Najczęściej na nasze wyprawy ruszaliśmy ze stacji PKP, słynnej kolei Tarnowsko-Leluchowskiej, zwanej też cesarską, bo przecież, jak wiadomo, otwarto ją z fetą w dniu urodzin cesarza Franciszka Józefa II w sierpniu 1876 roku, czyli nieco ponad sto lat, zanim zaczęliśmy intensywnie przemieszczać się malowniczymi trasami na linii Nowy Sącz - Piwniczna-Zdrój, Nowy Sącz - Chabówka i dalej Poronin, Zakopane, lub wcześniej Mszana Dolna, czy Rabka. Oczywiście trasa kolei Tarnowsko-Leluchowskiej ze stacją w Nowym Sączu, nas wiodła tylko do Piwnicznej. Pozostałe wymienione miejscowości są już na innej trasie, która powstała dzięki powstałej wcześniej linii, zawdzięczanej Cesarstwu Austro-Węgierskiemu. Do Piwnicznej jeździliśmy, by dotrzeć do naszej Stanicy Harcerskiej w Kosarzyskach. Kilka kilometrów dzielących nas od stacji do Stanicy przemierzanych pieszo, co też komu zaszkodzić by miało? W Stanicy bywaliśmy wiele razy, to i wiele razy podróżowaliśmy pociągiem. Najpierw długie oczekiwanie na wiecznie spóźniający się pociąg. Były to lata stanu wojennego i tuż po zniesieniu go. Cudem było dostanie się do autobusu jednej osoby. My jeździliśmy zawsze gromadnie. Tylko pociąg wchodził więc w rachubę. Do Rabki jeździło się na letnią, chorągwianą akcję "Dzieci - Dzieciom" - były to cykliczne, trwające wiele lat programy pracy społecznej harcerzy na rzecz uzdrowiska, oraz festiwale kultury harcerskiej dla dzieci przebywających w Rabce na leczeniu sanatoryjnym. Bardzo szlachetna idea. W latach 90-tych zarzucona w niebyt, bo przecież za mocno pachniała tamtym ustrojem... W Rabce mieściła się Chorągwiana Szkoła Instruktorska Chorągwi Nowosądeckiej.
Gdy wysiadaliśmy na stacji Mszana Dolna wiadomym było, że czeka nas spory kawał drogi do pokonania pieszo do Niedźwiedzia lub Poręby Wielkiej na biwak. W tamte strony ciągnęła nas zapewne Druhna Panasiowa. Choć ona sama nigdy na tych biwakach nie bywała. W Chabówce zaś przesiadaliśmy się, by dotrzeć w jeszcze inne rejony. Kiedyś byliśmy na biwaku w Zakopanem. Biwakowaliśmy w szkole, mieszczącej się vis'a vis Domu Wczasów Dziecięcych, w którym pobyty tak miło wspominam. Tam Janusz, nasz drużynowy zrobił dziwną rzecz. Żadna z nas, najstarszych wiekiem i stażem członkiń drużyny, ani też nikt z pozostałych nie spodziewał się tego, że Janusz wręczy nam dyplomy pożegnalne i dziękczynne, zasłoni się zbliżającą się naszą maturą i... podziękuje nam za pracę w drużynie. Dyplom piękny, nie powiem. Ręcznie pisany przepiękną kaligrafią na czerpanym papierze, ale żadna z nas nie miała zamiaru zaprzestać pracy z uwagi na maturę! Ja osobiście tyle rzeczy i okazji w życiu zaniechałam przez to tylko, że nie byłam w stanie zaniechać pracy w harcerstwie, że strach pomyśleć, jak dzisiaj wyglądałoby moje życie, gdyby nie tamte wybory. Często jeździliśmy do Poronina, do Druhny Anieli, na temat której jeszcze słowo najmniejsze nie padło, a Druhna Anielka to kawał naszej CISOWSKIEJ historii. Ale w tym miejscu zamiast o Druhnie Anieli, napiszę o spóźnialskich w naszej drużynie i jakie związały się z tym po wsze czasy miłe wspomnienia. Wiemy już, że Paweł ze swych spóźnień tłumaczyć się nawet nie musiał, bo przecież zawsze miał wytłumaczenie, najczęściej naukowe, dla swoich spóźnień. Spóźniała się Balo i Natka, które miały dziwny, powiem, że denerwujący w pewnych sytuacjach, w innych zaś śmieszny zwyczaj spóźniania się na wszelkie zbiórki. Nie to, żeby Natka na przykład była niepunktualna! Nikt by jej o to nie posądzał, a już najbardziej ja. Natalka po prostu zawsze miała mnóstwo spraw do zrobienia, z wieloma osobami była umówiona, bez przerwy podejmowała jakieś działania, od których opędzić się nie umiała. Nic dziwnego, wszak wtedy nieznane było pojęcie asertywności, zaś wszelkie jej objawy poczytywane były za aspołeczność i mocno piętnowane. Tu pluję na tamten ustrój i rolę wychowawczą szkoły. Bo, jak taki program trafił na takich ludzi, jakimi my byliśmy, a w szczególności na człowieka, jakim była nasza Natalia, to skutki potem były takie, jakie były. I dzisiaj nie można tych skutków traktować jako przeszłych, bo pokutują w nas, czyniąc z nas ludzi, którym w ostatniej chwili można powierzyć zrobienie rzeczy niemożliwej do wykonania całym zespołem przez tygodnie, a my radzimy sobie za pięć dwunasta i zdążamy na dwunastą bez niczyjej pomocy... Często utyskuje na to Natalia.
Otóż, spóźnienia Natalii były notoryczne, ustawiczne i co z tego, że denerwujące, skoro wciąż się zdarzały? Kiedyś jechaliśmy na biwak do Ropy, tam pociąg nie docierał (choć z Ropy wracaliśmy... pociągiem), więc żywcem trzeba było jechać autobusem. Umówiłyśmy się, że pojedziemy całym naszym zastępem PoCISków. Zawsze podawało się wcześniejszą godzinę odjazdu, żeby Natalka mogła jednak zdążyć. Wtedy spóźniła się nawet na prawdziwą godzinę odjazdu. My wszystkie, ze mną na czele, bo do dziś można mnie wysłać w każdej "delegacji" do zabierania głosu gdziekolwiek, prosiłyśmy na wszystko kierowcę autobusu, by zaczekał jeszcze dwie minuty, jeszcze minutę i jeszcze kolejną minutę, bo nasza koleżanka na pewno przyjdzie, aż w końcu kierowca powiedział, że dłużej czekać nie może. Trzeba znać realia pracy PKS-u w tamtych latach, aby docenić, jak wielkiej rzeczy dokonałyśmy, że ten "Pan Kierowca", bo tak należało od początku o nim pisać, zgodził się czekać na nieszczęsną Natkę. Autobus ruszył. Pojechałyśmy same. Natalka dojechała późniejszym autobusem i rozbrajająco rzekła, że skoro wiedziała, że i tak nie zdąży (na godzinę wcześniejszą, którą podałyśmy przezornie, choć ona o tym nie wiedziała), więc stwierdziła, że nie ma co wybierać się na ten autobus... Na biwaku w Ropie ewakuowano nas nocą, bo rzeka Ropa przepływająca obok szkoły wylała. Mogła Natka wcale nie przyjeżdżać...
Ale zdarzyło się na stacji PKP w Poroninie, że ktoś inny osiągnął mistrzostwo w spóźnieniu się. Przez co reszta dokonała jeszcze większego dzieła, niż wstrzymanie odjazdu autobusu. Gdy wracaliśmy z biwaku od Druhny Anielki wyszliśmy dużo wcześniej na stację, ponieważ nikt nie znał dokładnej godziny odjazdu pociągu. Po przyjściu na stację, okazało się, że jest jeszcze sporo czasu, ale nie na tyle, by ruszać się gdziekolwiek. Lepiej było posiedzieć na peronie i do końca wykorzystać wspólne chwile na śpiewanie i wesołe rozmowy. Monika z Balo stwierdziły jednak, że one idą kupić sobie gruszki, bo gdyśmy spieszyli na dworzec, widziały na straganie piękne gruszki, ale wtedy nikt nie pozwolił im się zatrzymać, by je mogły kupić. Poszły więc, a tymczasem pociąg nadjechał nieco wcześniej. Stanął na peronie. Ich nie ma. My mamy świadomość, że nie miały czasu, by dojść tam i z powrotem. Wniosek z tego, że w tym właśnie czasie, kiedy pociąg stał gotowy do odjazdu, one mogły dopiero wybierać te gruszki na straganie. Prosimy więc maszynistę, by zatrąbił tą swoją syreną z lokomotywy, aby dać Monice i Balo znać, że pociąg już jest. Maszynista był tak miły, że zatrąbił. Raz i kilka kolejnych razy. Dosłownie skakałyśmy przed lokomotywą, prosząc maszynistę, by czekał jeszcze chwilę i jeszcze chwilę. One nie doszły. Pociąg odjechał. My wszyscy zostaliśmy na stacji w Poroninie. Kiedy dotarły z powrotem na stację, usłyszeliśmy: "Słyszałyśmy, jak pociąg trąbił ze stacji, więc doszłyśmy do wniosku, że i tak nie zdążymy, więc nawet się nie spieszyłyśmy..."
Tymczasem nasze wyjazdy i powroty z biwaków i rajdów, godziny oczekiwania na stacjach i przystankach, były dopełnieniem tego, co działo się na samych biwakach i gdyby nie zdarzenia z drogi, wspomnienia byłyby na pewno dużo uboższe. Dziś, po skończonym spotkaniu, wszyscy wsiadają do swoich samochodów i... tylko żal wielki w duszy, że staliśmy się tacy wygodni...
Bieszczadzka ciuchcia
Jedzie bieszczadzka ciuchcia
Sapie, strzela iskrami
Taka, jak przed stu laty
Jeździła z traperami
Bucha dym z komina, bucha dym z komina
Drzewa uciekają,
Która to godzina, która to godzina
Koła rytm stukają...
Wjeżdżamy w nasz, zielony, romantyczny świat
Z którym już przyjaźnimy się od lat
Bucha dym z komina, bucha dym z komina, uuuuaa...
Jedzie bieszczadzka ciuchcia
Stara i śmieszna troszkę
Taką jeździł mój dziadek
Ścigając babci pończoszkę...
Bucha dym z komina, bucha dym z komina
Drzewa uciekają,
Która to godzina, która to godzina
Koła rytm stukają...
Wjeżdżamy w nasz, zielony, romantyczny świat
Z którym już przyjaźnimy się od lat
Bucha dym z komina, bucha dym z komina, uuuuaa... Jedzie bieszczadzka ciuchcia
Pokryta patyną czasu
Sapie, parska czasami
W głębi bieszczadzkich lasów...
Bucha dym z komina, bucha dym z komina
Drzewa uciekają,
Która to godzina, która to godzina
Koła rytm stukają...
Wjeżdżamy w nasz, zielony, romantyczny świat
Z którym już przyjaźnimy się od lat
Bucha dym z komina, bucha dym z komina, uuuuaa...
Jeśliby kto, poza Natalką, dopatrzył się tutaj, że Natalka jest rzekomo czarnym charakterem tego rozdziału i drużyny w ogóle, to od razu radzę wybić sobie z głowy takie błędne myślenie. W moich wspomnieniach nie ma czarnych charakterów. W CISOWCACH, szczególnie w tych, którzy przetrwali w kupie do czasów współczesnych, nie ma czarnych charakterów! Skąd też Natalce przyszło do głowy, gdy zapoznała się z treścią tego rozdziału, że jest przedstawiona w niekorzystnym świetle? W prawdzie Mirek zamontował mi w pokoju, w którym pracuję nad tekstami, tak nielubiane przeze mnie żarówki energooszczędne, ale zapewniam Natalkę i wszystkich czytelników, że w żaden sposób światło tych żarówek nie wpływa na zapisywane treści!
No, Natalka - niezwykle ciepła, serdeczna i wykazująca się najmocniej zarysowaną empatią wśród ludzi, których znam... jakżeby mogła być czarnym charakterem? Natalka nie jest naznaczona czarnym charakterem. Natalka jest obarczona brakiem asertywności. Natalka - jej dobro i łagodność promieniują na świat. Dokładnie tak, jak uczyliśmy się niegdyś symboliki Krzyża Harcerskiego. I te promienie w samym środku Krzyża, pod lilijką, rozchodzące się we wszystkich kierunkach okręgu, to jej uczucia do świata i ludzi. Natalka może chodzić z dumnie podniesioną głową do góry: jest postacią pozytywną w moich wspomnieniach. Powiem więcej: Natalka jest postacią pozytywną w moim życiu! Pozytywną i jak najbardziej pożądaną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz