MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

środa, 2 marca 2011

Opowieść dla Grzegorza

Dla zdrowia psychicznego muszę zrobić sobie przerwę w pisaniu projektów. A, że przypomniałam mi się śmieszna historyjka, której głównymi bohaterkami byłyśmy we dwie, wspólnie z Gabryśką, więc o tejże.
Jak wiadomo wszystkim, którzy działają w organizacjach pozarządowych, stowarzyszeniach i fundacjach, przełom starego i nowego roku to batalia o być, albo nie być dla organizacji. W tym sezonie, jak wszystkie inne decyzje dotyczące finansów publicznych w naszym kraju, z opóźnieniem ogłoszono konkursy na różnych szczeblach władzy samorządowej. Przystępując do konkursu zdobywa się pieniądze na działalność organizacji.  Wobec tego cały styczeń upłynął na pisaniu projektów do miasta, oraz na oczekiwaniu na wyniki konkursu. Ponieważ organizacja, w której działam, obchodzić będzie w tym roku stulecie istnienia na terenie naszej małej ojczyzny, więc i projekty pisane przeze mnie i zespół, opiewają na spore kwoty, sporo zaokrąglone, z myślą o tym, że i tak zostaną obcięte. Z podobną myślą, żeby władzom miasta niezręcznie było zbyt wiele obciąć z wnioskowanych kwot, wypożyczyłam swoje nazwisko, swoją twarz i opinię (nieskazitelną) na listy wygranych w ubiegłorocznych wyborach samorządowych. Potem napisałam piękne projekty. Koleżanka Gabryśka pełniąca funkcję odpowiednią do złożenia projektów z własnym podpisem na dzienniku podawczym urzędu miasta, projekty zaniosła i zdawałoby się, że teraz to już nic, tylko czekać. Ale my, w swej babskiej przebiegłości, postanowiłyśmy zrobić jeszcze jeden krok ku wygranej. Tym razem było to już pospolite wazeliniarstwo, którego na co dzień nie lubię, ale czego nie zrobi się dla sprawy? Ponieważ w naszym pięknym, starym, królewskim mieście działa Klub Inteligencji Katolickiej (KIK) i przychylnym dla nas zrządzeniem losu w styczniu obchodził 30-lecie swej działalności, więc wspólnie z Gabryśką postanowiłyśmy pójść na szacowne obchody, szacownego grona inteligencji wywodzącej się wprost z kościoła katolickiego. Przecież dla nikogo nie jest tajemnicą, że nie kto inny, jak pani prezydent naszego pięknego, starego, królewskiego miasta jest prezesem zarządu Klubu (przy czym lojalnie trzeba mi wyjaśnić, że najpierw była prezesem klubu, potem dopiero została panią prezydent)! No, a pani prezydent pewnie jakąś władzę ma. "Może coś będzie mogła zrobić dla naszej sprawy?" - pomyślałyśmy sobie. Obchody 30-lecia rozpoczęła uroczysta Msza św. w kościele mocno związanym ze środowiskiem klubu. Postanowiłyśmy, że co jak co, ale mszę, to możemy sobie odpuścić. Już widziałyśmy w wyobraźni, jak długo trwa taka msza z okazji 30 rocznicy działalności klubu skupiającego inteligencję katolicką! Umówiłyśmy się, że zjawimy się pod kościołem w 40 minucie trwania owej mszy. Właśnie rozpoczynała się modlitwa wiernych... a ponieważ pod kościołem stojącym na tzw. Starym Cmentarzu wiało niemiłosiernie - wszak to styczeń, środek mroźnej zimy (A zima jest mroźna tego roku...) postanowiłyśmy schować się w zaułkach kamienic, które stoją przy najbliższej ulicy. Tylko, że zaułków raczej nie było. Bardziej jakaś otwarta przestrzeń z widokiem na Beskid i Tatry w oddali, ale oczywiście nie o tej porze dnia. Ani widoków podziwiać, ani się schować, ani donikąd iść. Msza celebrowana z należną dla okazji nabożnością dłużyła się. Po niekończącej się modlitwie wiernych, która uwzględniała prośby i błagania o to, by dobrze się  działo wszystkim członkom Klubu z osobna, razem i w różnych personalnych zestawieniach, odeszłyśmy gdzieś dalej, by zmarznięte na kość powrócić znów na niekończące się podziękowania wszystkim przybyłym zaproszonym i niezaproszonym gościom i gospodarzom. Nadszedł moment, w którym pojedyncze osoby zaczęły wymykać się cichcem z kościoła i zdążać w kierunku, gdzie miała odbyć się mniej oficjalna część, jakże ważnych obchodów rocznicowych. Ponieważ wspólnie z Gabryśką ruszyłyśmy za cieniami sunącymi ku budynkowi oddalonemu o odległość kilkunastu kamienic od kościoła, to okazała się, że jako jedne z pierwszych miałyśmy przyjemność wejść na salę, na której odbywał się skromny bankiet dla kilkudziesięciu osób. Oszacowałyśmy rozkład krzeseł i stołów na sali, na której niewątpliwie królowała scena z przysłoniętymi kotarami. Stwierdziłam, że trzeba usiąść jak najdalej sceny, bo pewnie w jej okolicach zasiądą najważniejsze osobistości owej uroczystości. Ależ się pomyliłam?! Wybrałyśmy krzesełka najbliżej najważniejszego stołu z najważniejszymi i najznamienitszymi osobistościami. A było tych osobistości tyle, że gdyby byli sami na tej uroczystości, to pewnie brakłoby miejsca. My przyszłyśmy w mundurach. W ogóle się nie rzucałyśmy w oczy przy kreacjach godnych co najmniej koncertu noworocznego w Wiedniu! Tuż przy nas, salę wypełnili faceci w czerni z guzikami na wierzchu, albo sprytnie ukrytymi pod spodem. Jeden z panów z guzikami na wierzchu, lustrując gości znajdujących się na sali, mocno odwrócił się, by i na nas zawiesić oko. Jak zawiesił oko, szczególnie na Gabryścynych gwiazdkach, to zauważyłam, że jest mocno wygięty. I do dzisiaj zastanawiam się, czy już tak miał, zanim się odwrócił, czy dopiero wtedy mu się tak stało. Wśród facetów w czerni szczególnie wyróżniał się jeden. Jego wyróżnianie się polegało głównie na tym, że jego czerń zamieniona była na purpurę. Był bardzo wysoki, zachowywał się niezwykle skromnie, tak wysoce skromnie, jak nieskromnie był (zwłaszcza przy mnie) wysoki; musiał być biskupem, skoro odziany był w taki kolor. W miarę dyskretnie zaczęłyśmy się obie z Gabryśką szeptem zastanawiać, który też to biskup może być. Nie wiem dlaczego, ale bardzo autorytatywnie odrzuciłam sugestie Gabryśki, że to ten najważniejszy z naszej diecezji. Gabryśka nie protestowała, podała jakieś nazwisko i uzgodniłyśmy, że pewnie to on. Na jakiej podstawie? Pewnie mi wydawało się, że Gabryśka wie, Gabryśce zaś, że ja wiem i tak zostało. W każdym razie, gdy już stojąc w ciepłej sali, wszyscy znów przemawiali i składali podziękowania i gratulacje wszystkim, a nawet przeszli do początków działania klubu, to już nie było takie bolesne, jak wtedy, gdy stałyśmy na zewnątrz kościoła i marzłyśmy. Pomyślałam sobie: "Jak długo niby można mówić o trzydziestu latach historii?" A no, dość długo, by spora ilość gości, którym akurat nie dziękowano, ani nie gratulowano zdążyła podejść do nas z następującą frazą: "O harcerki! Czy to z tego właściwego harcerstwa?" Wtedy jeszcze nie wiedziałyśmy, o co tym ludziom chodzi. Prawdą jest, o czym świadczy mój PESEL, że kiedy ja zaczynałam swoją przygodę z harcerstwem, to można było mówić o "niewłaściwej" linii ideologicznej, choć wtedy już była to mocna przesada. Ale od dnia następującego zaraz po dniu urodzenia mojego "Synka" Polska jest przecież "wolna", a to już tyle lat, że nawet "Synkowi" do jego pełnoletności zaczął doliczać się VAT! (Nawet mi się zrymowało, zupełnie przez przypadek.) O co to chodzi, z tym pytaniem? Później się wyjaśniło. Ale wcześniej postanowiłyśmy zmienić miejsca, na trochę mniej na cenzurowanym. Szkoda mi było tego jednego faceta w czerni z guzikami na wierzchu, bo nie chciałam, by za naszą przyczyną był wygięty. Ponieważ już i tak nie było wolnych krzeseł na sali, postanowiłyśmy przenieść się w okolicę sceny, która okazała się być tyłem , a nie przodem uroczystości. Ktoś przez mikrofon zapraszał, do zajęcia miejsc w tamtej okolicy, zapewniając,że są tam jeszcze wolne miejsca. Kiedy podjęłyśmy decyzję o ewakuacji, akurat wszyscy usiedli! Nic to. I tak rzucałyśmy się w oczy: siedząc przy prezydium, idąc przez cała salę, czy będąc na uboczu. W końcu mundur harcerski jest mundurem harcerskim. Zwłaszcza wśród wieczorowych, naprawdę świątecznych kreacji. Okazało się, że wolne miejsca są li tylko na scenie. Oprócz nas, na scenie zasiadło jeszcze tylko dwóch panów, w tym jeden z mojej macierzystej, niepokalanej parafii, który bardzo chciał mnie wyprowadzić z równowagi zadając pytania o właściwe harcerstwo. Chyba sobie nie zdawał sprawy, jak bardzo drażliwa jestem na tym punkcie, a szczególnie, jak drażliwa jestem w temacie niepokalanej parafii. Postanowiłam dla dobra sprawy, oraz przez wzgląd na gospodarzy, trzymać tego wieczoru język za zębami. Starałam się, jak mogłam, by miło z owym panem gawędzić. Potem nastąpiło odśpiewanie pieśni ułożonej specjalnie z okazji okazji. W początkowym zamyśle twórcy, pieśń miała mieć tyle zwrotek, ile KIK lat, ale na szczęście, autorowi brakło inwencji twórczej. To znaczy, moim zdaniem autor nie miał inwencji od samego początku, ale ja się przecież na tym tak za dobrze nie znam. Kiedy zarządzono składanie sobie życzeń i łamanie się opłatkiem Pani Prezydent była szczerze uradowana, gdy nas zobaczyła. Pani Prezydent jest "spoko", jak mówią młodzi.  Ucieszyła ją nasza obecność, objęła nas obie (!) w pasie, a raczej niewielu taka sztuka wyjdzie, i nakazała iść koniecznie do księdza biskupa i powiedzieć, że "pani prezydent kazała powiedzieć, że w naszym mieście harcerstwo jest właściwe"... Aaaa!!! To taki gryps środowiska KIK-owskiewgo?! Podział na właściwych i niewłaściwych? Karnie, jak to nas nasza organizacja nauczyła, pomaszerowałyśmy do kolejki oczekujących na złożenie życzeń księdzu biskupowi. Już wcześniej uzgodniłyśmy, że jest to biskup "mniejszy", a Gabryśka tonem nieznoszącym sprzeciwu szepnęła mi teatralnym szeptem do ucha: "Ty składasz życzenia, ja się łamię opłatkiem!" Też m podział obowiązków? Ponieważ stałyśmy dość długo w owej kolejce oczekujących na składanie życzeń, przyszło mi do głowy, by omówić z Gabryśką kwestię pocałowania biskupa w pierścień. Gabryśka się opierała, ale ja stwierdziłam, że musimy to zrobić, bo być może już nigdy więcej nie będziemy miały takiej okazji, a to taka scena, prawie jak z filmu! Gdy byłyśmy już całkiem blisko w owej kolejce, przyszła do mojej głowy taka refleksja: "A czegóż to ja, taki marny robaczek, mogę życzyć biskupowi?" Po chwili zastanowienia, akurat w momencie, gdy stanęłyśmy twarzą w twarz z jedną z głów naszego diecezjalnego kościoła (cały czas, nie wiedzieć czemu, przyświecała nam myśl, że z jedną z tych mniejszych), powiedziałm: "Proszę Waszej Eminencji (!), pani prezydent wysłała nas do Waszej Eminencji (!) i nakazała powiedzieć, że w naszym mieście harcerstwo jest właściwe. (może miałam wrażenie, że gościu mi wreszcie wyjaśni ten slang). I... i... i proszę nam pobłogosławić w naszej pracy instruktorskiej z dziećmi." Biskup jakby nie słyszał moich słów, ja zaś nie słyszałam, o czym rozmawiał z Gabryśką, więc gdy zwrócił wzrok w moją stronę, powtórzyłam: "I... proszę nam pobłogosławić w naszej pracy z dziećmi, bo to trudna i odpowiedzialna praca", przy czym miałam na myśli, że biskup kiedyś tam, gdy akurat będzie miał nastrój do wzniosłej modlitwy w zaciszu swojego pokoju czy kaplicy, ale na pewno w innym miejscu i czasie zrobi to, a tymczasem on odpowiedział; "Praca z człowiekiem w ogóle jest trudna i odpowiedzialna", wzniósł oczy i dłonie ku górze i zaczął nas błogosławić... Po czym splótł swe dłonie na wysokości moich oczu, no, przecież jestem niewysoka, iż miałam wrażenie, że trzyma je tak specjalnie, jakby mówiąc: "Nie dam się pocałować w pierścień!". Odwróciłam się na pięcie i dopiero wtedy uświadomiłam sobie, jak niepoprawnie zachowałam się, dwukrotnie napraszając się o błogosławieństwo, choćby od biskupa mniejszego! Gabryśka jeszcze mnie dobiła, chwaląc się, że ona rozerwała biskupowi te splecione dłonie i pocałowała go w pierścień! Następnie zaproszono wszystkich do konsumpcji i oglądania slajdów, których pokaz odbywał się... nie dalej niż 1metr od mojego prawego ramienia. Pan z niepokalanej parafii dalej rozprawiał o właściwym harcerstwie, pytał czy ciastko, które akurat jemy jest smaczne i czy warto wnuka zapisać do tego naszego harcerstwa. Wszyscy rzucali okiem na pokaz slajdów, odbywający się w odległości nie dalszej niż 1 metr od mojego prawego ramienia... drugi pan siedzący razem z nami na scenie, namawiał koniecznie do zjedzenia wędlinki i sałatki, tak, że nie mogłyśmy odmówić, choć z wrażenia, że siedzimy na cenzurowanym, ręce trzęsły się nam i jadło spadało z widelca. W końcu biskup dał sygnał do odwrotu i po jego wyjściu, wyszłyśmy i my. Ufff! Przez najbliższe tygodnie miałyśmy co opowiadać! Najważniejsze jednak jest to, że zostałyśmy dwukrotnie (po)błogosławione przez biskupa!! Po powrocie do domu i zaciągnięciu "języka" w Googlach, okazało się, że "nasz" biskup z uroczystości KIK-owskich, był jednak tym najważniejszym w diecezji i przez to dałyśmy powód do drwin i żartów, zwłaszcza w środowisku, które jest zaznajomione z twarzami kościoła naszej diecezji... Nawet powiedziano nam, że zrobią dla nas tablo z najważniejszymi osobistościami kościelnymi, ale co tam?! Jesteśmy (po)błogosławione przez biskupa. Po dwukrotnym napieraniu się o to! A w konkursie przyznano nam bardzo mało pieniędzy. O wiele mniej, niż zaokrąglałyśmy do góry, pisząc projekty.
Ha! Nic to! - jak mawiał Mały Rycerz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz