MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 21 maja 2013

Codzienność mknie

W czterech ścianach pod dachem pewnych ludzi zadomowiła się codzienność. Było to gdzieś pomiędzy dziesiątą a piętnastą rocznicą ślubu, przynajmniej z zewnątrz tak to się dało zauważyć. Zajęła miejsce wszystkich spraw wypierając nawet uczucia. Bo te ostatnie z gorących, z biegiem lat stawały się coraz chłodniejsze, aż w końcu wystygły. W miejscu miłości, ale to pewnie już po dwudziestej rocznicy, zaczęła dojrzewać obopólna niechęć, która z każdym rokiem przeradzała się w coś na kształt złości, potem nienawiści. W domu od pokoleń rodzili się i umierali ludzie, więc wszystkim znana była i radość płynąca z powitań, i ból mający swe źródło w pożegnaniach i odejściach. Właściwie nikt z postronnych obserwatorów nie był w stanie powiedzieć, jak mogło dojść do tego, by codzienność tak się rozrosła, bo przecież wszyscy mieszkańcy tego domu byli bardzo kreatywni, zaangażowani w działalność z różnych dziedzin życia, kochali się do szaleństwa, młodzi szanowali starsze pokolenie i niecierpliwie oczekiwali i z radością przyjmowali potomstwo. Może codzienność weszła do domu wraz z chorobą najstarszego ze staruszków? Opiekowali się nim przykładnie i z miłością. Skupiali swe działania i uczucia przy jego łóżku i nawet nie wiadomo kiedy dzieci z maleńkich wyrosły na całkiem spore istoty. Wtedy najstarszy staruszek umarł. Z tęsknoty za nim, drugi staruszek, który już przestał być do pary, rozchorował się również. Młodzi długo debatowali i uznali, że nie mają siły po raz drugi dźwigać tego krzyża. Zresztą sytuacja była inna, bo najstarszym staruszkiem, gdy młodzi byli w pracy, zajmował się ten drugi. A teraz, po śmierci najstarszego, dom pustoszał na długie godziny, gdy młodzi szli do pracy, a dzieci udawały się do szkół. Młodzi wraz ze swymi dziećmi podjęli decyzję, że oddadzą staruszka bez pary do ośrodka zajmującego się obłożnie chorymi. I chyba stało się to właśnie w tym czasie, że codzienność zajęła wolne po staruszkach miejsce w domu. Może karmiły ją wyrzuty sumienia młodych? A może po prostu pustka musi być czymś zagospodarowana? Staruszek bez pary nie żył zbyt długo, bo przecież tęsknił za najstarszym staruszkiem. Zaraz po śmierci obu staruszków miało przyjść na świat jeszcze jedno dziecko. Młodzi raczej się tym zmartwili. W każdym razie nie było już w nich tej radości, którą czuli, gdy przychodziły na świat starsze dzieci. I może dlatego, jak szybko przyszło na świat kolejne dziecko, tak szybko odeszło. Codzienność zaczęła gnać młodych i ich dzieci do jakiegoś szaleństwa, w którym się wszyscy pogubili. I choć ciągle i wiele mówiło się w czterech ścianach tego domu i na zewnątrz o wielkiej miłości, która ich łączy, to wszyscy postronni obserwatorzy z niedowierzaniem kiwali głowami, bo pomyśleli, że mieszkańcy domu stracili i wzrok, i rozsądek - wszak gołym okiem i z daleka było widać, że miejsce miłości zajęła codzienność. A ci trwali w tej codzienności, która pomalowała im szyby i serca na szaro i coraz rzadziej się uśmiechając, napełniali się goryczą i niedostatkiem dobra wzajemnego. I każdy dzień pogrążał ich coraz bardziej w codzienności i beznadziei. Ludzie zaczęli od nich stronić, bo każdy, kto wszedł pod tamten dach, wychodził upojony goryczą. I nikt ani z bliższego, ani dalszego otoczenia nie śmiał im powiedzieć, że codzienność owładnęła życiem mieszkańców domu, o którym młodzi przed ślubem śpiewali:

Zamieszkamy pod wspólnym dachem,
Przed obcymi zamkniemy drzwi,
Posadzimy przed domem kwiaty,
Których nocą nie zerwie nikt.
Przyniesiemy suchego drzewa,
Żeby zimą nie było źle,
Parę jabłek i trochę chleba,
Co nam starczą na cały wiek.

Przeczekamy każdy losu kaprys zły, 
Żeby potem żyć, normalnie żyć.  (Pod Budą)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz