MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Bocznym Wejściem do Kościoła (cykl: Anioły Mojego Dzieciństwa)

Odkąd pamiętam do Kościoła prowadziła mnie Koleżanka Taś-Taś. Była nieco starsza ode mnie i pochodziła z normalnej rodziny. To znaczy w niedzielę chodziło się do Kościoła, rodzina była liczna, którą utrzymywał ojciec (nad)używający alkoholu. Nigdy nie krzyczał, mówił wręcz tak cicho, że trudno go było usłyszeć, ale jego dzieci zawsze usłyszały kiedy wołał je przez Okienko w Małym Pokoju i stawały na baczność, przerywając najlepszą nawet zabawę.. Wszyscy nazywali go Tatulkiem. Nawet my.
Moja Mama ochrzciła nas, tzn. mnie i moje starsze rodzeństwo w tajemnicy przed naszym Ojcem, Którego Wtedy Nazywaliśmy Tańcią. Na ochrzczenie Mojej Młodszej Siostry nie starczyło już Mojej Mamie odwagi. Ojciec, Którego Wtedy Nazywaliśmy Tańcią, po swoim nieudanym starcie w seminarium duchownym, do którego wysłała go jego Mama - Babcia, Która Nie Zdążyła Być naszą Babcią, bo zmarła osieracając syna w wieku 17 lat, poszedł do szkoły średniej w najgorszym okresie i dla naszego państwa i dla tak młodego charakteru "po przejściach" i stał się prawdziwym ideowcem filozofii Marksa i Engelsa. To pewnie ten fakt zaważył, że trudno mu było pogodzić w swym życiu zderzenie wartości, do których został wychowany, z rzeczywistością jaką uraczyło go seminarium duchowne, a przede wszystkim z realiami budującego się w naszej Ludowej Ojczyźnie ustroju, że uciekł z czasem w chorobę alkoholową. W każdym razie, w czasie Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką, bardzo wierzył w Manifest Komunistyczny i dlatego, a najbardziej dlatego, że wyznawanie tej wiary dawało mu możliwość uprawiania upragnionego zawodu, za strachu przed utratą pracy, nie godził się , by jego rodzina była widywana w Kościele. Do Kościoła w Moim Mieście wchodziliśmy zawsze Bocznym Wejściem. Tak się utarło. Nie było to wejście od strony napisu "Czas ucieka wieczność czeka", tylko z drugiej strony, od budynku parafialnego. Stamtąd blisko było do ołtarza ze Świętą Rodziną oraz do głównego ołtarza, a nade wszystko do kaplicy z obrazem Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Ta Kaplica, do której okratowane wejście zazwyczaj było zamknięte, bo strzegło wotów wdzięczności, w postaci biżuterii i klejnotów, jakie ludzie zostawiali Pocieszycielce za udzielone łaski, przyprawiała o zawrót głowy swą niebiańską atmosferą. Tam należało modlić się ze szczególną nabożnością! Tam czuło się TO, czego ludzie niejednokrotnie bezowocnie szukają przez cały swój żywot: tam czuło się obecność Matki Bożej, a przede wszystkim Jej Syna. Szóstym zmysłem czuliśmy też potrzebę uklęknięcia przy chrzcielnicy, przy której każde z Nas było chrzczone. Po latach Papież Polak wyniósł  ten zwyczaj ze sfery zmysłowości i uczynił  dziękczynieniem, klękając i modląc się przy tej samej, co my wówczas chrzcielnicy. Do pierwszej Komunii świętej poszłam wbrew woli Ojca, Którego Wtedy Nazywaliśmy Tańcią. Pamiętam trwające nocami kłótnie rodziców, których treści nie słyszałam, oraz kilkudniową wyprowadzkę Ojca z domu, na czas uroczystości pierwszokomunijnych. Kiedyś, po latach, Kiedy Przestałam Być Małą Dziewczynką, mieszkałam już gdzie indziej, a świat ogarnął szał internetu i portali społecznościowych, napisałam do pewnej pani, z zapytaniem czy jest ona może córką koleżanki Mojej Mamy z pracy  i czy pamięta nasze spotkania w bibliotece na zabawach karnawałowych organizowanych dla dzieci pracowników lub podczas spotkań z autorami książek, w ogóle czy pamięta zetknięcie ze mną? Na co ta pani odpisała mi, że nie pamięta spotkań, o których ja piszę, natomiast jeżeli to ja jestem tą małą dziewczynką, która sprzeciwiła się ojcu i wbrew jego woli poszła do I Komunii św. to wie o kogo chodzi, bo zawsze w jej rodzinie krążyły opowieści o tej bohaterskiej dziewczynce.


Zawsze kiedy się było w okolicach Kościoła obowiązkowo należało zajrzeć do sklepu z dewocjonaliami, prowadzonego przez rodziców kolegi mojego Ojca - fotografa, który wykonał mi piękne fotografie pierwszokomunijne, a na co dzień zdarzało mu się współpracować z Ojcem, jako fotoreporterowi. Ten sklep był prawdziwą skarbnicą kolorowych obrazków, obrazów świętych od wszelakich wezwań, figurek z wizerunkiem Matki Boskiej, sztucznych kwiatów z kolorowej gąbki, pierwszokomunijnych lilijek dla dziewczynek i wielu, wielu innych rzeczy i pozwalał sycić oczy wszelkimi barwami dzieciakom złaknionym widoku normalnego świata, w świecie czarno-białej fotografii, czarno-białej telewizji, białych mesztów i jednokolorowych chałatów szkolnych z białym kołnierzykiem i biało-granatowym emblematem . Sklep z dewocjonaliami prowadzony przez rodziców kolegi mojego Ojca, Którego Wtedy Nazywaliśmy Tańcia, był w rynku za Kościołem. Zakład fotograficzny był w rynku na przeciw Kościoła, nieopodal słynnej ciastkarni z najsławniejszymi w świecie kremówkami.
Lekcje religii odbywały się w Domu Katechetycznym w budynku parafialnym od strony Kościoła, od której zawsze wchodziliśmy do jego wnętrza. Biegliśmy na te lekcje raz w tygodniu tuż po lekcjach w szkole, w towarzystwie całej klasy, zatłoczoną główną arterią komunikacyjną Mojego Miasta i tylko cudem zapewne nie zdarzył się nigdy żaden wypadek potrącenia, czy przejechania Kogo z nas przez jadące w te i we w te samochody. Najwcześniej lekcje religii prowadziła siostra zakonna, pewnie nazaretanka, bo one prowadziły ochronkę Caritasu w Moim Mieście. Ale Ochronka Caritasu była daleko od Naszego Bloku, daleko od Naszej Szkoły i daleko nawet od Kościoła. W czasie Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką i mieszkałam w Moim Mieście w okolicach Ochronki byłam niewiele razy. Baliśmy się tego budynku, bo jak mi wytłumaczyła Moja Mama, mieszkały tam Dzieci Tak Chore, że Ich Rodzice Nie Mogli się Nimi Zajmować i dlatego zajmują się nimi siostry zakonne, A kto z Nas był wtedy gotowy na przypadkowe choćby spotkanie z tak chorymi dziećmi, które w dodatku pozbawione były swoich rodziców? Dlatego omijaliśmy okolice Ochronki wielkim łukiem w naszych wędrówkach. Od drugiej klasy lekcje religii prowadził z nami ksiądz. Mam wrażenie, że miał na imię Andrzej, ale nie będę się spierała. To był człowiek, który poprosił mnie kiedyś, abym mu obiecała, że nigdy od Pana Boga nie odejdę. Obiecałam, bo jemu mogłabym obiecać wszystko. Taki był dobry.  Zmarł kilka lat później, jako bardzo młody proboszcz jednej z podmiejskich parafii. A ja dopiero wiele, wiele lat później zrozumiałam intencję jego prośby.

2 komentarze:

  1. Cudownie piszesz o czasach, w których byłaś Małą Dziewczyką... Jak Ty to wszystko spamiętałaś? Ale jedno pamiętam lepiej: wcale nie mieliśmy niebieskich chałatów, ale fioletowe (dziewczynki) albo zielone (chłopaki). Pamiętasz?
    Pozdrawiam i obiecuję, że będę zaglądał częściej, tylko pisz...

    OdpowiedzUsuń
  2. Jasiu kompletnie nie pamiętam kolorów naszych chałatów. Właściwie to chałaty nie raziły mnie wcale, nigdy nie rozpatrywałam ich pod kątem lubienia czy nie: były atrybutem uczniowskim i tyle! A jak bardzo chciało się być uczniem w tamtych czasach, zwłaszcza Naszej Klasy, to wiemy my sami. Generalnie chodziło mi o ten czarno-biały świat fotografii i telewizji. Może przedobrzyłam z chałatami? To usunę fragment tego zdania o chałatach, co o tym myślisz?

    OdpowiedzUsuń