Ale poszłam.
Skądinąd wiedziałam, że zabiegi mają trwać po godzinie. Pani, poprosiwszy bym się rozebrała łącznie z majtkami (!), nałożyła mi jakieś pilingujące klajstry na ciało, owszem, było sympatycznie i przyjemnie podczas nakładania, bo lubię myzianie, ale zdecydowanie wolę w wykonaniu Mężczyzny, Który Kiedyś Był Chłopcem. Po nałożeniu klajstrów pani powiedziała, żebym weszła pod prysznic, by zmyć drapiące drobinki i wyszła z gabinetu. Dość długo stałam pod prysznicem, bo po myzianiu stanowił nieziemską przyjemność, wyszłam i na łóżku zobaczyłam nowy ręcznik złożony w kosteczkę całkiem tak samo, jak zastałam swój, gdy przyszłam. Położyłam się obok niego i rozpoczęłam oczekiwanie na panią. Pani nie wraca. Mija jakiś czas i nic się nie zmienia. Spojrzałam na zegarek: upłynęło zaledwie pół godziny od mojego wejścia do gabinetu. Ale pani nie ma i nie ma. Doszłam do wniosku, że to już koniec zabiegu, zwłaszcza, że nowy ręcznik sugerował mi wyraźnie oczekiwanie na nową klientkę, więc zeszłam z łóżka i z ociąganiem ubrałam się. Założyłam wszystko łącznie z polarem i moimi butami treckingowymi (umówione byłyśmy z Paseczkiem na kolejny spacer wałami tym razem nad Dunajcem) i już miałam złapać za klamkę, gdy drzwi się otworzyły i ujrzałam w nich panią. Nie wiem, która z nas była bardziej zdumiona...
Zaś wieczorem nie wiedziałam czy się kąpać, czy może nie, by przetrzymać na sobie jak najdłużej drogie specyfiki kosmetyczne, jednak siła przyzwyczajenia zwyciężyła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz