Jeszcze ze dwie opowieści o Rzymie.
Na zwiedzanie Wiecznego Miasta miałam niewiele czasu. Właściwie to musiałam wybierać: albo udział w mszy dziękczynnej za beatyfikację JP II, albo zwiedzanie miasta. Na beatyfikację nie zdążyłam, autobus się spóźnił. Pasowało wziąć udział w poniedziałkowej Mszy św. No tak, z drugiej strony bardzo chciałam zobaczyć wszystkie te historyczne miejsca w Rzymie, które są kolebką naszej kultury. Nieco je skonfrontować z własnymi wyobrażeniami, choć prawdę mówiąc najbardziej bałam się tej konfrontacji. Niczym Ania Shirley potrafię zbudować w swej wyobraźni świat, którego darmo szukać w rzeczywistości.
Znalazłam rozwiązanie.
Nałożyłam na uszy słuchawki, na falach 93,3 znalazłam stację Polskiego Radia nadającą w tych dniach z Watykanu i uczestnicząc w ten sposób we mszy, wzmocniłam moje przeżycia wydeptywaniem ścieżek ot, choćby Horacego. Wiadomo, Rzym to nie Grecja, ale byłam w Rzymie i trzeba mi było zadowolić się kontemplacją wkładu starożytnych Rzymian w podwaliny naszej współczesnej kultury, miast żałować, że na pewno nie spotkam ducha Sokratesa, gdzieś na trasie mojej wędrówki.
Nawet nie przypuszczałam, jak niewielką powierzchnię zajmowało Forum Romanum. W związku z tym wszystkie starożytne zabytki, raczej ich pozostałości, są blisko siebie, na wyciągnięcie ręki. Część trasy zaznaczonej na mapie, w którą zaopatrywała instytucja Opera Romana Pellegrinaggi przeszłam na własnych nogach. Potem skorzystałam z możliwości przejazdu i zwiedzania miasta z platformy piętrowego turystycznego autobusu. Nasyciłam kilka zmysłów podczas tej krótkiej peregrynacji po miejscach, które są święte dla ludzi kultury zachodniej, zrobiłam sporo zdjęć, nad którymi potem, w domu miałam sporo pracy, ponieważ wyszły, jak robione z platformy autobusu. Wysłałam też sms-a do Mężczyzny, Który Kiedyś Był Chłopcem, że właśnie zwiedzam, na co w odpowiedzi przeczytałam: "A ja myślałem, że dziękujesz na Placu podczas mszy", czym zmusił mnie do wysłania kolejnego sms-a, z wyjaśnieniem, że owszem: i zwiedzam, i dziękuję.
Z powrotem na Plac św. Piotra dotarłam jeszcze w czasie Mszy św. dziękczynnej. Byłam wtedy raczej fotoreporterem, gdyż zbyt wiele rzeczy obserwowałam, bym mogła oddać się przeżywaniu uroczystości. Mnóstwo ludzi różnych narodowości i kultur. Las polskich flag, zwłaszcza, gdy Papa Benedykt dziękował Polakom za udział w tych uroczystościach dziękczynnych. Ale to nie na twarzach Polaków gościła największa radość. Jakoś jesteśmy narodem, który nie lubi się uśmiechać i radować publicznie. Wolimy być raczej męczennikami - w tej roli czujemy się zdecydowanie najlepiej. Takich Polaków, męczenników ujrzałam pierwszego dnia, gdy dotarłam na Plac św. Piotra już po beatyfikacji. Wtedy, 1 maja wszystkie grupy pielgrzymkowe rozchodziły się ze śpiewem, radosnymi okrzykami, tam po prostu radość, szczęście i zadowolenie emanowały wokół. Natomiast polscy pielgrzymi wyglądali, jak prawdziwych czterdziestu męczenników. Wiadomo, w tych dniach, w tych chwilach nie miałam zbyt wiele czasu na przemyślenia - musiałam szybko podejmować decyzje, rejestrować w pamięci to, co widziałam i przeżywałam, a refleksje zostawić na kiedy indziej. I tak sobie potem pomyślałam i wyciągnęłam następujący wniosek. My, Polacy, to jednak jesteśmy strasznymi sknerami. Z wielkiej chytrości, może przebiegłości (co w końcu znaczy jedno i to samo) każda polska grupa udająca się na beatyfikację swojego Wielkiego Rodaka postanowiła ugryźć dwie pieczenie. Mianowicie, miast jechać spokojnie do Rzymu i zdążyć na dzień uroczystości, to wszyscy jadący grupami zorganizowanymi zwiedzali jeszcze po drodze Wenecję, Asyż, Padwę i co tylko nadawało się do zwiedzania. Wobec czego już w dniu przyjazdu do Rzymu wszystkie te nasze pielgrzymie grupy były wykończone podróżowaniem i zwiedzaniem. Dołożyć jeszcze do tego brak noclegu w Rzymie (bo sporo było takich grup), lub koczowanie przed Placem od popołudnia dnia poprzedzającego uroczystość beatyfikacji celem umożliwienia zajęcia sobie dobrych miejsc, dało już totalne zmęczenie. 1 maja na Placu św. Piotra mocno prażyło słońce. Kolejna dokładka do zmęczenia, które przekroczyło już pewnie granice wytrzymałości organizmów wszystkich pielgrzymujących. Po Mszy św. część grup stała w wielogodzinnej kolejce do trumny, część - pewnie ta rozsądniejsza, obsiadła wszystkie krawężniki i gzymsy budynków i ci siedzący, których mijałam, przedstawiali tragiczny widok. Zwłaszcza na tle pozostałych pielgrzymów z innych krajów i kontynentów. Za to wszyscy dumnie dzierżyli biało-czerwoną. Tylko, że wszyscy oni wyglądali, jak rozbita armia.
2. maja rankiem już wszystko wyglądało inaczej, a przecież w tym rozdziale jest 2. maja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz