Dziś nastąpiło otwarcie sąsiedzkiego sezonu grillowego.
Miejsce od lat niezmiennie to samo - Koniec Wsi. Tak się nazywa przysiółek wsi, który faktycznie jest nawet dalej niż na końcu wsi. Jest wysoko w górach, w Beskidzie Niskim. Choć niedaleko Sącza śmiało można powiedzieć: za górami, za lasami, hen. Ze szczytu, na którym siedzimy, rozciąga się rozległy widok na Beskid Sądecki. Gdyby nie ściana lasu, Kotlinę Sądecką mielibyśmy również, jak na dłoni. Nie narzekamy, nie można mieć wszystkiego.
Już na wstępie uroczystego otwarcia tegorocznego sezonu zaczął padać deszcz i całkiem niedalekim lewym bokiem przeszła niewielka burza. Przesiedzieliśmy tę niewielką burzę w aucie Sąsiadów. Nie mogliśmy odpuścić uroczystego otwarcia sezonu. Uroczystość tego wydarzenie uświetnić miało wypicie wina przywiezionego przeze mnie z Włoch, a podarowanego Sąsiadom, którzy tak się poświęcili dla dobra sąsiedzkich stosunków, że ten dar postanowili przeznaczyć na otwarcie sezonu grillowego właśnie.
Tak na marginesie, czy ktoś jest sobie w stanie wyobrazić MNIE przywożącą z Włoch kilka butelek wina, jako suweniry?! Wiem, nikt nie ma takiej wyobraźni!
Pierwsza burza szybko przeszła, z turystycznych talerzy deszcz zmył pozostałości sernika na zimno, wyszło słońce, wypakowaliśmy z powrotem leżaki z bagażników aut i w groźnych pomrukach oddalającej się burzy rozsiedliśmy się na najpiękniejszej sali widowiskowej świata, jaką można sobie wyobrazić na niedzielne dzionki spędzane w sąsiedzkim gronie.
Zaledwie ostatni odgłos pierwszej burzy rozbrzmiał po górach, ostre słońce wyparowało dopiero co spadły deszcz na powrót w chmury, a od strony Beskidu Sądeckiego, czyli dokładnie na środku sceny, zaczęła zmieniać się dekoracja z pogodnej, znów na burzową. Ponieważ z racji mojego wielkiego lęku i respektu przed tym niesamowitym zjawiskiem atmosferycznym, jestem jednym z najlepszych ekspertów potrafiącym stwierdzić, czy burza jest na tyle groźna, że należy się jej bać, bądź nie, stwierdziłam, że i druga, zbliżająca się z przodu burza, jest li tylko namiastką prawdziwej burzy. Na grillu już wtedy radośnie skwierczał karczek, a nasze apetyty na pierwszy w tym roku specjał z rusztu wyostrzały się niczym finka Mężczyzny, Który Kiedyś Był Chłopcem na ostrym kamieniu. Druga burza, która nadeszła z przodu, prosto ze sceny nie przegoniła nas swoim deszczem nawet do wnętrza samochodu. Zaledwie sosna ochroniła nas przed kroplami, a uderzenia piorunów po prostu były śmieszne. Po drugiej burzy niebo rozpogodziło się na dobrych kilka godzin.
Rozleniwieni smakowitym jedzeniem i dobrym winem, zażywaliśmy prawdziwie niedzielnego lenistwa omawiając wszystkie sprawy wagi światowej oraz lokalnej, których bieg nie mógłby się odbyć normalnym torem bez naszego omówienia ich.
Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem wraz z Panem Żaczkiem poszli do lasu gnani jakimiś męskimi sprawami (potrzebowali "zdobyć" sadzonki drzewek), a my z Sąsiadką pozostałyśmy na swoich miejscach wciąż oglądając widowisko i wciąż rozprawiając o sprawach wagi światowej oraz lokalnej. I nagle na naszej scenie, której najodleglejszym elementem dekoracyjnym było pasmo Radziejowej z rozciągającą się pośrodku Przehybą zaczęła się zmieniać choreografia. Ktoś ręcznie zaciągnął kurtyny z prawej i z lewej strony naszej sceny. Z oddali, z lasu dobiegały głosy Mężczyzny, Który Kiedyś Był Chłopcem oraz Pana Żaczka i pewnie tylko to dawało nam poczucie bezpieczeństwa, bo w naszym teatrze zaczęły dziać się rzeczy dziwne. Raz po raz pojawiające się spięcia w najodleglejszej głębi sceny budziły grozę. Chyba operatorzy sprzętu stracili kontrolę nad elektrycznością. W dalszym ciągu ktoś ręcznie zasłaniał kurtyny, które z grubych kotar robiły się zwiewne jak firanki, by po chwili znów zamienić się w ciężkie i grube sukna. W tym momencie wszystkie światła skierowane zostały na Przehybę, wyraźnie i dokładnie ukazując przekaźnik, co mogłam nawet ja i nawet bez okularów zaobserwować. Błyski pojawiały się z prawa, z lewa i w środku sceny, ale grzmotów słychać nie było. Powietrze zrobiło się gęste od ozonu, ciążyło wielkim lękiem i zgrozą, szczególnie w mojej głowie pamiętającej przeżycia z burzy na przełęczy na drugim, wschodnim końcu Beskidu Niskiego, blisko 30 lat temu. Chmury wisiały nisko, przytłaczając, ale rozgrywające się na scenie widowisko nie pozwalało oczu oderwać od tego, co działo się na tle Beskidu Sądeckiego.
I nagle pod niskim pułapem chmur, w powietrzu gęstym od ozonu rozległ się złowrogi pomruk burzy. Był to odgłos taki, jakby siedziało się we wnętrzu jakiegoś kotła, a ktoś zadudnił w pokrywę. Świat nabrał przerażającej barwy w odcieniach szarości i jedyny słyszalny odgłos stał się dźwiękiem, który dudnił w każdym zakamarku zlęknionego ciała i duszy. Wszystko co głośne i hałaśliwe nie jest dobre. I w tym momencie, jak żywy, stanął mi przed oczami obraz świata, jak po jakiejś katastrofie, w którym zostałam sama ze świadomością, że Ziemię nawiedzają kosmiczne burze, wyjące wiatry i wszystkie złe siły wszechświata zamieniły ten mój bezpieczny świat w koszmar. Mój świat, choć jest głośny, pełen spalin i warkotu samochodowych silników na skrzyżowaniu, przy którym mieszkam, jest jednak bezpieczny i przytulny, bo znany. Choć specjalistą od filmów katastroficznych i przepowiadań o końcu świata jest w naszym domu Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem, to jednak burza w górach potrafi i ze mnie zrobić prawdziwego Wernyhorę.
Ale moich przepowiedni co do losów Ojczyzny dziś nie zamieszczę, bo na szczęście nieczęsto w moim wnętrzu tkwią aż tak wielkie lęki, jak te spowodowane burzą przeżytą w górach. Ci, co mają coś do powiedzenie - milczą. Ci, co powinni milczeć - krzyczą. I w związku z tym nie wiem, czy milczenie nie jest najmocniejszym głosem w obronie tego, co jest prawdziwą miarą miłości do tego najwspanialszego skrawka świata - bo polskiego, mojego.
Ileż można usłyszeć w ciszy!?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz