MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 24 stycznia 2011

Z miejsca na miejsce

Obóz w Hucie Wysowskiej praktycznie był jedynym obozem, na którym byliśmy uczestnikami. Na wszystkich późniejszych obozach, czy zimowiskach bywaliśmy już jako kadra młodzieżowa. Były to czasy, kiedy w zakładach pracy naszych rodziców funkcjonował cudowny twór czasów socjalistycznych, pod tytułem "Fundusz Wczasów Pracowniczych". Tamten ustrój za ważny punkt  postawił sobie sprawy godnego urlopowego wypoczynku pracowników i ich dzieci. Zresztą prawdą jest, że wypoczęty pracownik jest dużo bardziej wydajniejszy w pracy od pracownika przemęczonego, o czym w obecnej rzeczywistości pracodawcy zdają się nie wiedzieć. Poza tym tamten ustrój dbał też o to, by pracownik nie zaprzątał sobie głowy myśleniem w godzinach pracy, co też jego dziecko robi przez cały dzień podczas wakacji, pod nieobecność rodziców, więc zakłady pracy finansowały kilka letnich form wypoczynku dla jednego dziecka, zimę dorzucając w gartisie... Nie żebym jekieś peany pochwalne wypisywała pod adresem socjalizmu. Nasi chłopcy na jednym z zimowisk, na którym sprawowaliśmy funkcję kadry młodzieżowej wymyślili rewelacyjną nazwę ZK w kółeczku i już bardziej ta nazwa funkcjonowała, jako nazwa zastępu chłopaków, niż prawdziwa nazwa ich zastępu z CIS'em w środku. ZK to w prostym tłumaczeniu  zastęp kadrowy, ale chłopakom oczywiście chodziło o "zakład karny". Już nie pamiętam dokładnie, na którym zimowisku to było, szczególnie w jakiej miejscowości i czyśmy wtedy zakwaterowani byli w szkole, czy w internacie. Pamiętam ludzi, pamiętam zdarzenia. Zdarzenia rejestrowały się często w mojej pamięci, jak fotografie. Dzieje się coś i pstryk: zarejestrowane. Dlatego dzisiaj tyle przygód i przeżyć jest przemieszanych. Składają się one po prostu na jedną wielką historię CISOWCÓW widzianą moimi oczami i to wystarczy. Prawdę powiedziawszy mam własne pamiętniki, które skrupulatnie pisałam od czasu, kiedy zamieszkałam w Nowym Sączu, czyli na długo zanim zaczęła się moja przygoda harcerska. Założyłam jednak, że nie zajrzę do nich, dopóki nie ukończę pracy nad tymi tekstami. Posiłkuję się jedynie materiałami zgromadzonymi w kronice drużyny, przy czym jedyne co pozostało z kronik drużyny, to dwa tomy "CISoteki", w których jest wszystko oprócz zapisków kronikarskich, bo te jak wiadomo, oprawiwszy któregoś roku, podarowaliśmy naszemu drużynowemu w prezencie. A on je zagubił. Tak przynajmniej twierdził. Zresztą, nie ma co kopii kruszyć, ani włosów z głów rwać, ponieważ zdecydowaną większość tych zapisków kronikarskich spisywałam ja, a jeżeli ja, to oryginał tkwi w moich pamiętnikach...
Szczerze należy powiedzieć, że poprzez CISOWCÓW przewinęły się niezliczone ilości osób. Przy każdym obozie, zimowisku, akcji chorągwianej ktoś zapalał się chęcią zostania CISOWCEM, ale tylko nieliczni potrafili wejść do naszego grona, które, jak już raz pisałam, nie było hermetyczne, tylko raczej specyficzne. Trzeba było umieć śmiać się z siebie i własnych słabości oraz przywar, by przetrwać drwiny pod własnym adresem. Ba! Trzeba było samemu umieć głośno artykułować te słabości i przywary. Ci, którzy przetrwali, są do dzisiaj CISOWCAMI, choć formalnie drużyna nie istnieje od dawna. I zastanawiając się nad tym tematem głębiej, można stwierdzić, że z zewnątrz faktycznie mało kto był w stanie przetrwać. Ci, którzy dochodzili i przetrwali, byli niejako wprowadzani przez kogoś z nas. Urszulanka na przykład wprowadziła swoje dwie starsze siostry. Ale o ile Dorota, choć cicha i skromna, dostosowała się do wszystkich wymagań stawianych przez naszego drużynowego i przez nas, tak Baśka raczej nie była skłonna na takie wyrzeczenie się siebie i do dziś bywa w naszym towarzystwie tylko wybiórczo - tam gdzie chce i kiedy chce. Ostatnio była z mężem i dziećmi na ognisku u Paseczka, które zorganizowaliśmy w ogrodzie Paseczka na zakończenie którychś wakacji. Paseczek mieszka w pięknym miejscu, na pograniczu Beskidu Sądeckiego i Beskidu Wyspowego, w Dolinie Dunajca. Baśka tak upajała się pobytem w naszym towarzystwie, urokiem miejsca i chwili, że my CISOWCE zdążyliśmy posiedzieć przy ognisku, pogadać i obgadać wszystkie nowości, pogrillować i pojeść, nasyciliśmy się urokiem ogniska, pośpiewaliśmy, nieco pomarzyliśmy i wreszcie oddaliśmy się rozlicznym zajęciom sportowym w ogrodzie Paseczka: a to skakaniu na batucie, a to obserwacjom dzieci pływających w basenie, a to niezorganizowanej grze w piłkę, aż wreszcie rozpoczęliśmy regularną grę w piłkę odbijaną. Hitem owej gry, były okrzyki Dominiki - córki Urszulanki: "Mamo, mamo", gdy odbijała piłkę. Bo na te okrzyki reagowałyśmy dokładnie wszystkie dziewczyny Cisowianki. W trakcie, gdyśmy grali przyjechała też moja córka ze swoim przyszłym mężem. Trochę pobyli z nami w ogrodzie, porozmawialiśmy i zdążyliśmy ich pożegnać. A Baśka i jej mąż wciąż siedzieli przy ognisku, rozmarzeni, zapatrzeni w ogień. Na koniec Barbarze brakowało słów, by wyrazić swoją radość z powodu wspólnie spędzonego czasu, tych doznań przy ognisku itp. Przy czym my przecież ponad połowę tego czasu spędziliśmy w innej części ogrodu. Z braku słów, jak sama zapewniała, użyła nawet takiego sformułowania: "tyle wyniosłam z tego popołudnia". Potem mąż Paseczka ogłosił, że zniknęły szpikulce do smażenia kiełbasy na ognisku... Taki stan rzeczy trwał aż do przyszłej wiosny, tzn. stan zniknięcia szpikulców. No, oczywiście nikt na Baśce i jej mężu suchej nitki nie zostawił. Sama powiedziała przecież, że "tyle wyniosła". I dopiero następnej wiosny, jak śniegi z zimy i  z ogrodu Paseczka zeszły i pozostawiły mocno stłamszoną trawę, a świeża jeszcze nie wyrosła, okazało się, że komplet szpikulców ogniskowych tkwił sobie rzucony gdzieś nieopodal ogniska...  Jednak Barbara już na zawsze pozostanie osobą "tyle wynoszącą" z ogniska, czy skądkolwiek...
Najwięcej samozaparcia mieli Marek Ciuruś i  Paweł Wójciak, bo oni przyjeżdżali na spotkania z nami z bardzo odległych miejsc. Paweł przyjeżdżał z Nowego Targu, to może jeszcze nie taka straszna odległość. Natomiast Marek, kiedy już przestał służyć w Wojskach Ochrony Pogranicza w Nowym Sączu, wrócił do swoich rodzinnych Katowic, w samym centrum Hanysowa. Lubił być przez nas uwielbiany, że chciało mu się wciąż przyjeżdżać, czy może nas lubił, że przyjeżdżał? W latach osiemdziesiątych, kiedy w Nowym Sączu istniała chorągiew, organizowanych było sporo przedsięwzięć chorągwianych, ewentualnie współorganizowano je z różnymi hufcami. Trudno mi tu mówić o strukturze organizacyjnej tych imprez. Jeżeli jakieś przedsięwzięcie w nazwie miało "Chorągwiany zlot" itp. to raczej nie trzeba było być orłem intelektu, by się domyślić, że organizatorem była Chorągiew Nowosądecka. Skoro mnóstwo imprez własnych, a drużyna nasza działała przy chorągwi, skoro dodatkowo współorganizacja imprez hufcowych, to i dla nas frajda, bo podwójne mnóstwo wspólnych wyjazdów. Janusz postawił nam warunek: chcecie być członkami I ChDD CISOWCE? Musicie być czynnie pracującymi instruktorami. Co znaczyło być czynnie pracującym instruktorem? Należało prowadzić drużynę harcerską lub starszoharcerską, albo gromadę zuchową, bądź być przybocznym takowej. Ponieważ nas praca drużynowych i przybocznych nie aż tak bardzo pasjonowała, jak wspólne ze sobą przebywanie, toteż gotowi byliśmy płacić taką cenę, za możliwość wspólnych wyjazdów, rajdów, biwaków, obozów i zimowisk. Mieliśmy patenty drużynowych uprawniające nas do pracy w różnych grupach wiekowych, więc zawsze mogliśmy się uzupełniać. Jako kadra młodzieżowa jeździliśmy na kursy kształcące kolejnych adeptów metodyki harcerskiej i zuchowej. Później już samodzielnie organizowaliśmy obozy dla drużyn, które prowadziliśmy. Stanowiliśmy siłę. Nauczyliśmy się solidnej pracy. Zdobyliśmy umiejętność współpracy i współdziałania w zespole. Trudno, żebyśmy sami nie osiągnęli mistrzostwa w tych sferach, skoro zaczęliśmy wychowywać kolejne roczniki sądeckiej dzieciarni. Dzięki naszemu drużynowemu mieliśmy głęboko wpojoną zasadę, że własnym przykładem najlepiej jest innych nauczać.

Z miejsca na miejsce
Z miejsca na miejsce, z wiatrem wtór
Z lasów do lasów, z pól do pól
Wszędzie nas pędzi, wszędzie gna
Harcerska dola radosna.
      Nam trud dnie straszny, ani znój
      Bo myśmy złu wydali bój
      I z nim do walki wciąż nas gna
     Harcerska dola radosna.
Nasz pogoda, jasny wzrok,
Niechaj rozjaśni ludziom mrok
Niechaj i innym sczęście da
Harcerska dola radosna.
                Bronisława Szczepańcówna i Stanisław Bugajski
             ( przedwojenni nowosądeccy harcerze i instruktorzy)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz