MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 18 lutego 2013

Każdy Mały Książę kiedyś odchodzi - z cyklu: Kobiety

W pięknej kamienicy, na rogu dwóch ulic bardzo starego miasta z bogatą historią, mieszkała pewna kobieta. Każdy przybysz mógł ów dom szybko rozpoznać, ponieważ jako jedyny w mieście miał przepiękne wejście usytuowane w narożniku budynku. Zapewne architekt chciał w ten sposób oddać należny hołd dwóm kościołom znajdującym się przy placach przylegających do dwóch prostopadłych ulic, na rogu których zaprojektowano i wybudowano dom.
Kobieta, wzrastając w cieniu wież kościelnych i dźwięków dzwonów oznajmiających wydarzenia codzienne i niecodzienne, a także przez wrodzoną wrażliwość wykazywała się niezwykłym darem rozumienia drugiego człowieka. Nic więc dziwnego, że otaczał ją zawsze tłum prawdziwych i fałszywych przyjaciół. Owo rozumienie drugiego człowieka zasadzało się na intuicji i umiejętności wejrzenia w serce i duszę ludzką. Nie trzeba jej było słów, wystarczyło jedno spojrzenie w oczy odwiedzających ją ludzi i już wiedziała, czego im trzeba. Najczęściej potrzebowali rozmowy. Rozmową umiała tak pokierować, by sama nie musiała w niej brać udziału, zaś by rozmówca mógł pozbyć się balastu trosk, problemów i wszystkich trudnych spraw, które w nim tkwiły, rosły i uniemożliwiały życie.
Nigdy świadomie nie rozdzielała ich na prawdziwych i fałszywych, ponieważ wiedziała, że każdy człowiek potrzebuje, aby go wysłuchać. Sama zaś posiadała mądrość, która kazała jej wiedzieć, że tak naprawdę przyjacielem jest nie ten, który u nas szuka pomocy, a ten, do którego my możemy się udać, kiedy sami potrzebujemy pomocy.
Tak więc piękne narożne drzwi kamienicy u zbiegu ulic starego miasta zawsze stały otworem - tak samo jak jej serce - dla każdego, kto potrzebował pomocy. Tak, każdemu, kto przyszedł, opowiedział o tym, co mu nie pozwala spać spokojnie, wydawało się, że dostał dobrą radę od kobiety. Ona tymczasem, niekiedy tylko wtrącając się w zwierzenia, wiedziała, że balsamem nie są słowa, które z  rzadka wypowiadała, a sama możliwość opowiedzenia i tym samym wyrzucenia z siebie wszystkich problemów w atmosferze zrozumienia. Bo przecież zrozumienie drugiego człowieka było jakimś nadprzyrodzonym darem, który posiadała.
Nikt nie interesował się tym, że kobieta po wysłuchaniu każdej opowieści, przyjmowała jej ciężar do własnego serca i potem miesiące i lata bolała nad dolą odwiedzających ją ludzi, nawet gdy los tamtych uległ już zmianie. Bywało, że złe fatum nie odmieniało się prędko i niektórzy całymi latami oczyszczali  swe serce w domu kobiety w starej i pięknej narożnej kamienicy.
Nie zdarzyło się nigdy, by kobieta do kogokolwiek miała lekceważący stosunek, z czasem jednak nauczyła się rozróżniać, czyje problemy mnożą się za pomocą własnego nieudacznictwa, a kto naprawdę jest ofiarą niesprzyjających okoliczności. Nie kształciła się z psychologii, która w tamtych czasach była raczkującą nauką, a i tak wiedziała, że są pewne typy ludzi, które ściągają do siebie osobników wykorzystujących ich naiwną dobroć. Ci cwani, potrafiący manipulować innymi i naginać rzeczywistość do własnych potrzeb nigdy jej nie odwiedzali. Chyba nawet nie znała takich ludzi.
Z czasem zaczęła odczuwać, że jej dyskretna obecność w bólu znajomych i przyjaciół jest jakąś jej życiową misją.
Zdarzyło się, że jedna z serdecznych koleżanek, z którą łączyło ją wiele od najwcześniejszych lat - zawsze myślała, że to przyjaźń właśnie - po którejś z kolejnych wizyt, która przebiegała nie inaczej, niż pozostałe, powiedziała:
- Nie mogę do ciebie więcej przychodzić, bo zawsze wyciągniesz ode mnie wszystko to, o czym nie mam ochoty z nikim rozmawiać.
Jak powiedziała, tak zrobiła. Nie pokazała się więcej aż do końca życia, a tego nie wiem, która z nich pierwsza umarła. Wiem, że krótkie przypadkowe spotkania odbywały się jakby za zasłoną szklanej fasady, którą zbudowała tamta.
Z biegiem lat nauczyła się, że wielu w ten sposób odchodzi. Jakby ze wstydem z własnej słabości, która kazała im zwierzać się z tych problemów i bólu, z którym sobie nie radzili w życiu. Bo kiedy problemy znikały, znikali i oni.
Kobieta, o której piszę, zagubiła się z czasem we wszystkich tych sprawach przyjaciół i znajomych, niosąc ich brzemię, jak swoje. Zaczęło jej to ciążyć i chętnie pozbyłaby się choć czubka góry tych ludzkich tarapatów, którą usypali wszyscy w jej sercu. Zorientowała się, że raczej nie może liczyć na to, że przez kogokolwiek zostanie wysłuchana, więc nawet nie usiłowała mówić a przecież na tamte tematy i tak mówić nie mogła. Aż któregoś roku poznała chłopca, który przypominał Małego Księcia. Jak Mały Książę dzielił się z nią swoją czystą i intuicyjną otwartością na świat i ludzi, ale i sam wymagał ogromnego zrozumienia i nauczenia i świata, i ludzi. Dłużej niż na kartach powieści przebywali ze sobą. Zdaje się, że chłopiec zdążył stać się mężczyzną. Bardzo dobrze poznała, co znaczy oswojenie, o którym lis opowiadał chłopcu z innej planety. I choć wiedziała, że "decyzja oswojenia niesie ze sobą ryzyko łez", brnęła głębiej i głębiej w to ryzyko. Potrafił tak pięknie opowiadać o swoim świecie, o gwiazdach i róży oraz tak dojrzale i z wielkim rozeznaniem o tym, czego doświadczył. Jednak pomimo tego, że tyle wiedział o przyjaźni, miłość była dla niego całkiem obca i niezrozumiała, choć sam sądził, że jest inaczej. Kobieta sama już nie wiedziała kto komu jest bardziej potrzebny - ona jemu, czy on jej. Zdała się więc na to, czego nie doświadczyła tak naprawdę i do końca nigdy w życiu - na przyjaźń, która była owocem wspólnych rozmów, radości, smutków, poznawania i dzielenia siebie. Bolała nad losem chłopca, który spadł z jednej z planet i wsłuchiwała się w jego niejednokrotnie bezsłowną opowieść. Nie skarżył się. Ona cały jego ból i nieszczęście widziała i odczuwała własnym sercem. Myślała, że on też czuje wszystko, co w niej tkwi. Chyba do końca, aż do momentu, w którym zasnął, nie wiedziała czy tak jest, czy może jest inaczej. W końcu po raz pierwszy czuła się oswojona i to było najważniejsze.

Rozstał się z nią dokładnie tak jak Mały Książę odszedł z kart książki.
Powiedział jej, że musi odejść.

- Teraz idź sobie. (...) 
- Tej nocy... wiesz... nie przychodź.


Niestety nie powiedział wcześniej jak prawdziwy Mały Książę:

- Gdy popatrzysz nocą w niebo, wszystkie gwiazdy będą się śmiały do ciebie, ponieważ ja będę mieszkał i śmiał się na jednej z nich. Twoje gwiazdy będą się śmiały.
I zaśmiał się znowu.
- A gdy się pocieszysz (zawsze się w końcu pocieszamy), będziesz zadowolony z tego, że mnie znałeś. Będziesz zawsze moim przyjacielem. Będziesz miał ochotę śmiać się ze mną. Będziesz od czasu, do czasu otwierał okno - ot, tak sobie, dla przyjemności. Twoich przyjaciół zdziwi to, że śmiejesz się, patrząc na gwiazdy. Wtedy im powiesz: "Gwiazdy zawsze pobudzają mnie do śmiechu." Pomyślą, że zwariowałeś. Zrobiłem ci brzydki figiel. 

Dlatego nie wiedziała, co było prawdziwą przyczyną jego odejścia. Czy chęć powrotu do róży, czy może to, że stał się znudzony odpowiedzialnością za to, co oswoił - za nią. Nigdy też jej przyjaciele nie widzieli, by otwierała okno i śmiała się patrząc na gwiazdy. Ponieważ nie wiedziała, czy wystarczy słowo przepraszam, więc i dla niej wszystkie gwiazdy stały się studniami z zardzewiałym blokiem. Wszystkie gwiazdy dały jej pić. I tylko odwrotnie niż napisał Antoine de Saint-Exupery, choć robiła wrażenie żywej, to nie była prawda.
Tu mogła stać kamienica, w której mieszkała tamta kobieta.
Teraz nie ma już jednak ani kobiety, ani kamienicy,
więc to nie jest takie ważne.





SDM "List do Małego Księcia".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz