MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

piątek, 30 grudnia 2011

Moja religia, mój kościół

Portowe miasto w Szkocji. Niespełna 200 000 mieszkańców. Droższe niż Glasgow i Edynburg (bynajmniej nie w popularnej grze Monopoly). Po Hindusach i Pakistańczykach Polacy i Litwini wybijają się w mieszance etnicznej Wysp. Fabryka silosów, kontenerów i zbiorników retencyjnych. Praca fizyczna. Wielozmianowa. Nie ma konieczności, by znać język, bo przecież u boku pracują Polacy. Mieszkanie też wynajmują w kilku chłopa, by było taniej. Strasznie wysokie opłaty czynszowe i za wywóz śmieci oraz sprzątanie miasta. Tak trzeba - mieszka się jak w hotelu robotniczym.
W zasadzie opowieść o ziemi obiecanej płynęła gładko przez długi czas. W pewnym momencie szczerość wzięła górę.
Okazuje się, że właściciel zakładów już z wyglądu przypominał dziecko esesmanna. W pracy był zawsze: w dzień i w nocy. Pojawiał się znienacka, zza pleców, szczerzył zęby w lekkim, kwadratowym rozchyleniu warg i ganił za wszystko. Nie były to łagodne, ojcowskie połajania. Siał strach i przerażenie. Jeszcze ten wygląd dziecka esesmanna! Jakby min uczył się z portretu tatusia, oprawcy.
Kilka lat pracy w zakładzie, w którym rytm wyznaczały syreny oznajmiające rozpoczęcie pracy, przygotowanie do przerwy na lunch i przerwę. Następnie przygotowanie do zakończenia przerwy i zakończenie przerwy. Dwie przerwy w systemie 8-godzinnym, trzy  w systemie 10-cio i 12-to godzinnym. Kolejna syrena na przygotowanie do zakończenia i zakończenie pracy. Lunch spożywany naprędce, przyniesiony z domu. No i ten nadzorca, tfu! właściciel, wyglądający i zachowujący się jak dziecko esesmanna.
Po wielu latach właściciel zajmujący się nadzorowaniem pracy na taśmie, wyciągający ze śmieci i sprawdzający każdą wyrzuconą jednorazową rękawiczkę, czy aby wykorzystana do maksimum, każdy papierowy fartuch ochronny, podejmuje decyzję o pozbyciu się części udziałów. Tworzy się zarząd. Miejsce właściciela zajmuje prezes. Pracę wykonywaną dotąd przez jedną osobę, odtąd wykonuje kilkunastu menadżerów, dyrektorów i kierowników odcinków. Jednak ponad 50 % udziałów ma były właściciel. Kontrole jednorazowych ubrań ochronnych zaostrzają się. Już nie jedna, a kilkanaście osób zagląda do koszy na śmieci i wywleka papierowe fartuchy i jednorazowe rękawiczki. Zaczynają się poszukiwania winnych wyrzucenia zbyt czystych jednorazówek do kosza i rozliczanie pracowników z marnotrawienia majątku firmy. Równocześnie zarząd traci miliony funtów za źle przygotowany przetarg. Zdarzają się również wpadki, że inżynierowie źle obliczyli skład chemiczny danego silosu, kontenera czy zbiornika i kilkadziesiąt sztuk, każda warta 8 tys. funtów, kruszy się, jak wafle.
Z dnia na dzień dla zwykłych pracowników staje się jasne, że były właściciel odnalazł nową pasję w swoim życiu. Już nie jest takim ekonomem, przypominającym dziecko esesmanna, jakim był dotąd. Złagodniał. Nie usiłuje utrzymać w tajemnicy, wręcz agituje pracowników do przystąpienia do założonego przez siebie kościoła. Chodzi po halach fabrycznych i nawraca ludzi cytując Ewangelię w luźnym tłumaczeniu i interpretacji. Wybrał fragmenty z Pisma potrzebne do szerzenia własnej religii i to nimi "karmi" ludzi. Namawia, zachęca do przystąpienia do jego kościoła. Kusi i obiecuje wedle własnej interpretacji Słowa Pańskiego. Mówi: moja religia, mój kościół. Istotnie, pobudował na ten cel olbrzymie domiszcze.
Zwykli pracownicy machają ręką.
Rzesza menadżerów, dyrektorów i kierowników odcinków wstępuje do kościoła założonego przez największego udziałowca firmy. Nawet go finansuje.
By awansować. By nie stracić pracy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz