MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

sobota, 26 stycznia 2013

Zniewoleni wolnością

Do hinduskiego mędrca zwrócono się z prośbą o udzielenie wyczerpującej odpowiedzi na temat wolności. Czym jest i czy jest nieograniczona. Ten zapytał rozmówcę, czy potrafi stanąć na jednej nodze.
- Potrafię - odpowiedział.
- A na której potrafisz?
- Na obu.
- To stań, na której chcesz.
Stanął na prawej i czekał na dalsze instrukcje.
Mędrzec przyglądając mu się, zapytał:
- A teraz możesz podnieść drugą nogę?
- No, ale nie da się, bo przecież się przewrócę.
- Tak właśnie jest z wolnością - powiedział wtedy mędrzec - każda podjęta decyzja powoduje, że musisz ponosić jej konsekwencje i następne kroki są zdeterminowane pierwszą decyzją. Wolność więc kończy się po podjęciu tej pierwszej decyzji.

W 1989 roku, w roku przemian politycznych w naszym kraju, najbardziej zachłysnęliśmy się wolnym rynkiem. Po latach pustych półek sklepowych, podstawowych produktów spożywczych skrzętnie wydzielanych na kartki według niemal głodowych racji, braku dosłownie wszystkiego, mnie osobiście - matkę dwójki małych dzieci - uderzyło, że dosłownie na każdym zakręcie i w okolicach zamkniętych popołudniami sklepów, ustawiali się ludzie sprzedający z kartonu postawionego na chodnikowych płytkach banany, owoce kiwi, pomarańcze, cytryny; dalej kawę itp. W całym dotychczasowym życiu banany jadłam może dwa, trzy razy. Cytrusy "rzucali" tylko na święta. Moje pokolenie i starsze pamięta informacje w dzienniku telewizyjnym, że z komunistycznej Kuby wypłynął statek z cytrusami. Potem, że jest już w porcie w Gdańsku i czeka na rozładunek... Zdarzały się lata, że prezenter dziennika telewizyjnego tragicznym głosem informował, że statek z kubańskimi cytrusami nie dotrze do naszego portu na czas.
Tak. Banany i cytrusy oraz całkiem nieznane owoce kiwi sprzedawane wprost z ulicy, to najpierwszy znak uwolnionego rynku. Szybko rozkwitł handel bazarowy. I najradośniejsze było to, że komuś się chciało sprzedawać w sobotnie popołudnie i w niedzielę. Dotąd w okolicach opustoszałego maślanego rynku w sobotnio-niedzielnym czasie można było kupić lody w znajdującej się nieopodal lodziarni. Tzw. "niedziela handlowa" funkcjonowała tylko w przedświątecznym czasie (jedna przed każdymi świętami, czyli raptem dwie w roku) i mówiło się, że "komuniści robią to w celu odciągnięcia ludzi od kościoła".
Skoro handel bazarowy przynosił sprzedającym takie kokosy, a przynosił, bo przecież wszyscy korzystali z wolności jaką była możliwość handlu w niedzielę, szybko właściciele małych sklepików, które rozmnożyły się jak grzyby po deszczu, otwierali na oścież drzwi swoich grajdołków, w których można było kupić wszystko. W zadziwiający sposób wraz z uwolnieniem rynku półki sklepowe zapełniły się niemal natychmiast. Niektóre z nich, głównie te z alkoholem, miały szyld: sklep całodobowy. Po małych rodzimych sklepikach przyszedł czas na hipermarkety sieciowe, które, otwarte przez cały tydzień, rozbestwiły nasze pojmowanie wolności w sferze możliwości robienia zakupów w porze i czasie na każde życzenie. Najdłużej trzymały się dawne sklepy państwowe. One ostatnie uległy przemianom i wymogom wolnego rynku.

Wprawdzie nie toczy się obecnie w mediach debata na temat handlu w niedzielę i związanego z tym zniewoleniem dwóch grup ludzi: zmuszanych do pracy i kuszonych do robienia zakupów, ale rozmowy na temat wolności są jak najbardziej zawsze na czasie.

Niech nikt nie mówi, że handel w niedzielę, nam Polakom urodzonym i wychowanym w poprzednim ustroju, nie jawił się wolnością.
A teraz, jak stanąć na drugiej nodze?




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz