MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

piątek, 15 maja 2015

Barwinek. Bieszczady - akcja pod kryptonimem: "Domek u Jadzi" cz. II

Zawsze z wielką pokorą i nieokreślonym żalem pochylam się, mówię, piszę i milczę (milczenie jest najwymowniejsze) nad światem, który przeminął. Nad życiem, które kiedyś istniało w Beskidzie Niskim wysławianym w zaśpiewach rusińskiego języka. Nad jarmarkami z kramami Moszów i Srulów, choć nad tymi wisi tak wielka i ciemna przesłona tragedii Holokaustu, że moja wyobraźnia z trudem wyławia fragmenty wielusetletniej codzienności, której kres dała akcja "ostatecznego rozwiązania", skupiając się raczej na całym nieszczęściu i tragedii narodu starszych braci w wierze niż nad ich życiem zwyczajnym. I każda kolejna synagoga i kolejny cmentarz żydowski, które nawiedzamy w swoich wędrówkach i podróżach są niezwykle magicznymi miejscami, które paraliżują mnie i sprawiają, że nie jestem już taka jak byłam zanim tam przyszłam.
Dziś jednak chcę opowiedzieć o Łemkach i Bojkach zamieszkujących niegdyś Beskid Niski i Bieszczady nim będę gotowa do opowieści o bieszczadzkich Żydach. Czy o tych, czy o tych - będzie to opowieść o wielkich nieobecnych, o tęsknocie ziemi za swoimi dziećmi, o miejscach, którym - choć historia je przeznaczyła na zapomnienie - przyroda stawia pomnik pamięci.
Trop złapaliśmy w Zyndranowej. Właściwie było to kilka tropów. Najpierwszy - muzeum Łemków i Bojków u Goczów, potem ściśle związana z nim opowieść Pani Goczowej i książka Krycińskiego (kupiona u Goczów). Postanowiliśmy dotrzeć do "Grobu Hrabiny".
Kryciński pisze, że spoczywający w "Grobie Hrabiny" Stroińscy (Klara i Franciszek) nie byli kimś szczególnym - ot, zwykli właściciele ziemscy mieszkający w czasach odległo-nieodległych w okolicach źródeł Sanu w Siankach - miejscowości, która dziś przedzielona nie tylko rodzącą się rzeką, ale i granicą po części leży w Polsce (niestety pusta, wysiedlona), po części na Ukrainie. Na szczególną uwagę zasługuje za to fakt, że "Grób Hrabiny" znajduje się na najdalej na południe wysuniętym cyplu Bieszczadów i w minionej epoce dojście tam było jak najbardziej nielegalne, zatem pożądane - stanowiło akt największego bohaterstwa wśród bieszczadzkich włóczęgów. I dziś, choć trasa została oznakowana i nikt nie zabrania wejścia na teren przygraniczny jest mało popularna wśród turystów. Pseudoturystów zadeptujących nagminnie w klapkach niejeden górski szlak.
Między innymi dlatego tak bardzo lubię Beskid Niski, że nie jest komercyjny, nie pchają się w niego tłumy takich, którzy bywają w miejscach modnych.
Ponieważ pogoda nie pozwoliła nam podjąć kilkunastokilometrowej wędrówki do "Grobu Hrabiny" to w rezultacie musieliśmy zastosować jedną z odleglejszych od pierwowzoru opcji planu naszej wyprawy i dzięki temu zaowocowała ona tym, czym chcę się dzisiaj podzielić.

- Nie dość, że oglądają wszystkie cerkwie i cmentarze, które są, to muszą jeszcze oglądać te, których nie ma? - zapytał zdegustowany Jan, Co Śpi. - Chcę do domu, który jest! Chcę do mamy, która jest.

Staliśmy właśnie na cerkwisku w miejscowości, której nie ma. Staliśmy w miejscu, które dziś jest oznakowane dla turystów, ale gdyby nawet nie było i tak przyroda wyodrębnia je w krajobrazie w sposób szczególny, dla znawców tematu łatwy do zdefiniowania i wyłapania w przestrzeni. Wokół rozpościerały się bezkresne połoniny. W zależności od tego, w którą stronę nachylony był stok, tak szybko wiosna brała w posiadanie łąki i całą przyrodę. Były połoniny, z których zaledwie zszedł śnieg - szare od wspomnień o zaprzeszłym roku. Były z kępkami seledynowych traw i roślin i były też takie, które tryskały bujną zielenią zakotwiczoną w dojrzewającej wiośnie.
Cerkwisko porosłe drzewami, krzewami i nieprzebytymi zaroślami wyróżniało się na tle z pozoru jednolitej szaty krajobrazu. Nie były to kilkusetletnie drzewa, które okalały cerkiew, bo te powalone z belkami świątyni sterczały omszałą nierównością ponad murawą. Z ziemi wyrastał jeden kamienny krzyż, zmęczony czasem, zgarbiony i metalowy z tabliczką, która dźwigała na sobie słowa prośby o modlitewne westchnienie za duszę czyjejś matki. Gdzieś majaczyły omszałe resztki muru - niskiego murku, który oddzielał zawsze sferę sacrum od profanum, wszak przy cerkwiach spoczywały doczesne szczątki tych, którzy ze szczerą nabożnością całowali ikony prazdnikowe, wycierali je chusteczką i zapalali cieniuteńkie świeczki woskowe, by światło, póki płonęło, podsycało ich modlitwę, nawet wtedy, kiedy oni zanieśli już swoje myśli do biednych, rodzinnych domów. Tych domów, które zniknęły za przyczyną jednej historycznej decyzji...
Charakterystyczną cechą, z pozoru pustego, bieszczadzkiego cerkwiska jest to, że jego ścisłych granic strzeże delikatna, fioletowa, kwitnąca roślinka o ciemnozielonych, woskowych liściach. Nie wychodzi poza strefę sacrum. Jakby niepoświęcona ziemia była jej niegodna. Barwinek. Przecież to niemożliwe, by ludzka ręka pilnowała, by się nie rozrósł po połoninach, bo wokół nie widać działalności człowieka. Mogłoby go słońce wypalić wśród traw, ale nie przeszkadzałoby to, by rósł w granicach cienia, a te są rozleglejsze niż granica wyznaczona pradawnym murem, dziś omszałym, kruszejącym, pokrytym darnią.

Ziemia bez matek, bez ludzi, bez domów, bez grobów, bez świątyń. Ziemia bez pamięci.


Kliknięcie w linijkę spowoduje przekierowanie na stronę albumu z moimi zdjęciami.

Cerkwisko w Radziejowej - nieistniejącej miejscowości w Bieszczadach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz