MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 30 sierpnia 2012

Howerla - moja moc

Howerla leży w Czarnohorze. Jest najwyższym szczytem tego pasma, ale także całych Karpat Wschodnich, tym samym Ukrainy. Ma 2061 m n.p.m., choć przedwojenne źródła podają 3 m mniej.
Przez pierwsze dni pobytu na Huculszczyźnie pogoda trzymała nas w szachu częstując każdego dnia deszczem. Jednego dnia było nawet oberwanie chmury, ale wtedy byliśmy w samochodzie, w drodze powrotnej z najważniejszej wyprawy.
Aby wybrać się w góry trzeba mieć gwarancję dobrze zapowiadającej się pogody. Najlepiej wielogodzinne wyprawy planować na początku wyżu, bo wtedy pogoda murowana - nie zaskoczy żaden deszcz, burza, czy inne załamanie warunków atmosferycznych. Tak więc Sasza sprawdzał prognozy pogody i jakby tego było mało, był w kontakcie ze swoim przyjacielem przebywającym wysoko w górach, nieopodal miejsca, które nas interesowało. Ta prognoza była najpewniejsza.
W środę nadszedł wreszcie upragniony komunikat, że na czwartek gwarantowana jest odpowiednia pogoda. Umówiliśmy się więc z naszą gospodynią, przemiłą Galiną, na bardzo wczesne śniadanie i skoro świt ruszyliśmy w trasę. Trzeba nam było znów pokonać drogę dolinami Prutu i Czeremeszu, minąć Wierchowinę i Worochtę, by dojechać do Zaroślaka. Kilkanaście kilometrów przed Zaroślakiem znajduje się szlaban  Karpackiego Parku Narodowego, ale nie jest to jednoznaczne ze skończeniem podróżowania samochodem. I bardzo dobrze, bo te kilometry zrobione pieszo dałyby nam się we znaki już zanim zaczęłaby się wspinaczka. O drodze powrotnej nie wspomnę - droga powrotna naznaczona niepotrzebnymi kilometrami asfaltem, czy zwykłym leśnym traktem powoduje, że człowiek zamienia się w idącą maszynę. Auto zagotowało się wioząc nas pod górę, co dopiero stałoby się z ludźmi. Zaroślak znajduje się na wysokości 1270 m n.p.m. - łatwo obliczyć różnicę wzniesień, jaka czekała nas do pokonania.
Droga na bardzo krótkim odcinku wiodła przez bardzo parny las. Kiedy stanęliśmy na naturalnej granicy lasu i odsłoniły się przed nami połoniny, którymi odtąd mieliśmy się poruszać, pomyślałam sobie: Ooo, nie! Ugotujemy się na słońcu! Tymczasem ledwo nasze stopy stanęły na odkrytej połoninie momentalnie wziął nas w objęcia wspaniały, swawolny wiatr, nauczony wolności i swobody. Dał nam takiego orzeźwienia, że poczuliśmy się jak w raju. Bo prawdziwy raj rozpostarł się przed nami ze swoimi soczystymi łąkami. Sasza wskazał nam drogę prowadzącą żlebem wyżłobionym przez spływające ze szczytu na łeb na szyję wody, gdy się zjawiają w czasie deszczów i roztopów śnieżnych.  Żleb wypełniony był kamieniami dużymi i małymi, a także różnymi odłamkami skalnymi, choć pasmo Czarnohory nie jest pasmem gór skalistych, przeciwnie - to ciągnące się powyżej naturalnej granicy lasów zielone połoniny, które nie wiedzieć kiedy i gdzie łączą się z tymi niebieskimi.
Znowu pomyślałam: "Ooo! Nie!!!", ponieważ nie lubię ostrych podejść. Góra jak stożek, wysoka aż do nieba, żleb prosty jak strzała - żadnej nadziei na najmniejszy trawers, choćby trawersik, żadnej ściemy tylko uczciwe i trudne podejście. Ruszyliśmy, póki co, łagodną ścieżką dzielącą jedną z połonin Beskidu Zielonego na pół. Kiedy pokonaliśmy już spory odcinek drogi, choć sporszy był przed nami, a zmęczenie chciało wyrwać nam trzewia, dla pokrzepienia wszystkich, których góra zdawała się pokonywać, powiedziałam:
- Wyjdziemy na górę i okaże się, że za nią jest jeszcze jedna, wyższa i bardziej stroma i dopiera tamta będzie właściwa.
Słowa te miały być żartem, dla rozładowania zniechęcenia powodowanego zmęczeniem i lękiem przed trudem czyhającym jak wróg.
Tymczasem okazały się proroctwem, a ścieżka na Howerlę niczym nie różniła się od tej na Małą Howerlę.
Kiedy idzie się po stoku, który ma nachylenie sięgające prawie stu procent ;) bardzo trudno jest wypoziomować własne ciało. Nie dlatego, że ma się kłopoty z błędnikiem, czy lękiem wysokości, tylko dlatego, że błędnik sam z siebie wie, że coś jest nie w porządku, a lęk rodzi się znikąd. Zaś trudno iść nie rozglądając się wkoło i nie podziwiając widoków. Przecież głównie po to się idzie. Idzie się również dla robienia zdjęć, na przykład. Zaglądanie w maleńkie okienko i oglądanie świata przez okular obiektywu wzmaga szaleństwo błędnika. Pewnie bym o tym nie wiedziała i sama z siebie nie wpadła na tak genialną teorię, gdybym nie oglądała zdjęć zrobionych własnoręcznie na stoku o bardzo dużym nachyleniu. Każde zdjęcie jest niewypoziomowane, świat jest pochylony i ustawiony odwrotnie niż w rzeczywistości, tj. stoki są prawie poziome a odległe pasma prawie pionowe. Przesadziłam może w tym opisie nieco, ale faktem jest, że moje zdjęcia pokazują świat mocno przechylony. Z moim błędnikiem jest wszystko w porządku i nie mam lęku wysokości, jednak, gdy tylko błędnik zaczyna sam z siebie szaleństwo wysokogórskie stromo-stokowe, we mnie budzi się samoistny lęk, który przede wszystkim objawia się nierównomiernym oddechem i zawrotami głowy. Świat zaczyna zachowywać się, jak na  huśtawce, a moje płuca zdają się być za małe na zaczerpnięcie najsłabszego oddechu.
Wychodząc na Małą Howerlę, bo pierwsza góra tak się nazywa, właściwie nie czułam zmęczenia, tylko ten lęk, który nie był moim lękiem, doskwierała mi huśtawka, na której huśtał się cały świat i dokuczała mi zbyt mała pojemność płuc.
Po zdobyciu Małej Howerli, byłabym odpuściła - już nawet rozważałam wszystkie za i przeciw w myślach - gdyby nie fakt, że zdobyciu tego szczytu przyświecał mi określony cel. Schowałam aparat fotograficzny do plecaka i postanowiłam iść patrząc cały czas pod nogi. Wykombinowałam sobie, że wtedy oszukam błędnik, który w przeciwnym wypadku oszukiwałby sam siebie i mnie przy okazji. Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Pierwsze kroki po odpoczynku były tragiczne. Nogi ciążyły mi jakbym przeszła na nich już niezliczoną ilość kilometrów. Tymczasem szczyt Małej Howerli zdawał się być na wyciągnięcie dłoni od miejsca, w którym wyszliśmy z lasu (lasem szliśmy krótko). Chciałam się rozpłakać, no ale co by mi to dało? Przez cały ten odcinek aż na szczyt właściwej Howerli Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem był blisko, na wyciągnięcie ręki, w zasięgu słów, które zrywał wiatr wzmagający się pod szczytem. Nawet powiedział coś na wzór tego, że "Moje płuca nie wytrzymują! Gdybym miał lepsze płuca szedłbym szybciej". On, który skacze po górach jak kozica, wszędzie go jest  pełno - z przodu, z tyłu, na początku i na końcu.
Szłam jak biedny Janek na szczyt góry do źródła po wodę życia dla umierającej matki, nie rozglądając się wokół, ani nie spoglądając za siebie, nie reagując na żadne wołające głosy, by nie zostać przemienioną w kamień. W którymś momencie Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem, gdy odpoczywaliśmy nabierając oddechu - ja zaparta na kijach ze wzrokiem utkwionym w ziemię - powiedział:
- Już dwie trzecie drogi za nami.
Nie uwierzyłam. Myślałam, że mówi tak, aby dodać mi otuchy. Ale i tak nie podniosłam głowy, aby popatrzeć. Gdy ruszyliśmy, po chwili usłyszałam głosy tych, którzy już szczyt zdobyli. Była wśród nich Duża Mała Dziewczynka, która jak się okazało, wyszła pierwsza. Dalej nie podnosiłam głowy, realizując moje postanowienie. W końcu, gdy postawiłam kolejny krok, usłyszałam:
- Mamo, jesteś siódma.
Szliśmy w grupie 15 osobowej.
Teraz mogłam się rozpłakać. Cóż z tego, skoro wiatr tak dął mi w oczy, że osuszał łzy zanim wypłynęły?
Samodzielnie wyszłam po raz pierwszy w życiu na górę mającą ponad 2000 m. Nie czułam zmęczenia, bo nie byłam zmęczona. Pokonałam własne ciało i zmysły. Chyba po raz pierwszy w życiu czułam potęgę na szczycie. Choć byłam na wielu szczytach, tak naprawdę dopiero ten zdobyłam. W moich odczuciach było wszystko. Wiatr specjalnie dla mnie grał i śpiewał pieśń zwycięzców.
Założyłam sobie, że jeżeli wyjdę na Howerlę, będzie to oznaczało, że jestem w stanie zapanować nad wszystkimi słabościami, a każde pragnienie, które już pali, czy pojawi się nowe równie lub bardziej palące moją duszę, nie będzie słabością a mocą, którą trzeba mi będzie wypełnić wnętrze i zewnętrze. Bo przecież odtąd będę już potrafiła rozeznać prawdziwą słabość od prawdziwej mocy. Bo przecież cały czas idąc z Małej Howerli na Howerlę powtarzałam: "Tak mnie skrusz, tak mnie złam, tak mnie wypal Jezu..."

Album ze zdjęciami z Howerli.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz