Do hinduskiego mędrca zwrócono się z prośbą o udzielenie wyczerpującej odpowiedzi na temat wolności. Czym jest i czy jest nieograniczona. Ten zapytał rozmówcę, czy potrafi stanąć na jednej nodze.
- Potrafię - odpowiedział.
- A na której potrafisz?
- Na obu.
- To stań, na której chcesz.
Stanął na prawej i czekał na dalsze instrukcje.
Mędrzec przyglądając mu się, zapytał:
- A teraz możesz podnieść drugą nogę?
- No, ale nie da się, bo przecież się przewrócę.
- Tak właśnie jest z wolnością - powiedział wtedy mędrzec - każda podjęta decyzja powoduje, że musisz ponosić jej konsekwencje i następne kroki są zdeterminowane pierwszą decyzją. Wolność więc kończy się po podjęciu tej pierwszej decyzji.
W 1989 roku, w roku przemian politycznych w naszym kraju, najbardziej zachłysnęliśmy się wolnym rynkiem. Po latach pustych półek sklepowych, podstawowych produktów spożywczych skrzętnie wydzielanych na kartki według niemal głodowych racji, braku dosłownie wszystkiego, mnie osobiście - matkę dwójki małych dzieci - uderzyło, że dosłownie na każdym zakręcie i w okolicach zamkniętych popołudniami sklepów, ustawiali się ludzie sprzedający z kartonu postawionego na chodnikowych płytkach banany, owoce kiwi, pomarańcze, cytryny; dalej kawę itp. W całym dotychczasowym życiu banany jadłam może dwa, trzy razy. Cytrusy "rzucali" tylko na święta. Moje pokolenie i starsze pamięta informacje w dzienniku telewizyjnym, że z komunistycznej Kuby wypłynął statek z cytrusami. Potem, że jest już w porcie w Gdańsku i czeka na rozładunek... Zdarzały się lata, że prezenter dziennika telewizyjnego tragicznym głosem informował, że statek z kubańskimi cytrusami nie dotrze do naszego portu na czas.
Tak. Banany i cytrusy oraz całkiem nieznane owoce kiwi sprzedawane wprost z ulicy, to najpierwszy znak uwolnionego rynku. Szybko rozkwitł handel bazarowy. I najradośniejsze było to, że komuś się chciało sprzedawać w sobotnie popołudnie i w niedzielę. Dotąd w okolicach opustoszałego maślanego rynku w sobotnio-niedzielnym czasie można było kupić lody w znajdującej się nieopodal lodziarni. Tzw. "niedziela handlowa" funkcjonowała tylko w przedświątecznym czasie (jedna przed każdymi świętami, czyli raptem dwie w roku) i mówiło się, że "komuniści robią to w celu odciągnięcia ludzi od kościoła".
Skoro handel bazarowy przynosił sprzedającym takie kokosy, a przynosił, bo przecież wszyscy korzystali z wolności jaką była możliwość handlu w niedzielę, szybko właściciele małych sklepików, które rozmnożyły się jak grzyby po deszczu, otwierali na oścież drzwi swoich grajdołków, w których można było kupić wszystko. W zadziwiający sposób wraz z uwolnieniem rynku półki sklepowe zapełniły się niemal natychmiast. Niektóre z nich, głównie te z alkoholem, miały szyld: sklep całodobowy. Po małych rodzimych sklepikach przyszedł czas na hipermarkety sieciowe, które, otwarte przez cały tydzień, rozbestwiły nasze pojmowanie wolności w sferze możliwości robienia zakupów w porze i czasie na każde życzenie. Najdłużej trzymały się dawne sklepy państwowe. One ostatnie uległy przemianom i wymogom wolnego rynku.
Wprawdzie nie toczy się obecnie w mediach debata na temat handlu w niedzielę i związanego z tym zniewoleniem dwóch grup ludzi: zmuszanych do pracy i kuszonych do robienia zakupów, ale rozmowy na temat wolności są jak najbardziej zawsze na czasie.
Niech nikt nie mówi, że handel w niedzielę, nam Polakom urodzonym i wychowanym w poprzednim ustroju, nie jawił się wolnością.
A teraz, jak stanąć na drugiej nodze?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz