- Pani chyba zwariowała?! - usłyszałam kilka godzin przed Rzymem od współpasażerów w autobusie kursowym jadącym z Katowic, gdzieś na południe Włoch.
Ja tylko spytałam Jednego Pana, czy powie mi, w którą stronę mam się udać z Międzynarodowego Dworca Autobusowego Tiburtina do stacji metra. Z Mężczyzną, Który Kiedyś Był Chłopcem trasę z Dworca do Domu Polskiego, w którym miałam mieszkać, przestudiowałam dokładnie. Otwieraliśmy na Googlach mapy w różnych wariantach. Synchronizowaliśmy je z mapą tradycyjną. Wszystko miałam dokładnie rozpisane i wszystko dokładnie sfotografowane w mojej pamięci. Ilość przystanków metrem, potem kawałek pieszo, nie wiedziałam tylko, gdzie to metro!
- Nikt na panią nie czeka?! Nie zna pani języka?! Nigdy pani nie była w Rzymie?! - dopytywały Kobiety, na które Jeden Pan zrzucił odpowiedzialność pomocy mi w dotarciu do Domu Polskiego w Rzymie.
- Ja nawet nigdy nie byłam za granicą... - powiedziałam.
Przecież jednodniowe wypady na Słowację się nie liczą.
Kobiety zrobiwszy naradę wojenną namieszały mi w głowie. Zanim jedna z nich zorientowała się, że jedzie w tym samym kierunku i prawie do samego Domu będzie mi towarzyszyła, ustaliły wpierw kilka wersji. Każda inna od wcześniejszej, a co gorsza - zdecydowanie różniąca się od tej, którą miałam zapisaną na karteczkach i fotograficznym obrazie w głowie.
Ależ żałowałam, że spytałam o drogę!
W metrze zrobiłam zdjęcie makiety kolejnych stacji. Każdy fragment drogi zapisywałam na maleńkiej karteluszce, jednej z tych z pociętych starych kalendarzy na biurko, które Ewusia dała mi kiedyś do czynienia podręcznych zapisków.
- Po co to pani pisze? - zapytały Kobiety.
- No, żebym mogła bez problemu odtworzyć drogę powrotną - odpowiedziałam.
- Ale przecież zapisuje pani drogę tam, a nie z powrotem!
Chyba się nie zdziwiłam.
Autobusem podróżowali ludzie pracujący we Włoszech, powracający z Polski z urlopu świątecznego do pracy. (A ja myślałam, że jeżdżąc do Krynicy mam daleko do pracy...)
Jeden Pan dał mi 75 minutowy bilet do metra i pozostałych środków komunikacji miejskiej i miał już czyste sumienie.
Kiedy rozstałam się z ostatnią z Kobiet, od razu przechwyciło mnie Sympatyczne Polskie Małżeństwo powracające z Mszy beatyfikacyjnej do swojej kwatery. Sympatyczne Polskie Małżeństwo przechodziło obok Domu Polskiego, wiec zaproponowano mi wspólną drogę. Spacerek.
Kiedy po zameldowaniu się w Domu Polskim po południu jechałam do Watykanu, w ręku dzierżyłam moje niezawodne karteczki. Uszczegółowiłam zapiski o numer i nazwę każdej ze stacji kolejki podmiejskiej. Gdy przez kolejne dni podróżowałam tą trasą kilkakrotnie, przydała się karteczka od Ewusi i moje zapiski. Nie stresowałam się, gdy jednym razem pociąg jechał z zamalowanymi przez grafficiarzy szybami, innym razem w noc, innym zaś siedząc w ostatnim wagonie nie widziałam nazw kolejno po sobie następujących stacji; przesuwałam tylko palcem w dół lub w górę karteczki, odznaczając kolejne stacje, niczym paciorki różańca.
Po ulicach Rzymu i po Watykanie poruszałam się lepiej i pewniej niż po Krakowie, o czym niezwłocznie poinformowałam oczekujących na wieści domowników.
Najbardziej bałam się, jak dotrę z powrotem na Międzynarodowy Dworzec Autobusowy Tiburtina, bo tej trasy nie miałam okazji przećwiczyć przed premierą. Toteż długo w noc spisywałam ze zdjęcia znajdującego się w aparacie fotograficznym nazwy stacji metra na trasie "B", sprawdzałam z rozpiską na mapkach, które garściami turyści otrzymywali w licznych punktach informacyjnych na terenie Rzymu, zamieniałam trasę z utworzonej wersji "tam" na wersję "z powrotem", by prognoza Kobiet się nie sprawdziła, że spisałam drogę "tam", a to psu na budę w drodze powrotnej. Obudziłam się nad ranem, wiele godzin wcześniej, niż miały zadzwonić budziki w telefonach. Jeszcze przed wyjściem z Domu Polskiego sprawdziłam na żywo przygotowaną przeze mnie wersję z księdzem w recepcji, który na luzie stwierdził:
- Jak pani nie dotrze na czas na dworzec, to się pani do nas przecież wróci.
Dotarłam na MDA Tiburtina bez problemu. Miałam nawet spory luz w oczekiwaniu na autobus. Ale nie był to czas zmarnowany. Na dworcu poznałam indywidualną turystkę z Polski, Nauczycielkę Języka Polskiego z ogólniaka. Nauczycielka Języka Polskiego przyjechała do Rzymu na beatyfikację Jana Pawła II w intencji swoich uczniów z pięciu klas maturalnych.
Zwariowałam?
Nie zwariowałam.
To było szaleństwo.
Ale nie tylko ja byłam udziałowcem takiego szaleństwa.
Takich jak ja, Szaleńców, było więcej.
Jedna z moich ulubionych sentencji, na pozór prosto i banalnie brzmiąca: "Cóż życie warte jest bez przygód?!" prawdziwie nabrała znaczenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz