Szczerze mówiąc, nie umiem powiedzieć, czym Dorotka, siostra Urszulanki wsławiła się w tamtych latach w historię naszej drużyny, natomiast w latach, które nastąpiły i są aż do dzisiaj, Dorota jest zawsze na miejscu. To znaczy zawsze tam, gdzie jest potrzebna. Anioł łagodności i balsam na wszelkie dolegliwości dla potrzebującej duszy. Co ważne, nie narzucając się - cicho i skromnie wykonuje powinności, które na siebie nałożyła. Z wielką odpowiedzialnością nosi widać swoje imię.
Oprócz Dorotki niegdyś pisanej przez "W", w drużynie zjawili się: Jerzynka, Jarema, Maniuś i Zbyszek. Na krótko pojawiła się Beata, która dzięki śpiewanej przez siebie piosence o spirali zbrojeń i nienawiści, zyskała właśnie przydomek "Spirala".
Drużynowy zaczął od nas wymagać coraz więcej i więcej zaangażowania w sprawy ZHP. Musieliśmy prowadzić drużyny, bo to był warunek przynależności do CISOWCÓW i jedyna możliwość spotykania się na biwakach i rajdach i przeżywania tego, cośmy wspólnie przeżywali. Na obozy już wtedy zaczęliśmy jeździć według przydziału. Kilkuosobowymi grupami dostawaliśmy propozycję, której w żaden sposób nie można było nie przyjąć. I tak rozjeżdżaliśmy się latem na różne chorągwiane obozy, ale dzięki temu wszędzie nas było pełno, CISOWCÓW. Miało to swoje dobre strony.
Przyszedł czas, że postanowiliśmy samodzielnie organizować obozy, po to, by do kadry nazbierać jak najwięcej naszych ludzi. Pamiętam taki obóz w Stańczykach. Był pewnie rok 1984. Na pewno był rok 1984. Tu nie mam żadnych wątpliwości. Rok, w którym odkryłam, że białe nie zawsze jest białe, a czarne nie zawsze jest czarne. Że pomiędzy bielą, a czernią jest cała paleta odcieni szarości, od tej najjaśniejszej zaczynającej się tuż za bielą, aż po tę najciemniejszą, po której następnym odcieniem jest już tylko czerń. Gdybym miała ten rok zawrzeć w słowach piosenki, nie mogłabym poprzestać na jednej piosence. Moje późniejsze życie, może dopiero moja teraźniejszość, która szybkim tempem toczy się czasami tak, jakbym była tylko widzem, obserwatorem, a nie główną bohaterką wydarzeń, uświadomiła mi, co się owego lata na obozie w Stańczykach dokonało. Na pewno dojrzałam do przeżyć, które dały podwalinę późniejszym doświadczeniom. Przykrym doświadczeniom, bo w ich wyniku straciłam wiarę w cząstkę przyjaźni, zawiązanej w beztroskich latach, gdyśmy wszyscy usiłowali mówić jednym głosem i działać w imię wspólnego dobra. Okazało się, że czas nie był sprzymierzeńcem dla tej trudnej próby. Albo też może w beztroskich latach zbyt rzadko zdejmowaliśmy z oczu różowe okulary, by móc dostrzec wyraźnie, jaka naprawdę jest rzeczywistość?
Stańczyki i tamto lato, to zapach mazurskich łąk, które popołudniową porą pachniały inaczej niż rankiem, w południe, czy wieczorem. Pachniały skoszoną trawą schnącą w kopach przycupniętych na polach dokoła całego świata. Pachniały nieznaną i niepowtarzalną przygodą. Pachniały uczuciem, które pierwszy raz rozpierało serce. Pachniały pocałunkiem składanym życiu przed zachodzącym wraz ze słońcem dniem. Bo wszystko, co się wtedy działo na podgołdapskiej polanie, było pierwszym doświadczeniem. Pierwszy samodzielny obóz, który można było przyrównać do pierwszej miłości: pięknej i niezapomnianej. Pierwsze dojrzałe decyzje, ważne, może najważniejsze w życiu. My - CISOWCE z jednej strony, jako kadra - i członkowie naszych drużyn, jako uczestnicy. Długie tygodnie przygotowań programowych pozwoliły nam i dzieciom przeżyć coś naprawdę wielkiego i niezapomnianego. A najważniejsza w tym wszystkim była samodzielność i odpowiedzialność. Wszystko, co wtedy przeżywałam miało wielkie znaczenie. Dało mocny budulec na przyszłość. Nie przeczę, było chodzeniem po omacku, jak we mgle, w której nimfy z jeziora Tobell ofiarowały nam obozowe chusty. Przecież w życiu każdego człowieka jest taki okres, że bez lęku i z ufnością wkracza w najbardziej gęstą mgłę, by bezpiecznie z niej potem wyjść. Ta opowieść niech zabrzmi normalnie. Nie chcę niczego gloryfikować. Ale skoro to były pierwsze takie doświadczenia, niech wolno mi w jakiś sposób uświęcić wspomnienia tych wydarzeń taką swoistą idyllą.
Nasz obóz rozbity był na pięknej polanie nieopodal monumentalnych mostów. Mosty wybudowali Niemcy jeszcze w czasach zamierzchłych dla współczesnej historii Polski na tych ziemiach. Monumentalne mosty kolejowe porównywalne do rzymskich wiaduktów, nigdy nie wykorzystane do celów, dla których powstały, są symbolem Ziemi Gołdapskiej. I tak, jak symbolem dla Ziemi Gołdapskiej są te mosty, tak symbolem tamtych wydarzeń niech będzie każde moje przejście najpierw po tych mostach tam i z powrotem, by potem, dnem wąwozu przejść pod nimi. A choć dołem płynęła niewielkich rozmiarów rzeczka Błędzianką zwana, to każde z tych przejść i tak złożyło się w mojej pamięci w całość, zapisaną, jako wejście do świata dojrzałych decyzji, może często błędnych. Decyzji z zapachem mazurskich łąk, wspomnieniem idylli i najpiękniejszego lata w moim życiu. I niech tak będzie.
Wędrowanie
Rozwichrzone nad głową sosny rosochate,Biegną niebem chmurki, owieczki skrzydlate,
Senne oko jeziora, zda się, na wpół drzemie,
Kolorowe sady słodkie niosą brzemię.
A nam czegóż to więcej potrzeba?
Powiedz nam!
Powiedz nam lesie i drogo piaszczysta,
Powiedz nam...
Połoniny zielone, przepastne doliny,
Ukwiecone łąki, strojne jak dziewczyny,
Płaczka wierzba przysiada nad przydrożnym rowem -
Matka żegnająca ruszających w drogę.
A nam czegóż to więcej potrzeba...
Przemierzamy drożyny jak wędrowne ptaki,
Co na niebie kluczem wyznaczają szlaki.
Dokąd, dokąd tak pędzisz, uskrzydlony bracie?...
Pędzisz nie bez celu, już we krwi to macie...
A nam czegóż to więcej potrzeba...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz