Życie zadziwia mnie nieustannie. To dobrze. To znaczy, że nie straciłam mojego dziecięctwa i radości życia. Najnowsze zadziwienie jest może trochę szokujące, ale w konsekwencji niesie pozytywny przekaz. Unikam kategoryzowania ludzi, choć z wiekiem, łamane przez doświadczenie, jest to - przyznam - coraz trudniejsze.
Pewnym i energicznym krokiem wybrałam się dzisiaj na długą wędrówkę - poza granice dzielnicy, w której mieszkam. Przecież w minioną niedzielę na własnych nogach dotarłam do kościoła, noga przestała mnie już tak straszliwie boleć; jest dobrze. Po drodze spotkało mnie wiele, o! bardzo wiele oznak sympatii i współczucia okazywanych przez napotkane osoby. Nad wyraz dużo ludzi zwróciło się do mnie z przyjaznym, współczującym słowem. Niektórzy dzielili się swoim doświadczeniem i wspomnieniami, gdy doznali urazu kolana. Najbardziej zadziwił mnie pan sprzedający znicze. Nie dlatego, że od takiego pana nie można oczekiwać współczucia i dobrego słowa. Ten pan sprzedający znicze wykazał się wyjątkową empatią i wielką troską. Tak wielką, że chyba dałabym mu najwyższą notę w rankingu troski o obcego człowieka spotkanego na ulicy. To zadziwienie wzięło się również z tego, że w momencie, kiedy zdarzył mi się wypadek, żadna troska, ani zainteresowanie nie spotkało mnie ze strony człowieka, od którego oczekuje się troski, empatii i współczucia. Moje nieszczęśliwe zdarzenie z 10 czerwca spotkało mnie kilka kroków przed specjalistyczną przychodnią lekarską w Krakowie, do której zmierzałam. Lekarz, do którego z wielkim trudem w końcu dotarłam, powiedział mi: jedyne, co mogę pani doradzić - u nas nie ma SOR-u ani ortopedii - to, aby dokuśtykała pani jakoś do przystanku tramwajowego i dwa przystanki stąd jest szpital, który ma SOR, więc tam panią zaopatrzą - to tak pani radzę z troski, bo tak naprawdę, to przecież nie moja sprawa.
Pokuśtykałam wtedy do przystanku tramwajowego z zamiarem, że pojadę na dworzec autobusowy i do domu i płakałam z bólu i tym bardziej, że doznałam takiej straszliwej znieczulicy ze strony lekarza. Potem rozpłakałam się z rozczulenia, bo gdy usiłowałam wysiąść z tramwaju tryskając zdrojami łez jak z fontanny, to obca kobieta odezwała się: spokojnie, spokojnie, powolutku, nic się nie dzieje, nikt się nie spieszy, ostrożnie, już dobrze...
I dzisiaj ten pan sprzedający znicze.
Dla mnie to niewyobrażalne, trudne do ujęcia w jakiekolwiek ramy. Przychodzi do mnie człowiek któremu coś się stało, o którym wiem, że jest sam w obcym mieście, nie zna jego topografii, cierpi... Pierwsze co robię, to telefonuję po karetkę pogotowia. Gdyby ta odmówiła przyjęcia zgłoszenia, organizuję wśród znajomych transport do szpitala.
Ale to ja.
Na szczęście, jak pokazały ostatnie dni i wielka akcja zbierania pieniędzy na płuca Justyny, jest więcej ludzi na świecie.
Czy wpłaciliście już swoją złotówkę na konto Justyny? Jest już sporo na koncie, bo po wczorajszej popołudniowej sesji bankowej przyjaciele Justyny poinformowali, że na dwóch kontach jest łącznie 460 tys zł. ale to jeszcze nie wszystko z potrzebnych 150 tys. euro. Jeśli wpłaciliście, to gratuluję Wam i dziękuję za wasze człowieczeństwo. Jednocześnie przepraszam za taką nachalność ale, choćby z doświadczenia, które opisałam, wiem, że niektórym trzeba pozwolić umieć być dobrym.
Wspieram akcję "Płuca dla Justyny"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz