaliśmy jest bardzo trudnym szczytem. Analizując nasze plany postanowiliśmy tegoroczny sezon rozpocząć w Beskidzie Niskim. Trudno mówić o rozpoczęciu sezonu, przecież mam zimową wyprawę na Obidzę, do Wąwozu Homole za sobą. Wspólny wyjazd z Mężczyzną, Który Kiedyś Był Chłopcem na Kasprowy i tam zimowe spacery na Beskid wydawało mi się, że trochę znaczą. Jednak nic to w porównaniu z Lackową w Beskidzie Niskim. Na tej trasie nie było żadnego oszukaństwa - żadnej drogi ubitej ratrakami - śnieg pewnie po pas, ale że wpadało się doń każdą nogą z osobna, więc w miejscu, gdzie się nogi kończą następowało hamowanie. Jakie kto długie ma nogi, tak głęboko wpadał.
Wyruszając z Nowego Sącza minęliśmy Kamionkę Wielką, Binczarową, Brunary, Śnietnicę i na koniec dotarliśmy do Izb - kawałek od podnóża Lackowej. Tuż za Kamionką wjeżdża się w Łemkowszczyznę. Przepiękne krajobrazy z halami i łąkami, których nie zdążył porosnąć las. Resztki architektury łemkowskiej z chyżymi i kopułami cerkwi. W Izbach cerkiew, tyle, że murowana. Rzadkość, zwłaszcza że rozpoczęcie budowy datowane na drugą połowę XIX wieku. Burzliwa historia ludności zamieszkującej Łemkowszczyznę, która co rusz przechodziła z prawosławia na grekokatolicyzm i odwrotnie, ma swój udział w decyzji postawienia murowanej świątyni, która w momencie rozpoczęcia budowy miała być greckokatolickim sanktuarium Matki Bożej Pokrownej (Opiekunki).

Nim budowniczowie ukończyli prace, ludność Izb przeszła z powrotem na prawosławie i tak już do dzisiaj zostało.W drodze towarzyszyła nam rzeka Biała mająca swe źródło na stokach Bielicznej. Bieliczna, w przeciwieństwie do Lackowej, w całości leży po stronie polskiej. Biała, która o tej porze roku zbiera wody topniejących w Beskidzie Niskim śniegów, robi wrażenie. Im bliżej Izb, tym dziksze krajobrazy. Pustkowie, jak okiem sięgnąć. Ludzie skupieni we wsiach i osiedlach. Nic dziwnego, jak na naszym szlaku śladów i tropów wilków więcej niż ludzkich.


Z mapy wynikało, że jest wyznaczony szlak. Po polskiej stronie zielony, po słowackiej czerwony. Trasa biegnie wzdłuż granicy, więc dodatkowy atut. Wychodząc z Izb mieliśmy kawałek dojść do szlaku leśnym duktem, bo sam szlak idzie od Krynicy i Tylicza. Ten kawałek, nie powiem, bardzo sympatyczny do pokonania. Ale też rozjeżdżony ratrakami. Przepiękny czas, gdy śniegi schodzą w doliny i puszczają lody. Wszędzie tworzą się strumienie radośnie połyskujące w słońcu, którego dzisiejszy dzień nie poskąpił.
Nauczeni ubiegłorocznym doświadczeniem wędrowania po Beskidzie Niskiem obawialiśmy się błota, ale jak wielką była nasza naiwność, okazało się, gdy trzeba było wejść na szlak.
Gwoli prawdy szlaku i tak nie znaleźliśmy. Niepodzielnie panująca biel krajobrazu doskonale go maskowała. Bo o ile łąki leżące na przeciwległych zboczach odkryły już swe lico, tak droga na Lackową prowadziła w zimę. Zdawało się, że śnieg ubity, twardy, ale grzęźliśmy w nim okrutnie. Zaledwie kto zdążył pochwalić się, że udało mu się przejść po powierzchni, już tonął w nie wiedzieć jak wielkiej głębi. Traktowaliśmy to jako niezwykłe urozmaicenie i co rusz wybuchały salwy śmiechu. I tak wesoło było nam aż do momentu, w którym nie stanęliśmy nagle u stóp królowej Beskidu Niskiego. Lackowa ze swoją wysokością 997 m.n.p.m. tworzy Koronę Gór Polski. Dlatego mieliśmy na nią apetyt.

Droga, którą dotarliśmy do podnóża Lackowej niewątpliwie krzyżowała się ze szlakiem, gdyż spotkaliśmy dwie pary turystów podążających na szczyt. No tak, ale trasa prowadziła pionową drapą do góry. Sama góra z daleka jawiła się, jak wulkaniczny szczyt wyrosły ponad okolicą, ale z bliska była niewyobrażalna. Stok w śniegu, choć miejscami odsłonięte ubiegłoroczne buczynowe liście i odkryte skały. Raczej powinniśmy zawrócić. My jednak zachowaliśmy się jak dzieci, jedno drugiego zaczęło podjudzać i postanowiliśmy iść do góry trawersując zbocze. Z powrotem postanowiliśmy wracać inną drogą. Jednak nikt w tym momencie nie popatrzył na mapę, by sprawdzić, czy inna droga istnieje.

Po przejściu dość stromego odcinka doznałam kryzysu, który nie opuścił mnie aż do końca podejścia. Kalkulowałam wtedy, czy zejść i wrócić do samochodu, czy iść do góry. Ponieważ nie wyobrażałam sobie zejścia, postanowiłam powoli pokonywać krótkie odcinki trasy. Każdy z nich był i tak za długi. Mój trawers był zerowy. Wyznaczałam sobie drzewo mało odległe i niewiele wyżej od miejsca, w którym stałam, kalkulowałam czy dotrę, rozpaczliwie szukałam innego, bliższego miejsca... Po dobrnięciu do końca wyznaczonego wcześniej odcinka, z twarzą w bluzie, by zmniejszyć hiperwentylację łapałam oddech oparta o drzewo. Miałam wrażenie, że rozrywa mi płuca. Kiedy już mój oddech się wyrównywał, robiłam zwiad co do kolejnego miejsca, do którego zdołam dotrzeć. Nie było łatwo, bo na stoku, na nieprzetartej drodze, grzęzłam za każdym krokiem w śniegu po pupę. Później przeczytałam, że stok ma nachylenie ponad 30 stopni, co w przeliczeniu na procenty daje blisko 75%.

W którymś momencie Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem zorientował się, co się dzieje i od tego czasu towarzyszył mi, głównie wspierając psychicznie, choć miał pomysł, że weźmie mnie na barana (!) Skończyło się na tym, że wziął ode mnie torbę z aparatem i już poprawił mi komfort wspinaczki.
Tuż pod szczytem spotkaliśmy turystów, których już widzieliśmy na dole. Zapytani dlaczego wracają tą samą drogą, odpowiedzieli, że nie ma innej... Załamka. Wreszcie osiągnęliśmy taki poziom, że wspinaczka się skończyła, za to rozpoczęła się nie mająca końca droga na szczyt, który pokazał prawdziwe oblicze góry. Z dołu od strony Izb góra wygląda jak wulkaniczny stożek. Jednak ma ona kształt podobny wszystkim szczytom Beskidu Niskiego - bardziej masywu, niż góry. Widać to na zdjęciach wykonanych z innych miejsc. Tutaj, w trakcie niekończącej się drogi po grzbiecie góry D. miała kryzys i przy

każdym utknięciu w głębokim śniegu twierdziła, że nie zrobi już ani jednego kroku, że nawet nie zrobi nic, by wybrnąć z tego śniegu, bo nie ma siły.W tym czasie mieliśmy już przemoczone spodnie i buty. Mokre i ciężkie buty dodatkowo utrudniały wspinaczkę i później marsz. Na szczęście było ciepło. D. cały czas szła w podkoszulku z krótkim rękawem, pozostali w samych polarach. Choć, gdy wracaliśmy przez zdający się nie mieć końca odcinek trasy już na szczycie, miałam wrażenie, że czuję odmrożenie prawej stopy.
Sam szczyt bardzo nieciekawy. Widok zasłonięty gęsto w tym miejscu porosłą buczyną. Latem musi tam być bardzo ponuro, bo teraz chociaż słońce docierało przez kikuty łysych, bezlistych gałęzi. Zrobiliśmy kilka fotek uwieczniając nasze twarze pod informacją o szczycie i wysokości i ruszyliśmy w drogę powrotną. Znów brnięcie ścieżką na grzbiecie w śniegu, który teraz przy każdym kroku zapadał się pod naszym ciężarem. Pewnie rozmiękł od słonecznego ciepła. Powietrze musiało być nagrzane. Gdy stanęliśmy nad stromym zboczem ze świadomością, że musimy się z nim zmierzyć, pomyślałam, że to ponad moje siły. Ból kolan osiągał apogeum, cóż pomyśleć o tak stromym zejściu?

Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem przypomniał mi, co mnie w nim zafascynowało lata temu. Otoczył mnie taką troską, jakiej namacalnie nie zaznałam przez ćwierćwiecze naszego małżeństwa. Pewnie dlatego, że zawsze z dziećmi, nigdy nie poważyliśmy się na takie ryzyko, jak dzisiejszego dnia, jak dawniej. Polecił mi oprzeć się na swoich plecach i po prostu zjechaliśmy na dół. Początek zaowocował wywrotką i na dość długim odcinku naprawdę zjechaliśmy. Góra nie pozwala ot tak sobie na zejście z niej. Najpierw sponiewiera, nim pozwoli stanąć na nogach. Potem jechaliśmy na butach niczym na nartach. Najgorzej było na ostatnim odcinku, tym najbardziej stromym, prawie pionowym (jeśli mógł być bardziej pionowy od pozostałej części). Tam nie było śniegu a tylko odkryte śliskie bukowe liście. Były też sporej wielkości skały. Jednak nie na tyle wielkie, by mogły stanowić punkt zaczepienia. Za duże jednak, by udawać, że ich nie ma. Do tego skały porosłe były mchem, więc ślizgawka bez hamulca.
Udało nam się pokonać i ten odcinek. Zeszliśmy wcześniej niż D. i D. Zdążyłam odsapnąć na jednym ze słupków granicznych, które towarzyszyły nam na stromym stoku i szczycie. I kiedy D. i D. doszli do nas, zrobiłam trąbkę z dłoni i zwróciwszy się w stronę Lackowej krzyknęłam z całej siły "Daliśmy ci radę!!!"
Jednak nie czuję żadnej satysfakcji. Wręcz przeciwnie. Przeceniłam własne siły. Naraziłam się na wielkie niebezpieczeństwo.
To zmęczenie, ten trud, ten szczyt w końcu, nie były szczytem mojej mądrości.
Nie chcę się przekonywać jak trudną górą jest Lackowa latem. Natomiast zimą jest niebezpieczna. A przez to właśnie nie dająca satysfakcji zdobywcom. Przynajmniej dzisiaj tak czuję.
A może to była zwykła lekcja pokory? Kto z nas lubi być pokorny?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz