MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

środa, 29 sierpnia 2012

Żabie


Wierchwina (przedwojenne Żabie) jest miejscowością położoną wysoko w górach - w Karpatach Wschodnich na Ukrainie. My dostaliśmy się do niej jadąc przez przełęcz drogą z Kosowa Hucuclskiego. W którymś momencie majaczył nam szczyt Howerli - najwyższy szczyt Czarnohory i zarazem Ukrainy. Trudno jednak powiedzieć, by ta prawdziwsza niż Kosów stolica Huculszczyzny znajdowała się w cieniu Howerli. Sasza podał jako ciekawostkę, że w pewnym momencie istnienia miejscowości kobiety stwierdziły, że nie chcą się nazywać Żabianki, wolą Wierchowianki. Wierchowina i okolice były ważnym punktem naszej wędrówki i chociaż widzieliśmy tylko wskazane przez Saszę miejsca - ufam, że najciekawsze i najważniejsze. Tak więc zwiedzaliśmy 200-letnią grażdę, która znajduje się w Krzyworówni - miejscowości położonej po drugiej stronie Czeremosza. Grażda to nic innego jak obronne domostwo huculskie. Nie znam dokładnie przyczyny budowania obronnych domostw, ale logicznie rzecz ujmując szlaki górskie, niedostępne ostępy leśne i naturalne uwarunkowania terenu sprzyjały, by zbóje wszelkiej maści włóczyli się po okolicy. Wśród zbójów byli ludzie oraz niedźwiedzie i wilki. Zapewne dla zapewnienia sobie jako takiego bezpieczeństwa przed grabieżcami Huculi stawiali takie "zamknięte" domostwa. Bo grażda składa się z drewnianego domu mieszkalnego oraz znajdujących się naprzeciw niego, równie dużych jak dom, zabudowań gospodarczych. Maleńkie podwórko jest otoczone wysokim parkanem, w którym tkwi niewielka furta.
Po wyjściu z grażdy odwiedziliśmy starą drewnianą cerkiew datowaną na pierwszą połowę XVIII w. Cerkiew jest prawosławna prawosławia kijowskiego. Zachowała się w nienaruszonym stanie podczas lat SRR tylko dlatego, ponieważ znajdowała się wysoko w górach, więc władzom sowieckim zapewne nie przeszkadzała. Dla bezpieczeństwa państwowego wystarczyło ją zamknąć i tak przetrwała w przeciwieństwie do innych obiektów sakralnych zamienianych na muzea, kina, hale magazynowe itp. Pewnie dlatego jej wnętrze jest tak bardzo bogate, dużo bogatsze niż pozostałych, w których progi wstąpiliśmy.
Słowo cerkiew samo z siebie wyzwala w słuchającym oczekiwanie na wielkie doznania estetyczne (obok duchowych). Przepych wystroju cerkwi, ikonostas, polichromia na ścianach i sklepieniu, mnogość obrazów i elementów sakralnych, wyrobów sztuki ludowej, jak słynne haftowane ręczniki służące do dekoracji krzyża i obrazów, wszystkie złocenia i rzeźbienia powodują, że chciałoby się tam być bez końca. Nie przyćmiewa to bynajmniej sprawy najważniejszej, dla której obiekt istnieje. Zwiedzając cerkwie w Karpatach Wschodnich, szczególnie tę w Krzyworówni uświadomiłam sobie, że wciąż tkwi we mnie ta sama mała dziewczynka z czasów Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką i z przyklejoną twarzą do witryny sklepu PP. Leniów w Moim Mieście oglądałam kolorowe obrazki i inne dewocjonalia.
Cerkiew w Krzyworówni nie ma sobie nomen omen równej jeśli chodzi o bogactwo wnętrza.
Cerkiew pokazał nam znajomy Saszy, proboszcz tamtejszej parafii. Opowiadając to i owo wziął do ręki z jednego z ołtarzy piękny drewniany świecznik, koronkowej, niezwykle misternej roboty i jakby nigdy nic powiedział:
- Ten świecznik ma 150 lat, a tamten, o tam, na tamtym ołtarzu ma 250 lat...
Znamienne, że w każdej cerkwi o każdej porze dnia, czy to w wielkim mieście, czy też w maleńkiej górskiej miejscowości, zawsze był ktoś modlący się. Te cerkwie były otwarte!
W cerkwi w Krzyworówni w dniu, w którym tam byliśmy znajdował się peregrynujący obraz Matki Bożej opiekunki widzących, a niedostrzegających Boga. Namalował go niewidomy artysta. Postać Bożej Rodzicielki była niezwykła. Bardziej przypominała światło takie przebijające się przez mgłę.

Dalej byliśmy w Muzeum Ivana Franka, choć tak naprawdę był to dom, pod dachem którego znalazł gościnę. Dom jest swoistym muzeum Huculszczyzny, niezwykle barwnym miejscem. Ponieważ odbieramy świat wszystkimi zmysłami, po wejściu do części mieszkalnej zachowanej najwyraźniej bardzo dokładnie, poczułam zapach identyczny jak w domu mojego dziadka i Weronki. To było cudowne wrażenie. Jedyne określenie "wywieziona zza wschodniej granicy" na oznaczenie pochodzenia Weronki, wciąż nasuwa mi nowe wyobrażenia.
Ludzie dla jakichś dziwnych powodów ukrywają wiele faktów z własnego życia i z życia innych. Kiedyś nazwano takie zachowania pruderią. Bo jeśli się coś ukrywa, to nasuwa się jedno skojarzenie. Nie wiem dlaczego ukrywano i zatajano przed nami - dziećmi - pochodzenie Weronki. Pozostanie to na zawsze tajemnicą, tak jak i dokładne miejsce jej urodzenia i pochodzenia. Ciekawe, czy sama Weronka chciała te fakty ukryć?
Muzeum Ivana Franka skrywało w sobie część poświęconą Stanisławowi Vincenzowi. Prawdę powiedziawszy do tamtej pory w ogóle o nim nie słyszałam. Dzisiaj jestem bogatsza o wiedzę o nim i marzę by być bogatszą o książki jego autorstwa w sposób niebagatelny sławiące Huculszczyznę.

No i woda mineralna nazwana przez nas "propan - butan", która wypływa sobie z ziemi, gdzieś w dolinie Czeremoszu, dokładnie jak nasze wody mineralne, ot choćby w Głębokiem, tylko że po przyłożeniu do niej zapalonej zapałki powietrze tuż nad wylotem rury z ziemi wybucha płomieniem. Taka sobie osobliwość. W Truskawcu, choć to nieco bardziej na zachód, mają  obok wód "Zosia:, "Marysia" itp. wodę o nazwie "Naftusia". Mam nieodparte wrażenie, że nazwa tej ostatniej nie jest zdrobnieniem imienia...
Byli tacy, co próbowali tej wody i mówili, że jest bardzo słona. Z mocno solankowych wód piłam wodę ze Szczawy w Beskidzie Wyspowym, a może już w Gorcach. Przy źródle jakaś kobieta ze wsi robiła pranie w wanience niemowlęcej. Wanienka zabarwiona była pomarańczowo - żelaziście. No i miękko...
Jadąc przez góry kilkakrotnie widzieliśmy, jak kobiety prały na tarłach pranie w baliach przed domami. Te widoki to lata mojego wczesnego dzieciństwa, jeszcze ten zapach w Muzeum Ivana Franka.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz