MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 30 października 2018

Na izotopach - epilog

Czwarty dzień, zresztą jak pozostałe, zaczął się później niż na zwykłym oddziale szpitalnym. Gdy na oddziale ok. 5.00 rano wchodzi pielęgniarka z mierzeniem temperatury, nie ma już spania. Można co najwyżej ukraść paręnaście minut rozpoczętemu dniu. Do izolatki pielęgniarka przychodziła zawsze znacznie później, ale tego dnia zbudziła nas wcześniej, nawet 3 minuty przed budzikiem, który został nastawiony po to, byśmy wszystkie cztery zdążyły się wykąpać. Kąpiel jest absolutnie konieczna przed wyjściem z izolatki. I ta ostatnia kąpiel ma swój określony reżim. Najlepiej, aby nie dotykać już niczego, co jest skażone, więc kategorycznie nie wolno siadać na łóżku, gdyż pościel jest skażona najbardziej. Spod łóżek polecono nam wysunąć specjalnie oczekujące na ten moment krzesełka, byśmy w oczekiwaniu na pielęgniarkę nie musiały stać. Ideałem byłoby, gdyby po kąpieli każda została pomierzona (znaczy poziom napromieniowania - czy bezpieczny) i wyprowadzona na korytarz indywidualnie, no ale braki kadrowe uniemożliwiają realizację takiego scenariusza. Panie pielęgniarki izotopowe są na normalnym dyżurze na oddziale i tylko schodzą do nas. Cały personel medyczny dla swojego bezpieczeństwa ma przypięte do kieszeni fartucha jakieś tajemnicze ustrojstwa, "odgromniki", które neutralizują promieniowanie radioaktywne. Wracając do naszej kąpieli, to wchodziłyśmy do łazienki prawie nagie, pozbywając się zdjętego, napromieniowanego ubrania i wychodziłyśmy zawinięte w ręcznik, by ubrać się w dostarczone wieczorem z szatni własne, ale nienapromieniowane ciuchy. Prawie na baczność jadłyśmy śniadanie. Jeszcze wizyta doktora Ibrahima, młodego Saudyjczyka, który kształci się w Polsce, ostatnie zalecenia, fotografia (z doktorem), jeszcze wygłupy, wymiana numerów telefonu i pełne napięcia oczekiwanie na pomiar i wyjście.
I co? I kto miał najwięcej punktów na liczniku? Oczywiście ja. Była to co prawda 1/3 dopuszczalnej normy, ale koleżanka z pokoju miała 1/10.
Kiedy pozwolono nam wreszcie opuścić izolatkę i poproszono o oczekiwanie na wypis, usiadłyśmy wszystkie cztery na najbliższej ławce i siedziałyśmy tak długo. Aż wreszcie, zapewne po dwóch godzinach, ocknęłam się, że przecież możemy przespacerować się po korytarzu, możemy iść gdzieś dalej, możemy się rozejść i nie siedzieć jak kury na jednej grzędzie. To wszystko było takie... nierealne.
Uczucie odrealnienia pojawiło się u mnie znacznie wcześniej. Całą niedzielę zastanawiałam się czy to przypadkiem nie jakaś wielka mistyfikacja z tym podaniem radiojodu (I 131). Tyle zachodu, procedur, pouczeń, instrukcji. Pan technik w ołowianym fartuchu wynoszący ze specjalnego pomieszczenia po jednej kapsułce i podający nam ją przez specjalną tubę wprost do ust, następnie nasze przemykanie bocznymi schodami i wejście do izolatki; te ołowiane drzwi i pomieszczenia pomalowane specjalną ołowianą farbą - całość sprawiająca wrażenie, że jesteśmy zamknięte w puszce, stajemy się konserwą. Odpowiedni rytuał w łazience, podczas higieny, jedzenia, wypróżniania, reżim kilkakrotnego mycia rąk, używania ręczników jednorazowych przypisanych do każdego pomieszczenia i każdej czynności oraz usuwanie ich do oddzielnych, wyznaczonych i opisanych kubłów na materiały skażone, odpady komunalne, takie, siakie, te wszystkie kubły, pojemniki, nakaz picia, ssania, sikania... A my nie czujemy w sobie działania radioaktywnego izotopu. No, może specyficzny zapach potu i odchodów drugiej komory.
Odrealnienia nie mogłam się pozbyć do końca dnia. To nie było zmęczenie, to było wyczerpanie nadmiarem bodźców zmysłowych. Mózg zwariował. Jak widać, zaczął wariować już wcześniej.
Jestem już w domu. Wszystkie marzenia o przygotowaniu wypasionego rosołu, kremówce i kawie musiałam odłożyć na dzisiaj, bo wczorajszy dzień był jednak wycięty z życiorysu.
Czuję się świetnie. "Nigdy nie czułam się lepiej".
Wszystkim dziękuję za troskę i wspieranie mnie przed i w trakcie leczenia w izolacji.
No i jeśli ktokolwiek będzie potrzebował leczenia endokrynologicznego (niekoniecznie onkologicznego) polecam Klinikę Uniwersytecką - jeszcze na Kopernika - w Krakowie. Polecam wszystkie 3 oddziały, na których byłam. No i ten katering również, jako (szczególny) wyjątek potwierdzający regułę o podłym jedzeniu w polskich szpitalach... 😉


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz