Zaledwie w lipcu opowiadałam swoim młodym przyjaciołom, że w
swojej młodości przeżyłam traumatyczne zdarzenie, które zaważyło na całej mojej
przyszłości i wyhamowało moją otwartość do ludzi. Otóż przechodziłam kiedyś
przez ulicę (w owym czasie ulice wcale nie były zatłoczone) i naprzeciw mnie
zdążała starsza kobieta, która patrząc wprost na mnie uśmiechnęła się
serdecznie i powiedziała głośno: „dzień dobry”. Ponieważ w młodości wzrok
miałam niezgorszy, z całą stanowczością mogłam stwierdzić, że nie znam twarzy,
ani sylwetki, z której zbudowana była osoba starszej pani, ale postanowiłam
odpowiedzieć równie serdecznie na powitanie, bo przecież cóż to szkodzi, nawet
jeśli mnie starsza pani z kimś pomyliła. Kiedy z promiennym uśmiechem
odpowiedziałam równie serdecznie i głośno „dzień dobry” zaobserwowałam, że –
widać przyklejony – uśmiech z twarzy starszej pani zniknął, po czym odburknęła
opryskliwie: „to nie do pani”.
Od tego czasu wielce się waham, gdy ktoś, kogo nie
rozpoznaję na ulicy mówi w moim kierunku „dzień dobry” i w pierwszym odruchu
mam ochotę zapytać, czy to na pewno do mnie.
Widzę wielką analogię w celującej ocenie internetowej
komentatorki postawionej księdzu za opanowanie grafiki komputerowej i wielkie
rozczarowanie autora wcześniejszych gratulacji z powodu szczegółowego wyjaśnienia przez
księdza pomyłki. Cóż? Ćwierć wieku temu pewna starsza pani nauczyła mnie, że bywają takie sytuacje i że jakoś trzeba sobie z nimi radzić. Choć nie wiem, jak ona sama zniosła to
odburknięcie, bo przecież mogła mieć potem wyrzuty sumienia… Ciekawe jak internetowa
komentatorka?
;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz