![]() |
W czasie deszczu |
Choć nie padało zbyt mocno, Mniejszy Brat niósł nad głową o
wiele za duży parasol z jeszcze większym szpicem i najwidoczniej zahaczył nim o
deszczową chmurę, bo z małej mżawki zrobił się duży deszcz. Nie powiem, od
której strony, do której padało, bo przecież całe tegoroczne lato jest
deszczowe, więc teraz, z końcem wakacji, trudno powiedzieć kiedy zaczęła się
deszczowa pogoda. No, chyba od pierwszego rozdziału, albo nawet od wstępu, a
może od przedmowy? Mali ludzie chcieli wyjść na spacer do końca drogi i na
szczęście żadne z rodziców się nie wyrywało, więc to ja mogłam iść z małymi
ludźmi. Nie mogę stwierdzić, że nie lubię deszczu. Kiedy jestem w górach i
złapie mnie ulewa, lubię zmoknąć. Gorzej, gdy moknąć przyjdzie na ulicach
miasta. Wtedy już nie jest to takie przyjemne uczucie. Do dziś żywo tkwi w
mojej pamięci festiwal radości po każdym letnim deszczu w czasie, Kiedy Ja
Byłam Małą Dziewczynką. Mamy nie pozwalały nam biegać po polu w czasie deszczu,
więc z nosami przyklejonymi do szyby oczekiwaliśmy, każdy w swoim domu, kiedy
niebo się rozchmurzy i świat przejaśnieje. Wtedy natychmiast wybiegaliśmy z
domów i z dziką radością wskakiwaliśmy raz za razem w kałuże. W tamtych latach
każde dziecko wyposażone było w klapki - japonki, albo motylki, więc można było
skakać po kałużach do woli. Niezapomniane są również chwile, gdy tuż po deszczu
biegaliśmy boso po nagrzanych płytkach chodnikowych...
Więc mali ludzie poszli do końca drogi nie omijając żadnej
kałuży. Powiedzieli głośno "dzień dobry" sąsiadowi, który się
niedawno wprowadził do domu bliżej końca drogi. Miałam wrażenie, że Mniejszy
Brat chciał zaznajomić się z sąsiadem. I właśnie w tym momencie musiał zahaczyć
szpikulcem parasola o tę deszczową chmurę i ją ropruć, bo zaczęło padać. A, że
wiał wiatr, to zrobiło się nieprzyjemnie i nawet olbrzymi parasol nie chronił
małych ludzi od deszczu. Prawie biegiem, a może w podskokach wracaliśmy do
domu, który jest przecież na wyciągnięcie ręki, ale gdy już byliśmy bezpieczni,
nikt z nas nie kwapił się do wejścia do domu. Byliśmy we czworo: dwoje małych i
dwoje dużych ludzi. Przed domem czekała na małych ludzi największa
atrakcja.
Rodzice małych ludzi postanowili tego lata zaipmregnować
dom, bo jest zbudowany z takiego materiału, który się impregnuje, więc tatuś
małych ludzi stawia rusztowanie, szlifuje i impregnuje, potem przestawia w inne
miejsce rusztowanie, znów szlifuje i impregnuje, i znów przestawia. Doszedł do
takiego miejsca, w którym w szlifowaniu i impregnowaniu przeszkadzała mu rynna
ześlizgująca się z dachu w dół domu ścianą tuż przy ganku. Odłączył więc tunele
rynny i oparł w innym miejscu o dom, albo o rusztowanie, a z dachu zwisał w
kierunku ziemi kikut pionowej rynny. I z niego lało się w czasie tego deszczu
jak z przysłowiowego cebra. Mali ludzie wystawili swe małe łapki i łapali
deszczówkę w dłonie, które chwilowo zamieniły się w coś na kształt czerpaków, a
może chochelek. Spadająca ze sporej wysokości woda ukierunkowana w jedno
miejsce, zdążyła wydrążyć spory dołek w ziemi. Mniejszy Brat zaanektował go dla
siebie, stanął w nim dwiema nogami, jak w miniaturowej, ale głębokiej kałuży i
podskakiwał, i podskakiwał, i podskakiwał... na pewno przez ładnych kilka
stron, a może nawet przez cały rozdział...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz