Przed południem, po licznych szkoleniach, przeprowadzono nas na oddział izotopowy. Choć słowo oddział to nadużycie. Pozwolono nam się rozpakować i wyposażyć w niezbędne rzeczy, ponieważ niczego stąd nie będziemy mogły zabrać z powrotem - taki mały trening przed odejściem z tej ziemi. (Agata, nie doszukuj się podtekstów, pliz). Wszystko pójdzie do utylizacji.
Na widok izolatek mało nie rozpłakałyśmy się. Liczyłyśmy, że będą bardziej wypasione warunki, a tu szpital jak w 80. latach.
Kolejne szkolenie już na konkretach. Sikamy do przedniej komory WC, ka-ka robimy do tylnej. Spłuczka ma bardzo skomplikowaną budowę i taką też obsługę. Papier toaletowy traktujemy jak na Ukrainie - znaczy do kubła, nie do kibelka. W ogóle wszelkiego rodzaju pojemniki na różne nieczystości zajmują w izolatce ogromną kubaturę.
Na koniec pielęgniarka poczuła nas jak trafić do pracowni izotopowej i jak wrócić oraz co robić, w zasadzie czego nie robić po powrocie. Więc spacer do pracowni był naszym ostatnim przed odosobnieniem. W pracowni kolejne szkolenie i pouczenie i wreszcie dano nam izotop w formie kapsułki wielkości np. apapu do połknięcia i przykazano natychmiast wrócić do izolatki. Do izolatki wchodzi się przez wykusz zrobiony w ogólnie dostępnym korytarzu, tam są szafki na pozostawienie bagażu. Następnie przechodzi się przez ołowiane drzwi i stąd już nie ma wyjścia. Maleńki przedsionek, oddzielnie WC i prysznic, woda limitowana (w tym sensie, że musi być odpromieniowana). I wreszcie te izolatki mieszkalne - dwie dwuosobowe maleńkie salki szpitalne z kolejnymi instrukcjami. Pościel obleczona we flizelinowe jednorazówki - skóra cierpnie na sam widok, o swędzeniu po podaniu thyrogenu nie wspominając. Po pół godzinie od połknięcia izotopu (131I) dostałyśmy obiad. Przypominam, że byłyśmy na czczo. Kliniki na Kopernika, co by o nich nie powiedzieć, mają wspaniały katering. Posiłki są wyśmienite, w dużych ilościach, urozmaicone świeżymi owocami i warzywami. Po obiedzie, nie wiedzieć czy po radiojodzie, czy może z emocji wszystkie cztery padłyśmy, zasnęłyśmy jak dzieci i to na ładnych parę godzin.
W pokojach są kamery i po przebudzeniu trochę czułyśmy się jak bohaterowie Seksmisji. Na szczęście już byłyśmy kobietami i nie czekała nas naturalizacja.
Zaraz była kolacja, a przy jej okazji mierzenie tętna i temperatury. Pielęgniarka wchodzi bez żadnych zabezpieczeń. Lekarz dyżurny odbył wizytę przez telefon.
Kolacja była również wypasiona. Po kolacji zrobiłyśmy imprę, taki wieczorek zapoznawczy. Same ze sobą; przecież mogłyśmy.
Tęsknię za moją Józią z góry. Gdy się z nią żegnałam, to zobrazowałam pożegnanie gestem "pa-pa". Józia popatrzyła niemal przytomnie, zrobiła przerażoną minę i zapytała: zwolnili cię?! To co ty teraz zrobisz? Pracowałaś i pracowałaś a teraz cię kopnęli w tyłek. U nas też ostatnio zwolnili dużo ludzi i to tak podstępnie. Józia ma 81 lat i w ciągu kilku godzin wpadła w straszliwą demencję. Zdawało się, że naszej wspólnej pierwszej nocy na pięciogwiazdkowym oddziale endokrynologii nie przeżyje, a tu masz - dzisiaj nad ranem miała akcje pękniętej rury i zalanej łazienki, musiała wydzwaniać po hydraulika. Dzwoniła od pomiaru temperatury, czyli od początku czasu, chyba do śniadania.
Pierwsza noc na izotopach. Za kratami.
Dobranoc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz