Piguły pojawiły się w moim życiu już na obozie w Majdanie Sopockim. Janusz ochrzcił tak dziewczyny, które chodziły do medyka. Jednym słowem kwitował 4 osoby. Janusz doskonale o tym wiedział, że każda z nich posiadała wielką osobowość, podobnie jak wszyscy pozostali indywidualiści w CISOWCACH legitymowali się wielkimi osobowościami. Człowiek mierny nie miał czego szukać w naszym towarzystwie. Wcale nie dlatego, że to my byliśmy hermetyczni, jak nam zarzucano. Nazwijmy to tak, że inne typy charakterów nie lubiły naszego towarzystwa. Dlaczego? Byliśmy ambitni. Byliśmy pracowici. Wciąż stawialiśmy sobie wyżej poprzeczkę, lub też nie protestowaliśmy, gdy ktoś nam ją wyżej podciągał. Szybko przystosowywaliśmy się do nowych, trudniejszych warunków i myk, do góry. Jacy jeszcze byliśmy? Bezlitośni dla wszelkich przejawów głupoty. Przy czym nie polegało to na dostrzeganiu głupoty w innych, obcych. Wpierw własną głupotę piętnowaliśmy, mając przy tym dobrą zabawę, zanim dobraliśmy się do czyjejś. To samo było ze słabościami, bądź słabymi stronami - bo to dwie różne sprawy. Taki Jerzy to do dzisiaj drży przed spotkaniami z nami, dziewczynami, bo najlepiej wie, że nie zostawiamy na nikim suchej nitki. Wie również, że jak się uczepimy jakiegoś "delikatnego" tematu, to parę lat ma delikwent z głowy. Z wielką ulgą odetchnął podczas jednego z biwaków ze dwa, trzy lata temu, kiedy to Krzysiu opowiadał, że zasłyszał o chorobie polegającej na tworzeniu się żylaków na powrózkach nasiennych. "Koło się odwróciło - pomyślał, a nawet głośno powiedział Jerzy - teraz będą wisiały na Krzyśku; ode mnie się odczepią." No, bo skąd Krzysiu słyszał o takiej dziwacznej chorobie? Ale znowu odeszłam od tematu. Jacy jeszcze byliśmy, gdyśmy mieli 16-19 lat i nieco więcej? Na pewno musieliśmy być bardzo bezczelni w swoim dążeniu do doskonałości. Każdy młody, gniewny, z aspiracjami by sięgać do gwiazd, usiłujący zmieniać świat, innym ludziom musi wydawać się bezczelny. Wierzyliśmy, że zmienimy świat. Doskonaliliśmy siebie, a to przecież najlepsza droga do zmieniania świata. Janusz osiągnął mistrzostwo świata w wielu kierunkach na drodze doskonalenia naszych charakterów, sam mając charakter niezdolny do własnego wzrostu. Raz urządził sąd nad Urszulanką i nade mną. Sąd odbył się wieczorem, podczas ogniska i miał zdecydować, czy usunąć nas z obozu. W końcu sąd, to była jedna z form pracy w metodyce starszoharcerskiej...
Obóz w Hucie Wysowskiej składał się, jak wszystkie obozy harcerskie, z kilku podobozów. Nasz podobóz, o nazwie "Podhalanie" był kursem dla drużynowych. Na innych podobozach prowadzona była akcja letnia dla dzieciaków z okolic Gorlic i Uścia Gorlickiego, czyli z najbliższej okolicy, polegająca na rotacyjnych, kilkudniowych pobytach dzieci ze środowisk wiejskich na obozie, tak, aby dzieciaki poznały choć namiastkę życia obozowego. Po deszczowym pierwszym tygodniu obozu, przyszła wreszcie piękna pogoda. Któregoś dnia uczestnicy naszego kursu oddelegowani zostali do pracy praktycznej, czyli do zajęć z dziećmi z innego podobozu. Przyszli żołnierze Wojsk Ochrony Pogranicza stacjonujący w Strażnicy w Wysowej, by zabrać wszystkich w teren, na patrolowanie granicy. Urszulanka i ja poszłyśmy jako opieka. Pogoda przepiękna, słońce świeciło, gorąco - prawdziwe lato. Było już po południu, gdy ruszyliśmy w teren. Po dość długim marszu instruktorzy wraz z WOP-istami postanowili zrobić odpoczynek, zwłaszcza, że dotarliśmy do pięknej widokowo Przełęczy Wysowskiej, na której, prócz widoków, wędrowców kusiły pola borówkowe. Cała dzieciarnia i wszyscy pozostali wpadli w te krzaczki borówek. Można je było zrywać dosłownie garściami. Nagle pogoda zmieniła się diametralnie. Zaczęły dochodzić nas pomruki burzy, które nadspodziewanie szybko zbliżały się. Aż do tamtej pory, nie wiedziałam, że burza na przełęczy jest najniebezpieczniejszym zjawiskiem w górach. Cała grupa dość szybko zebrała się, by ruszyć w drogę powrotną, a my z Urszulanką upojone swoją funkcją tzw. "kadry młodzieżowej" i tym, że nas komenda na zbiórkę nie dotyczyła bezpośrednio, kucałyśmy jeszcze w tych krzaczkach borówek i objadałyśmy się słodkimi jagodami. Wszyscy byli na widoku, nawet jak nie podnosiłyśmy głów znad krzaczków, to i tak wszystkich było słychać. Dokładnie słyszałyśmy ponaglenia instruktorów kierowane w naszą stronę, byśmy już ruszyły. W pewnym momencie głosy oddaliły się. Zupełnie nagle. Wstałyśmy i okazało się, że nikogo z grona kilkudziesięciu osób nie widać. Głosy dochodziły jakby z bardzo daleka. Zaczęłyśmy wołać, zwłaszcza, że spadły na ziemię pierwsze ogromne krople deszczu, zrobiło się ciemno i ponuro, a niebo przecięły pierwsze błyskawice. Ktoś nam odpowiadał "hop, hop", ale w którąkolwiek stronę byśmy nie popatrzyły, nigdzie nikogo nie było widać. Należy się domyślać, że żołnierze poprowadzili grupę jakąś niewidoczną, sobie tylko znaną ścieżką na skróty, bo w końcu głosy ucichły, a burza rozpętała się na dobre, lało jak z cebra, zapadły straszliwe ciemności rozświetlane tylko błyskawicami. Przerażający huk piorunów częstował nas strachem, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie doznałyśmy. Postanowiłyśmy iść ścieżką, tak jak prowadziła przez las. Las należał do owej buczyny karpackiej, jedynej w swoim rodzaju osobliwości leśnej w Europie, którą opiewają wszystkie przewodniki i informatory turystyczne, czyniąc zeń wielką atrakcję. Nam, w czasie burzy poskręcane pnie buków jawiły się jak drzewa z bajki o Jasiu i Małgosi. Na dodatek co rusz, w odległości dosłownie kilku metrów od nas piorun trafiał w któreś drzewo, to po lewej, to po prawej stronie, a ono z dymem, jak od cięcia elektryczną piłą, pękało w pół. To znów ścieżkę zagrodził dopiero co rozłupany piorunem buk, z tej opiewanej buczyny karpackiej. Nie jestem w stanie wyrazić lęku, jaki wtedy odczuwałam. Dość, że szłyśmy gęsiego, ponieważ postanowiłyśmy, że ja jako starsza będę prowadziła. Jaka to pomyłka, nie jestem dobra w topografii. W każdym razie idąc tak tą przełęczą w samym środku najstraszliwszej w naszym życiu burzy, ja odmawiałam "zdrowaśki", a Urszulanka tuż za moimi plecami śpiewała dość donośnym głosem: "Jak dobrze jest żyć, móc z śpiewem budzić słońce i z przyjaciółmi iść, dzień dobry mówiąc Polsce..." Któraś z nas miała wystarczającą moc swojej "modlitwy" na to, byśmy bezpiecznie wyszły z tej straszliwej przygody. A nie wiedzieć czemu, wyszłyśmy już prawie za granicą. Na pewno daleko za wsią, a nawet za strażnicą WOP. Toteż w przemoczonych mundurach i wszystkim, co miałyśmy na sobie pod mundurami, w pionierkach, w których chlupała woda - co chwilę zatrzymywałyśmy się, ściągałyśmy buty i wylewałyśmy zbierającą się w nich wodę, choć nie były przez to mniej mokre. Musiałyśmy przejść przez całą długość Wysowej, potem kawałek szosą w stronę kościoła, bo tam, na wysokości kościoła skręcało się do naszego obozu, a stamtąd było jeszcze kilka kilometrów do przejścia. Wstąpiłyśmy rzecz jasna do kościoła, by złożyć najgorętsze w dotychczasowym życiu dziękczynienie za przeżycie tej burzy. Modliłyśmy się długo i żarliwie. W tle pewnie tkwił lęk przed powrotem na obóz...
A wszyscy na obozie odchodzili od zmysłów.
W momencie, gdy tylko pioruny przestały trzaskać nasz drużynowy i komendant całego zgrupowania (!) utworzyli ekspedycję poszukiwawczą, która ruszyła nas szukać w momencie, gdy my się znalazłyśmy, to znaczy zeszłyśmy wreszcie z przełęczy, pozostawiając przeklęty las buczynowy za plecami i zobaczyłyśmy pasącą się na mocno zielonej, od przesyconego ozonem powietrza polanie leśnej, krowę. Wiedziałyśmy, że jesteśmy odnalezione, choć nie zdawałyśmy sobie sprawy, jak daleko od obozu. Samo zgubienie się w lesie, nawet podczas burzy, nie było tragiczniejsze od cienia podejrzenia, że mogłyśmy niebacznie przejść granicę i znaleźć się nielegalnie na terenie Czechosłowacji. To by dopiero była międzynarodowa chryja! Nie mówię, że instruktorzy nie lękali się o nasze życie. Jednak w tamtych czasach te dwa aspekty naszego zgubienia się nie mogły się równać ze sobą.
Ekspedycja poszukiwawcza była w trakcie poszukiwań, kiedy dotarłyśmy wreszcie na podobóz. Wszyscy patrzyli na nas jak na przestępców. Zewsząd słychać było słowa potępienia i krytyki skierowane w naszą stronę. Czułyśmy się w dwójnasób strasznie. Po tak tragicznych przeżyciach oczekiwałyśmy odrobiny zrozumienia. Przecież wiedziałyśmy, że to my zawiniłyśmy. Byłyśmy zmarznięte i mokre, a powiedziano nam, że zostaniemy wydalone z obozu. Byłyśmy przemęczone i głodne, a napotkałyśmy mur niechęci. Byłyśmy przerażone, a inni nas potępiali.
Tylko Bogusia nic nie powiedziała, wzięła nasze mokre mundury i zabłocone pionierki, i poszła wszystko wyprać i wyczyścić w lodowatej wodzie w potoku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz