MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 18 września 2018

Coś o sztuce

Przecieram oczy ze zdumienia. Od kilkunastu dni media rozpisują (i rozgadują) się o wyjaśnieniu zagadki uśmiechu Mony Lisy z obrazu Leonarda da Vinci, opisując, że grupa naukowców (lekarzy znaczy) pracująca nad tajemnicą uśmiechu modelki (Lisy Gherardini) stwierdziła z całą stanowczością, swoje wykształcenie, tytuły i dorobek naukowy kładąc na szalę, że kobieta cierpiała na niedoczynność tarczycy. I w tym momencie media, za lekarzami-naukowcami, podają cały szereg dolegliwości, które nękały wdzięczny obiekt talentu renesansowego mistrza. Och! Gdyby tak mój endokrynolog wymienił choć część z nich, albo przynajmniej próbował je ze mną ustalić przy mojej niedoczynności wynikającej z choroby (autoimmunologicznej) Hashimoto,  guzów, wola guzowatego a wreszcie operacji usunięcia tarczycy i niedoczynności tym spowodowanej, w końcu ze zdiagnozowania raka złośliwego tarczycy, byłabym pacjentką bardziej świadomą. A świadomy pacjent jest zdecydowanie lepszym partnerem w procesie postępowania medycznego - przynajmniej jeśli patrzeć na sprawę z punktu widzenia lekarza. Choć ja osobiście wolę stać, siedzieć czy leżeć i patrzeć z mojej pozycji - pacjenta - i mieć wiarygodnego lekarza jako partnera w moim procesie leczenia czy postępowania medycznego. Zwłaszcza, że dolegliwości spowodowane, ogólnie ujmując, tarczycą, nie są jedynymi dolegliwościami, jakie mnie nękają. Powiedzmy, że nie jestem całkiem głupia i umiem się posługiwać internetem oraz szukać odpowiednich informacji w zalewie wszelakiego badziewia i jakoś sobie, bez tak szczegółowych informacji lekarza, poradzę i uświadomię sama siebie. Choć zdecydowanie milej by mi było, a przede wszystkim łatwiej, gdyby to lekarz zapytał o..., ustalił jakie..., przypisał do..., wyjaśnił dlaczego..., USPOKOIŁ, że... lub zalecił niebagatelizować... dolegliwości. A także nakreślił jakiś schemat, jak np. zrobiono to w klinice, ale dopiero na etapie zielonej karty DiLO (diagnostyki i leczenia onkologicznego).
Nie zarzucam mojemu endo błędów w sztuce, bożebroń! Jednak widzę różnicę między jedną sztuką, a tą opisywaną przez media. Jeszcze wyraźniej jawi mi się różnica w owej sztuce przez pryzmat komisji i wizyty u lekarza orzecznika zespołu orzekania o niepełnosprawności.
Bo złożyłam wniosek o zmianę stopnia niepełnosprawności w związku z pogorszeniem stanu zdrowia (przez zdiagnozowanie tego raka złośliwego). No i lekarz orzecznik rozpostarł przede mną wizję szczęścia w nieszczęściu, że ten akurat rodzaj raka tarczycy ma najlepsze rokowania spośród wszystkich pozostałych i tak w ogóle to nie ma(m) się czym przejmować, łyknę sobie zaledwie kapsułkę z radioaktywnym jodem (po której przy moich problemach gastrycznych, jelitowych i z narządami wewnętrznymi będę umierała) i będzie po wszystkim, oraz że on musi orzekać zgodnie ze sztuką orzekania, a ta najwidoczniej jest taka, że nie mógł mi przyznać znacznego stopnia niepełnosprawności, bo nie przyznał.
Gdyby do mnie wcześniej dotarły te rewelacje lekarzy-naukowców związane z samą tylko niedoczynnością tarczycy nieżyjącej już prawie 500 lat Mony Lisy! To przecież ja bym się nie dała temu orzecznikowi tak zbyć. Biedna Lisa Gherardini została tak szczegółowo potraktowana i zdiagnozowana, z takim pietyzmem tylu światowych sław medycznych rozwijających wizję ciężkiej choroby z uniemożliwiającymi normalne funkcjonowanie dolegliwościami. A to zaledwie niedoczynność...

No czepiam się, no czepiam, kurczę blade, jak zwykle. W dodatku wiadomo to czy znam się na jakiejkolwiek sztuce? Ale przynajmniej poszerzyłam swoją wiedzę na temat samej siebie i wiem dlaczego uśmiech mi nie wychodzi. 😉 Albo wychodzi bardziej taki 😐.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz