Proszę nie mylić pojęcia z pieskim życiem. Bo chcę tutaj opowiedzieć o dobrym życiu psa. Małej suczki - kundelka. Kudle wiadomo - są wielorasowe. A wielorasowe psy mają w sobie najlepsze cechy wszystkich psich ras.
Początek życia kundlicy, o której opowiem, był bardzo dynamiczny. Przed dwunastu laty błąkając się po świecie trafiła za furtę zakonu żeńskiego. No, w końcu lepiej trafić nie mogła. Nie zburzyła swoim pojawieniem się odwiecznego porządku zakonu, ale po roku okazało się, że nie może zostać na zawsze. Posłuszna, wierna, oddana - pewnie nie była zbyt pobożna?
Skoro nie znalazł się właściciel - na co siostry zakonne liczyły - trzeba jej było poszukać nowego domu, w którym będzie mogła zamieszkać. Propozycja przygarnięcia znajdy, która nie wiedzieć jakie doświadczenia życiowe miała na swoim koncie, zakiełkowała w pewnym domu, gdzie miłości nie skąpi się żadnemu ze stworzeń Bożych.
Dawno temu, gdy rodzina była wielopokoleniowa, zwierząt w obejściu było więcej niż ludzi. Zawsze był pies i kot. Były króliki i krowa karmiąca mlekiem całą rodzinę. Niegdyś i ptactwo gdakało za oknem. Kiedy zegar obrócił swe wskazówki tyle razy, by najmłodsze naówczas pokolenie przejęło ster w swoje ręce i ono stało się nestorami rodu, obejście domu zamieniono w rezydencję wypoczynkową. Wokół domu pozostało miejsce już tylko dla psa.
I do tak zmienionego domu, w którym co prawda był już pies, trafiła nasza bohaterka - mała suczka z wielkim sercem i bogatą, acz nikomu nie znaną przeszłością.
Szybko przyzwyczaiła się do nowej rzeczywistości. Za dom i serce postanowiła odwdzięczyć się gospodarzom opieką nad dziećmi - szczególnie nad najmłodszą latoroślą. Odtąd jej życie naznaczone zostało rytmem życia rodziny - radościami i smutkami liczonymi z każdym powrotem i każdym odejściem domowników. Zimy spędzała w domu wychodząc tylko na krótkie spacery, pozostałe pory roku witała i żegnała w przydomowym ogródku.
Nie wiadomo czy bardziej niż ludzie nie rozumiała, czy bardziej wiedziała, że jeden z domowników odszedł do wieczności - bo kto to wie takie rzeczy, jak zwierzęta odczuwają rozstania? Tyle jest znanych przypadków psiej wierności pozostającej do końca w miejscu śmierci człowieka, że należy przypuszczać, że mimo iż dom tętnił życiem, psina dotkliwie odczuła zniknięcie jednego z ludzi. Zwłaszcza, że ten człowiek nigdy się nigdzie nie spieszył, nie odchodził w nieznane, nie wybywał z domu. Był zawsze, aż do dnia, w którym stracił się bezpowrotnie. Psina musiała więc nauczyć się samotności.
I tak przez lata, każdego dnia rankiem ze zbolałym sercem i rozpaczą w psich oczach, żegnała domowników, by w godzinach popołudniowych radosnym merdaniem ogona i szczekaniem, witać przybyłych. Aż do zeszłej Wielkanocy, kiedy to psina się rozchorowała. Weterynarz orzekł, że to już prawdopodobnie koniec. Wierne psie serce ledwo co biło. Łapy nie miały siły unieść obolałego ciała. Ślepe oczy nie były w stanie wodzić za pochylającymi się z troską domownikami. Głuche uszy nie słyszały westchnień troski.
Stał się cud. Psina wylizała się z ponoć śmiertelnej choroby.
Znów minęło kilka pór roku naznaczonych tym samym rytmem, jak w minionych latach. Aż przyszła okrutnie mroźna zima. Biedaczyna słaba, ślepa i głucha spędzała mroźne zimowe dni w zamkniętym domu. Dom miał nawet pozamykane poszczególne pokoje, bo psinie zdarzało się nabrudzić. Nie przez złe wychowanie - po prostu starość ją tak sponiewierała. Zwłaszcza, że nikt nie mógł się doliczyć ile kundel liczy sobie lat.
Pewnego dnia, jednego z najmroźniejszych owej zimy - podczas, gdy wszyscy domownicy wyszli z domu, do tych miejsc, w których przebywali w czasie, kiedy ich w domu nie było - podstępnie, jak to ma w zwyczaju, zaczął się tlić pożar. Ogromny żar mający swe ujście w kominie około podłogi w pokoju, do którego psina dostępu nie miała, zużył tlen zawarty w powietrzu zamkniętego pomieszczenia i tylko dlatego języki ognia nie objęły ścian domu. Jednak śmiertelny dym wydostawał się przez szpary w drzwiach i dławił wszystko, co się zdławić dało. Z odkurzacza została mokra plama roztopionego plastiku. Inne sprzęty i meble też się stopiły. Czego żar nie roztopił, to na pewno ogarnął dym, który osiadając zamienił wszystko w smolistą czerń. Osoba, która pierwsza wróciła do domu otwarciem drzwi uwolniła ogień, który zaczął hulać niosąc kompletne zniszczenie.
Nieprzytomną psinę wyniósł z domu na rękach młody pan nim zadzwonił po straż pożarną.
W domu było jedno kłębowisko piekącego, gorącego dymu. Wszystko naokół roztopione, nadpalone, okurzone czarną mazią. Nic się nie uratowało. Jedynie pies, który w ubiegłoroczną Wielkanoc mało co nie oddał ostatniego tchnienia.
Jakim cudem przeżył?
Teraz ludzie martwią się o odbudowę utraconego dobytku. Psina zwinięta w kłębuszek u nóg któregoś z domowników przysypia zadowolona, bo dla niej pełnią szczęścia jest obecność domowników.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz