Patrząc na niego zawsze miałam wrażenie, że jest kilka lat starszy niż w rzeczywistości. Wyglądał na wyrośniętego i dojrzałego szesnasto- siedemnastolatka, tymczasem był w wieku trzynastu lat i zaledwie skończył podstawówkę. Smukła sylwetka, kręcone jasne włosy i niebieskie oczy oraz dołki w policzkach stanowiły bodaj największe atrybuty jego wyglądu zewnętrznego, ale to nie one decydowały o jego urodzie. To największe piękno wydobywało się ze środka. Psychikę miał porównywalną do rocznego bobasa, któremu grążąc palcem mówi się: - Ty, ty łobuzie. Nie wciskaj przycisków w telewizorku i komputerku. A mały bobas za plecami manipuluje rączką, by uruchomić sprzęt elektroniczny, wysyłając równocześnie w kierunku rodzica najniewinniejszy i najpiękniejszy uśmiech w świecie. Tak, on właśnie zdecydowanie rozbrajał tym rodzajem uśmiechu. Ale wraz z tym uśmiechem wydobywało się z chłopca to wewnętrzne piękno.
Dziesiątki razy usłyszałam od małych i dużych, że jego obecność w tym miejscu jest wielką pomyłką i czyimś niedopatrzeniem, że dzieci takie jak on, nie powinny się znaleźć wśród innych, bo samą swoją obecnością wpływają deprymująco na rówieśników. Jakże często powielany przez całe środowisko schemat negacji dziecka za winy dorosłych. To do matki, najprawdopodobniej, wszyscy w okolicy mieli pretensje za jej nieobyczajne życie, a on ponosił tego konsekwencje. Nie potrafiąc sobie poradzić z wewnętrzną tragedią i zewnętrznymi atakami, zbierał cięgi w postaci braku jakiejkolwiek akceptacji, społecznego pręgierza, niezliczonych uwag w dzienniku szkolnym i w końcu kiepskich ocen.
Osobiście poszłabym za tym chłopcem w ogień.
Pierwsza albo druga noc, właśnie zaczęła się cisza nocna. Wzmożona praca dla nas, jesteśmy więc wszystkie na nogach i właściwie wszędzie. Któraś z dziewczyn zauważyła, że nie ma go w swoim pokoju, rozpoczęła poszukiwania. Kiedy traciła nadzieję na odnalezienie go, zajrzała na tyły ośrodka. Właśnie wchodził do innego domku. Wypatrzyła go, gdy okrakiem przechodził przez okno. Na plecach miał wypchany plecak.
- Mogę pani pokazać, co mam w środku - powiedział do mnie niepewnie.
- Jasne, że pokażesz - zauważyłam ostro.
- O, proszę! Chipsy i napój - powiedział wyciągając kilka paczek chipsów i ze dwie butelki jakiegoś kolorowego świństwa, jeszcze oryginalnie zakręcone.
- Po coś tu szedł? - zapytałam.
- Obiecałem kolegom, że zrobimy sobie małą imprezkę w nocy. O, tu w tej kieszonce mam jeszcze karty i poza tym nic, proszę zobaczyć... - na dowód prawdomówności odwrócił plecak do góry dnem i potrząsnął nim, choć nie kazałam mu tego robić.
Roześmiałam się. Nie. Wybuchnęłam śmiechem.
Właśnie wtedy po raz pierwszy obdarzył mnie tym swoim najniewinniejszym i najpiękniejszym w świecie uśmiechem małego, nieposłusznego bobasa. Potem już każdego dnia po wielokroć je dostawałam. Kiedy się tak uśmiechał, cały promieniał.
Nie podporządkował się żadnym wymaganiom regulaminowym. Nie chciał też brać udziału w zajęciach; mówił, że nudne, dziecinne... Prosił, aby dać mu w zamian jakąś konkretną pracę do zrobienia. Mając bagaż trudnego doświadczenia, którego mu życie nie poskąpiło, cały czas chodził jak kot, własnymi drogami. Nie było z nim jednak większych problemów.
Ten chłopiec po prostu rozpaczliwie potrzebował akceptacji. Normalnego życia. I miłości.
*Opisywane osoby buduję literacko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz