MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

sobota, 30 czerwca 2012

Dotyk

Kiedyś bardzo prosiłam człowieka o dotyk. O jeden dotyk. Delikatne muśnięcie dłonią. Albo odgarnięcie włosów. Potrzebowałam tego dotyku niemal jak powietrza. Czułam, że uduszę się bez niego. Potem w innym miejscu, które nie jest moim miejscem, spotkałam kobietę. Ta przystanęła przy mnie i zapytała, jak gdyby nigdy nic:
- Byłaś rano w kościele?
Pokręciłam przecząco głową.
- A teraz?
- Nie.
Nim upłynęło tyle myśli ile miało upłynąć i wydarzyło się cokolwiek, klęczałam w innym kościele. Czułam ból dotknięcia innego człowieka. Nim skończyło się moje westchnienie, z którym przyszłam pod figurę pałającą czerwonym światłem serca Jezusa dotknął mnie Pan. I to dotknięcie wypełniło mnie. 
Jeszcze większą tęsknotą za dotykiem człowieka. 

piątek, 29 czerwca 2012

Strumykowanie

Zupełnie spontanicznie, czyli nie wiadomo kiedy z Mężczyzną, Który Kiedyś Był Chłopcem wpadliśmy na całkiem nowy produkt turystyki górskiej kwalifikowanej (w końcu pisałam projekt do Urzędu Marszałkowskiego, więc wiem jak się co nazywa;).
Chroniąc się przed letnimi upałami do lasu niejednokrotnie musieliśmy się zaszyć jeszcze głębiej niż pod parasol korony drzew. Czasem bywają upały o takiej skali, że sam las nie podoła w dostarczaniu chłodu. Toteż wchodziliśmy w nurt strumieni i potoków górskich, by prawdziwie uciec przed powietrzem rozgrzanym do granic możliwości. A że jesteśmy niespokojnymi duchami i nigdy za długo usiedzieć w miejscu nie potrafimy, toteż po krótkiej chwili znudzeni monotonią naszej bezczynności, a pobudzeni nieustannym ruchem wody, postanowiliśmy jednego razu pójść w górę potoku.

W Kosarzyskach.
Kto był w górach ten wie, że źródła wytryskują tylko do pewnej wysokości. Są miejsca, podkreślone na mapie kreskami poziomic, powyżej których żadne źródło już nie bije. Ale rampy leśne, które zatrzymują samochód na parkingu zmuszają chcących zaznać kontaktu z naturą, do opuszczenia pojazdu dużo niżej niż ze szczelin pomiędzy skałami wypływają strugi dziewiczej wody. W tym miejscu nie ma już strug ani strumieni, są za to rwące potoki, które naniosły olbrzymich mnóstwo kamieni i poukładały je wzdłuż swojego nurtu tak, aby wygodnie było po nich stąpać uprawiającym produkt turystyki kwalifikowanej pod nazwą strumykowanie.
Po bliższym poznaniu się z kamieniami okazuje się, że są to oczywiście oderwane fragmenty skał: większe, bądź mniejsze i już to wygładzone przez wodę opływającą ją od milionów czy tysięcy lat, już całkiem surowe, jakby zaledwie kilka setek lat temu oderwały się od macierzystej skały  czyli jakby wczoraj. Im dłużej potok z gór spływa, tym głębsze koryto wyżłobił, które miejscami zamienia się w jar niewyobrażalnych rozmiarów. Czasem uda nam się podczas naszego strumykowania wejść w wąwóz wyżłobiony w litej skale i to jest najprzyjemniejsze doznanie w czasie upału, który nie daje możliwości normalnego życia i funkcjonowania.
Niejednokrotnie kamienie są omszałe i wilgotne i wtedy bardzo niebezpiecznie jest po nich stąpać. Trzeba być bardzo ostrożnym i zwinnym, by przeskakiwać z kamienia na kamień. Założyłam sobie dyscyplinę, by przejść suchą nogą, pozostali idą po wodzie. Najgorzej jest, gdy potok znika pod mostem. Bo kręto wiodą leśne trakty pod górę. A że architekci dróg nie tylko leśnych bardzo lubią prowadzić drogi wzdłuż biegu małej, czy dużej rzeki, toteż każdy z naszych leśnych, górskich potoków służący nam do uprawiania naszego produktu turystyki górskiej kwalifikowanej kilkakrotnie znika pod mostkiem fikuśnej budowy. Ja muszę wtedy skapitulować i przejść górą, bo zdecydowanie bardziej chcę mieć sucho w butach. Niejeden raz nacięłam się przechodząc wskroś mostu i potem długo nie mogłam znaleźć na powrót dogodnego zejścia do potoku, bo ten akurat zniknął w głębokim jarze. 
Czasem trafi nam się jakiś wysoki wodospad. Gdybyśmy go chcieli pokonać nie wychodząc z nurtu potoku musielibyśmy być zaopatrzeni w profesjonalny sprzęt taterniczy, albo grotołazów. 
W bardziej urokliwych miejscach zatrzymujemy się na dłużej. Zjadamy jakieś kanapki i puszczamy wodze naszej fantazji. Wyobrażamy sobie, że jesteśmy w bardzo wysokich górach, nie w Beskidach i prowadzimy badania albo poszukiwania (co na jedno wychodzi) z dala od wszelkiej cywilizacji. 
Potem ruszamy ponownie w górę, ale rozleniwieni zjedzonym posiłkiem i fantazjami, w czasie których oddaliliśmy się od realnego świata bardziej, niż podczas strumykowania od samochodu pozostawionego na leśnym parkingu, postanawiamy zakończyć wyprawę. Gdy wychodzimy z nurtu poczętej rzeki, uderza nas bezdech upalnego dnia, dopada gorąc i żałujemy, że nie da się tą samą drogą wrócić z powrotem. 


Na najbliższą niedzielę zapowiadają wielki upał. A my zapowiedzieliśmy, że ruszamy na pierwsze w tym roku strumykowanie.


Najwyższy w Beskidzie Żywieckim wodospad.

W drodze na Babią Górę na wysokości około 1250 m n.p.m.
wybijał ostatni strumień.

Nasze najulubieńsze źródło tzw. "Drewniany strumyk"(Sucha Dolina).



Nie wadzić nikomu

Znam szereg ludzi, którzy w żadnej sprawie, co to same z siebie zahaczają o nich jakby mimochodem, nie zabierają głosu. Mają swoje zdanie, ale postanawiają je zachować dla siebie. Wcale nie dlatego, by nie opowiadać się po żadnej ze stron, ale dlatego, by w razie, gdy szala czyichś racji przechyla się raz tak, raz tak, nigdy nie stać na pozycji "przegranej" i nie musieć być potem człowiekiem z przyklejoną etykietą pokonanego. Nie są ani z prawej, ani z lewej, ani nawet w środku. Są zawsze z boku. Poza nawiasem.
Muszę przyznać, że bardzo to wygodna pozycja w życiu. Wielka też umiejętność nieangażowania się i emocjonalnego nieprzeżywania tego i owego - od spraw małych po duże. Daje poczucie bezpieczeństwa i względnego spokoju. Przecież świat i otoczenie przyzwyczai się w końcu, by tych ludzi o zdanie nie pytać, bo nawet mrugnięciem oka nie zdradzą swoich zapatrywań. A że obok wszystkiego przechodzą bez emocji, toteż szybko przystosowują się do nowego ładu i porządku zaprowadzonego na dłużej czy krócej przez opcję zwyciężonego stanowiska. Zasiedzieli się w swoich norach, bo inaczej nie można nazwać tych kryjówek, w których znajdują schronienie przed życiem i myślą, że umościli sobie wygodne legowisko. Drwią z tych, którzy walczą z wszelkimi przeciwnościami i nazywają ich ludźmi z La Manchy. Ale nie mają mądrości wiernego giermka, a tylko lenistwo, wygodnictwo i własną filozofię oglądania świata i targających nim zdarzeń, jak w kinematografie braci Lumiere.
Zapytani najprościej o najbardziej błahą rzecz milczą uparcie. Albo zasłaniają się głupkowatą odpowiedzią jak parawanem i na tym budują swoją "mądrość", którą potem wykorzystują lub nie. W zależności, od okoliczności. Nie podejmują też żadnych działań, bo te przecież jeszcze bardziej niż słowa świadczą o zajętym stanowisku. Bo ludzie, których znam szereg, a których mam na myśli, najbardziej ze wszystkiego lubią leżeć na swych zapyziałych barłogach w niewietrzonych norach i myśleć, że to jest wszystko, czego im i innym w życiu do szczęścia potrzeba.
I jeśli tylko jakakolwiek najmniejsza "klęska" dotknie ich norę i zapyziałe legowisko podnoszą lament "olaboga!!!" tak wielki i występują z pretensjami do całego świata, że dopuścił, by dokonała im się najmniejsza krzywda. A oni przecież nie wadzą nikomu...

Most na Drinie

Przygotowując się do wielkiego zadania, jakim miała być wymiana wakacyjna dzieci z Bośni, polecono mi, bym przeczytała książkę noblisty Ivo Andricia pt. "Most na Drinie". Według słów osoby polecającej - Doktora, który sam nazwał siebie Pradziadkiem, a który po śmierci Dziadka przejął pertraktacje ze stroną bośniacką - książka miała mi pomóc zrozumieć "Ludzi Stamtąd", bo taką przyjęłam nazwę dla tegorocznej akcji letniej.
Książkę zaczęłam czytać kilka dni temu i po przeczytaniu pierwszego fragmentu stwierdziłam, że treść jest trudna, więc będę musiała potraktować ją jako zadanie i codziennie wyznaczać sobie fragment do przeczytania. Jednak już następnego dnia akcja książki wciągnęła mnie tak, że o żadnym przymusie nie ma mowy. Zapewne nie na darmo Andrić dostał nagrodę Nobla za powieść, której głównym bohaterem jest... most.
Rzeka Drina jest graniczną rzeką pomiędzy Bośnią a Serbią. Ale też dzieli świat na wschód i zachód a ludzi na chrześcijan i muzułmanów. 
Andrić jest mistrzem prozy poetyckiej. Do tego w sposób niezwykły ukazał historię swojej ziemi rodzinnej, obyczajowości, kultury, tradycji, która w momencie powstania mostu, stała się nierozerwalnie związana z tą budowlą. Kapitalnie przedstawia typy ludzkie tak pod względem charakterologicznym, jak psychologicznym. 
Czytanie Andricia jest wielką przyjemnością, której oddaję się z upodobaniem. Większość zdań i całe fragmenty czytam kilkakrotnie, by zapamiętać albo nauczyć się i przyjąć za swoje piękne poetyckie opisy zwykłych codziennych zjawisk, wydarzeń i zachowań ludzkich. 
Widziałam na zdjęciach, że rzeka Drina tworzy przepiękne przełomy i płynie w głębokim kanionie. Po obu jej brzegach piętrzą się olbrzymie góry, które na pierwszy rzut oka przypominają nasze Pieniny, tylko są o wiele wyższe. Wiem z opowieści, nie z kart powieści, że ani w Bośni, ani w Serbii nie ma tradycji chodzenia po górach. A szkoda! Wiem też z tych samych opowieści, że nie wszystkie szlaki i trakty w tych pięknych górach są rozminowane po wojnie, która jeszcze nie przebrzmiała, a jej echo odbija się po całych Bałkanach, szczególnie po Bośni. Przecież nie kto inny jak Dziadek był członkiem misji pokojowych ONZ i brał udział w rozminowywaniu terenu. 


Wspaniała egzotyka języka powieści, nazewnictwo przemieszane z tradycją mowy ludzi naszych gór - może za sprawą tłumacza, lecz bardziej za sprawą słowiańskiego języka - z kulturą wschodu pozwalają zakochać się w Wyszegradzie - mieście, które leży w miejscu średniowiecznej kasaby, którą połączyła budowla wielkiego wezyra Mehmedpaszy. Jak sam Andrić podaje "Długość mostu wynosi około dwieście pięćdziesiąt kroków, a szerokość prawie dziesięć, z tym, że pośrodku, gdzie rozszerzają się dwa jednakowe tarasy po obu stronach, osiąga podwójną szerokość. Ta część mostu zwie się kapiją".Kapija (znaczy brama, ale w tym wypadku chodzi o wnękę, wykusz), jest miejscem, gdzie kwitnie życie towarzyskie mieszkańców Wyszegradu. Most w drugiej połowie XVI wieku budowano przez 5 lat. Istnieje przepiękna legenda o bracie i siostrze, bliźniętach Stoji i Ostoi zamurowanych  w dwóch z jedenastu przęseł mostu. 
Cudowną przygodą jest ta podróż przez stulecia. Podróż, która nie odrywa się od miejsca, a trwa tylko w czasie. W XVIII wieku miasto nawiedziła powódź, podczas której cały most przez kilka dni był pod wodą. Tylko na kapiji zatrzymały się drzewa, które płynęły wraz z szalejącym nurtem, choć ona sama nie wystawała ponad powierzchnię wody. Filozofia i mądrość z jaką mieszkańcy zalanych terenów podchodzili do żywiołu godna jest przekazania współczesnemu człowiekowi. Ludzie, miast lamentować i biadolić, szczycili się tym, że to za ich życia zdarzyła się klęska takich rozmiarów i potem po kres swoich dni opowiadali młodym pokoleniom o tych wydarzeniach, budząc podziw i szacunek.
Ivo Andrić w sposób rewelacyjny pokazuje wszystko, co jest ludzkie w człowieku. A zawartą na kilku kartkach scenę nabijania człowieka na pal czytałam z zapartym tchem.
Niezwykły realizm zawarty w tym opisie, wcześniej opis mechanizmu ludzkiego strachu doprowadzającego do wskazania ofiary już w tym fragmencie czynią autora mistrzem budowania napięcia oraz mistrzem znajomości psychologii. 


Nie chciałabym, aby cośkolwiek w mojej wypowiedzi zabrzmiało jak recenzja, bo daleka jestem od analizy i oceny. To raczej moje wrażenia. Ja zakochałam się w miejscu, w moście, w rzece, w mieście.  W książce. I choć nie dane mi było zobaczyć niegdyś na własne oczy i nie dane mi będzie - przynajmniej w tym roku - poznać "Ludzi Stamtąd", tym bardziej tęsknię i oczekuję na realne dotknięcie tego, czego dotykam teraz różnymi zmysłami czytając powieść Andricia. 


Most na Drinie - listopad 2011 (fot. St. Gniady)

środa, 27 czerwca 2012

Złamane skrzydła

Bywają takie momenty, że powiedzieć, że ręce człowiekowi opadają, to zbyt puste słowa. Właśnie przyszedł taki moment, że muszę stawić czoła przykrej rzeczywistości. Nie chcę zwerbalizować tego, co czuje moja intuicja, bo pewnie musiałabym zgrzeszyć osądzając innych, jednak moja intuicja jest niezawodna.
Nie powinno dziwić nikogo, że jako dziecko alkoholika mam w sobie wykształconą cechę perfekcjonizmu we wszystkim, co robię. Może w przypadku każdego innego człowieka, poza DDA, perfekcjonizm nie byłby aż takim zagrożeniem dla niego samego i jego całego otoczenia, ja jednak zbyt dużo wiem na temat pokaleczonej osobowości dziecka alkoholika, by z tym nie walczyć.
Pracując nad sobą wykształciłam w sobie wiele umiejętności wyzbywania się starań o to, by wszystko i za wszelką cenę robić najlepiej, ale też wiem, że wciąż muszę się pilnować i dokładać sobie trudu, by leczyć i naprawiać, co kiedyś zostało zepsute.
Na szczęście posiadam wiarę w człowieka. Ale też każdego traktuję równie surowo jak siebie samą. Szczególnie, gdy przyjdzie mi z kimś pracować. Wiadomo, że od ludzi, z którymi spotykam się towarzysko, nie wymagam i nie oczekuję, by szli równym krokiem w dziedzinie obowiązkowości itp. Wiem też o jakich wymaganiach i oczekiwaniach mówię w zdaniu powyżej. Schopenhauer powiedział, by nie oczekiwać od innych niczego, wtedy nie dozna się zawodu, a wręcz przeciwnie, gdy się coś dostanie, wtedy dozna się radości, ale słów filozofa nie zawsze trzeba słuchać. W przyjaźni należy być wymagającym i oczekującym. Trzeba umieć wymagać i oczekiwać także od innych, nie tylko od przyjaciół.
Mając wiarę w człowieka oddaję mu kredyt zaufania. Niestety, raz wyczerpany nie ma zdolności, by odrodził się w jakiś dziwny sposób. I tylko nigdy nie jestem w stanie przewidzieć, jak wielkim kredytem zaufania obdarzam daną osobę. Bo każdego spotkanego człowieka obdarzam oczywiście różnymi "kredytami". I żebym wiedziała po jakiej linii to idzie, byłabym szczęśliwsza. Albo przynajmniej bardziej przewidująca...
I dlatego wszystkiego i pewnie jeszcze dla wielu innych przyczyn, które jednak w tej chwili nie nasunęły mi się na myśl, by stać się argumentami, w pracy i na innych niwach zadaję się z ludźmi, którzy są sprawdzeni i niezawodni. Oczywiście nie z takimi, którzy bardziej przypominają cyborgi niż ludzi. Wręcz przeciwnie.
Każdy obowiązek, każda praca wymaga działania z człowiekiem, z którym można zjeść beczkę soli. Albo się już zjadło.
Dlatego lubię pracować z Młodym Człowiekiem. W pracy uzupełniamy się tak, że nie ma żadnej luki ani nawet szczeliny. Wiele prac podejmujemy wspólnie i wychodzą nam rzeczy duże i wielkie. Najczęściej jest tak, że wystarczają nasze cztery ręce i nogi i dwie głowy, ale bywa, że trzeba wesprzeć się działaniem osób trzecich. Dobierając osoby trzecie do naszych przedsięwzięć, kierujemy się moją intuicją, dobrem sprawy i innymi czynnikami, które w efekcie mają przynieść ogólną korzyść sprawie, nie nam. Ale nie zawsze możemy pozwolić sobie na luksus doboru osób trzecich zgodnie z wymienionymi priorytetami.
Tak też było i w tym olbrzymim międzynarodowym przedsięwzięciu, któremu na imię Bośnia. Dobrana z konieczności osoba trzecia zepsuła wielomiesięczną pracę Młodego Człowieka i moją, a także wielu innych ludzi bardziej lub mniej zaangażowanych w realizację życiowej pasji Dziadka. Przypomnę - pasja św.p. Dziadka dotyczyła tego, by poprzez pokazanie dzieciom z Bośni normalnego życia w wolnym kraju uzdrowić społeczeństwo, w którym tkwią głębokie rany zadane przez nieodległą wojnę. Można przeczytać o marzeniu w sztafecie tutaj.
Dlatego nie chcę werbalizować tego, co podpowiada mi intuicja, aby nie zgrzeszyć przeciw człowiekowi, który i tak już dawno stracił kredyt zaufania, choć nie przestał być człowiekiem.
Nie mogę też, przynajmniej dzisiaj popatrzeć na to, co się stało, z perspektywy filozofii, że wszystko jest po coś. Zapewne zderzę się niebawem z odpowiedzią, dlaczego stało się tak a nie inaczej, ale dzisiaj czuję się, jakby ktoś umyślnie złamał mi skrzydła. I to takie skrzydła, które rozpościerając się do lotu, podrywały również inne, wprawiały je w ruch, by kto inny poderwał się do wspólnego lotu, tamte zaś podrywały kolejne itd. itd.
W tym przypadku perfekcjonizm był wymagany. Bo ucierpiały dzieci.

poniedziałek, 25 czerwca 2012

Teraz są już spokojni

Poprad w tym roku od dawna jest groźny. Bywają dni i tygodnie, że jest łagodny i niczym nie przypomina rwącej górskiej rzeki. Jednak w ostatnim czasie gliniastego koloru wody kotłowały się w nim i piętrzyły bez przerwy. Owszem tamtego dnia nieco opadł, ale woda i tak była mętna i zbyt niebezpieczna. Zwłaszcza, że chłopcy wybrali miejsce, w którym zawsze jest głęboko i niebezpiecznie.
Trzech pierwszoklasistów z miejscowego gimnazjum postanowiło przepłynąć Poprad wpław właśnie tego dnia i w tym miejscu. Plecaki i ubrania zostawili na brzegu, bo za chwilę mieli przecież wrócić. Nico poniżej jest kładka dla pieszych, piękny łukowaty  most. Każdy turysta udający się z centrum Piwnicznej do Zdroju musi go pokonać, a i mieszkańcy Zawodzia mają na piechotę bliżej i krócej do rynku, niżby się mieli wybierać samochodem i robić wielkie koło.
Nie wiadomo, czy jeden z kolegów przestraszył się jednak wielkiej wody, która już z mostu jest niebezpieczna i nie pozwala spokojnie patrzeć na swój nurt, cóż dopiero z poziomu, gdy patrzący stoi niemal  na równi z powierzchnią rzeki, w każdym razie nie bacząc na ewentualne kpiny kumpli, zdecydował, że zostaje na brzegu. Dwaj pozostali wskoczyli do wody i też nie wiadomo, czy miały to być zawody, kto pierwszy dopłynie do brzegu, czy chodziło o wyczyn sam w sobie. Kuba w pewnym momencie został pokonany przez żywioł i zaczął kotłować się w wodzie. Kolega chciał mu pomóc, ale nie był w stanie nic zrobić. Całą sytuację oglądał z brzegu operator ciężkiego sprzętu, który wykonywał jakieś prace nieopodal. Nie namyślając się długo wskoczył do wody, by ratować chłopaka, udało mu się nawet złapać go za rękę... Niestety woda potrzebowała ofiary. Ręka Kuby wyślizgnęła się z wielkiej, wyrobionej ciężką pracą dłoni mężczyzny i Kuba zniknął pod wodą.

Przez 6 dni trwała gehenna wszystkich ludzi zaangażowanych w poszukiwania ciała. Brały w nich udział jednostki specjalistyczne profesjonalne i ochotnicze, służby mundurowe, rodzina, sąsiedzi i obcy ludzie. W tak małej miejscowości, jaką jest Piwniczna-Zdrój właściwie wszyscy się znają, a już takie nieszczęście jednoczy obcych i swoich, przyjaciół i wrogów. W ulewnym deszczu, przy znów wzbierających wodach przeszukiwano dno rzeki godzina za godziną, dzień za dniem. Matka powiedziała dziennikarzom, że cały czas jest nadzieja, że jej syn wyratował się, że wyszedł z wody, jest w szoku i schował się gdzieś. Przeszukiwano jednak dno rzeki a nie pagórki i lasy.
Penetracja rzeki trwała na odcinku aż do Dunajca, a potem nawet i do Jeziora Rożnowskiego. W ludziach wyzwoliło się mnóstwo pozytywnej energii. Nawet na forum regionalnego portalu internetowego nikt nie zamieszczał bezmyślnych i okrutnych komentarzy. 6 dni spędził struchlały ojciec w żółtym sztormiaku z bosakiem na łodziach na wodzie, matka zaś skulona na brzegu.  Były momenty, że z nieba lały się strugi deszczu. Nikt nie zaprzestawał poszukiwań. Wczoraj rano odprawiona została Msza św.
W końcu dzisiaj tuż po południu dwóch młodych chłopaków biorących udział w poszukiwaniach, całkiem niedaleko miejsca, w którym zniknęło pod wodą, natrafiło bosakiem na ciało Kuby. Rodzice powiedzieli, że czują ulgę, że ciało ich syna się znalazło.


Trzynastolatek. Powinien raczej pakować podręczniki do pudła na strych, by na biurku i w pokoju zrobić miejsce dla wakacyjnej przygody, a nie leżeć na dnie Popradu, który prawie każdego roku przed mającymi się rozpocząć wakacje zbiera żniwo, w postaci młodych chłopców.

piątek, 22 czerwca 2012

Ewaluacja

Nie wiem, czy jestem jedyną osobą, której tegoroczna decyzja Ministerstwa Edukacji Narodowej o wydłużeniu roku szkolnego przypadła do gustu i uradowała serce, ale uważam ją za jedną z mądrzejszych od dłuższego czasu (poprzednia mądra była ta wprowadzająca mundurki szkolne). A ponieważ nie jestem nauczycielem, więc mogę sobie pozwolić na takie stwierdzenie na publicznym forum, gdyż jest to moje osobiste, subiektywne odczucie. Teraz uzasadnię.
Wydłużenie roku szkolnego pozytywnie wpłynęło na organizację pracy, bo dało nauczycielom i uczniom więcej czasu na dokończenie i podsumowanie nauki, ale też, co dla mnie najistotniejsze, dało czas na organizację wycieczek krajoznawczych. Kiedy rok szkolny kończył się w połowie czerwca mało która szkoła organizowała wycieczki, bo zrozumiałe, że sprawy związane z nauką i klasyfikacją są w oświacie naczelne. To jest zrozumiałe, ale może podlegać dyskusji. Bo współczesność daje człowiekowi nieograniczony dostęp do wiedzy. I w każdym momencie swojego życia można po tę wiedzę sięgnąć. Mam na myśli wyszukiwarki internetowe i całą cyberprzestrzeń, która pozwala na zdobycie informacji i wiedzy we wszystkich dziedzinach. Ale też mam w pamięci czasy, kiedy studiować mogli tylko ludzie do określonego przepisami wieku, a na zaocznych studiach trzeba się było wylegitymować zaświadczeniem o zatrudnieniu.
Natomiast ogólne korzyści wypływające z organizowania wycieczek krajoznawczych są nieporównywalne, do procesów, sposobów i form uczenia się systemem szkolnym. Wycieczki wpływają na rozwój emocjonalny i społeczny. Poszerzają wiedzę o otaczającym świecie i to w różnych aspektach i niewątpliwie uczą więcej, niż można nauczyć w ławce szkolnej.
I tutaj mam poważne zastrzeżenia co do kierunków współczesnej oświaty, bo nie dość, że nie uczy, jak należy, kosztem przygotowania dziatwy do zaliczenia testów, to jeszcze nie pokazuje JAK sięgnąć po wiedzę. W tej dziedzinie mam prawo się wypowiadać, ponieważ wciąż jestem matką dziecka uczęszczającego do szkoły, ale też mam doświadczenie nabyte wraz z wychowywaniem starszych dzieci, które jeszcze uczyły się w miarę normalnie, choć już po reformie z lat 90-tych.
Ale to jest temat rzeka na całkiem oddzielny felieton. (Bo to jednak nie jest rozprawka, chociażby ze względu na to, że jest to najbardziej nielubiany przeze mnie gatunek).

Tak też w bieżącym roku szkolnym w Stanicy Harcerskiej w Kosarzyskach mieliśmy zatrzęsienie wycieczek. Doszło do takiej sytuacji, że z uwagi na przygotowanie obiektu do letniego sezonu, niektórym zgłaszającym się trzeba było odmówić. Mądry i godny wielkiego szacunku ten wychowawca i nauczyciel, który dostrzega potęgę wycieczki krajoznawczej w procesie nauki i wychowania młodego człowieka!
W mojej pracy instruktorskiej w Stanicy przy realizowaniu projektów doświadczyłam czegoś, czego oczekiwałam nieśmiało. Otóż po pobycie w październiku na tzw. integracjach przyjechała do nas ponownie pewna klasa gimnazjalna.
Nie owijając w bawełnę powiem, że jesienią ta klasa była moim największym koszmarem, który, gdyby nie fakt, że moje sny mają ciekawszą oprawę, mógłby do mnie w snach wracać. Kilku chłopaków o - powiedzieć głupkowatym zachowaniu to i tak łagodne określenie - zdominowało całą klasę, w której większość stanowią dziewczyny. Jesienią nie trafiał do klasy żaden przekaz aż szkoda było strzępić sobie język. A wręcz wszystko odwracali, jak kota ogonem, byli agresywni, wulgarni do granic wytrzymałości, nastawieni na bunt i negację. 
Oczywiście powiedziałam im wtedy, co o nich myślę. Kulturalnie i grzecznie, ale stanowczo i bez ogródek. I zdziwiłam się, kiedy wychowawczyni zamówiła kolejny pobyt, teraz, wiosną. Co prawda planowała tak zrobić, ale plany wychowawcy planami, a chęć, czy raczej niechęć klasy, to zupełnie inna piosenka.
Tymczasem jak wielkie było moje zaskoczenie, gdy po powrocie z gór (dzień był podobny do tego, w którym z przyjaciółmi wędrowaliśmy na Radziejową, był to zresztą kolejny dzień w kalendarzu) młodzież przywitała mnie gromkim: "Druhna Dorota! Dzień dobry druhno!". Już było dobrze, choć  pomyślałam sobie, że dla gimnazjalistów wszystko lepsze od wędrówki po górach w upalny i skwarny dzień. Jakie też było moje zdziwienie, gdy jednak wbrew temu, co pomyślałam, dzieciaki chętnie, logicznie, kulturalnie, ochoczo i owocnie brały udział w zajęciach ze mną?! Toteż od razu po pierwszych warsztatach podzieliłam się moimi spostrzeżeniami, które nie mogły być inne, jak te, że ktoś musiał włożyć ogrom wysiłku w wypracowanie takiej fajnej zbiorowości, przede wszystkim tak różniącej się od tej dzikiej zbieraniny sprzed kilku miesięcy! Pochwaliłam też samą młodzież za umiejętność i chęć do tego, by wspólnie z dorosłymi nad sobą pracować. 
Kontynuowałam moją pracę rozpoczętą jesienią połechtana mile przez wychowawczynię, że nie byłaby w stanie wypracować, co wypracowała, gdyby nie jesienny pobyt u nas...


I to jest to, czego mi brakuje w mojej pracy przy projektach, które realizujemy. Kontynuacja i ewaluacja. Bynajmniej nie chodzi mi o moje ego, by rosło, czy wręcz obrastało w piórka. Chodzi o to, bym dzięki tym dwóm czynnikom mogła w swoim sposobie pracy zmienić i udoskonalić formy i treści tak, aby dawały jak największą korzyść młodym ludziom. 


Na dzień dzisiejszy musi mi wystarczyć to jednorazowe doświadczenie i na nim, zwłaszcza, że było pozytywne, powinnam oprzeć ocenę swojej pracy. Przy żywiołowości młodzieży nie grozi mi zasypanie gruszek w popiele, bo kto ma do czynienia z młodymi ludźmi, zwłaszcza podczas wypoczynku i rekreacji, ten wie, że "taka możliwość jest niemożliwa", jak mawia pewna moja znajoma.

Moja praca byłaby niczym, gdyby nie zgrabny duet, który tworzymy z Młodym Człowiekiem. Tak to już jest, o czym zresztą mówię młodzieży na każdym kroku, że w pojedynkę nie jesteśmy w stanie w życiu stworzyć żadnego dzieła. A patrząc na ową klasę, która do nas wróciła, ba! zapowiedziała nawet swoje przyjazdy w cyklach dwa razy do roku, wyraźnie widać, że udaje nam się - Młodemu Człowiekowi i mi - robić naprawdę dużą rzecz. Nie dla własnej chwalby. Dla dużo większej sprawy.

No i ukłony w stronę wychowawcy, który aż tak angażuje się w dobro swoich wychowanków. Bo, jak powiedział kanclerz Zamoyski "Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie". I nie ma w tych słowach przesady, ani też niech nikt nie usiłuje uznać je za archaiczne.


Długa praca

Kilkanaście godzin dzisiaj i kilka godzin wczoraj poświęciłam na zrobienie prezentacji z dwóch naszych wycieczek na szczyty Korony Gór Polski. 4 krótkie filmy mają po ok. 10 minut. W ogólnym rozrachunku na każdy z nich poświęciłam blisko 5 godzin. Normalnie patrząc nie wydaje się to możliwe, ponieważ zrobienie prezentacji w odpowiednim programie to "minuta osiem". Miałam kilka potknięć, ale nie aż takich. I co najważniejsze, miałam wrażenie, że zrobienie takiej prezentacji to jak palcami pstryknąć. 
Od razu mogę się asekurować, że program powoli działał, bo rzeczywiście na serwis You Tube strasznie długo się filmy wgrywały, najdłuższy, to kilka godzin. W tym czasie, by nie obciążać komputera przygotowywaniem kolejnej prezentacji, wykonałam trochę prac domowych. Całkiem wieczorem pobrałam naukę od o. Fabbsa, bo dawno go nie słuchałam. Zjawił się, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki - choć on sam zapewne inaczej by to ujął. Był potrzebny i już. Mówisz - masz - to jego słowa. 

Na zdjęciach, więc i na prezentacji, obok trzonu złożonego z naszej czwórki, znajdują się inne osoby, które ochoczo towarzyszą nam podczas wypraw. Padło takie radosne stwierdzenie, że każda nowa osoba wnosi coś swojego do grupy. Mało odkrywcze, ale i tak niewielu ludzi sobie uświadamia, że tak jest. I szczerze mówiąc, nie wiem czy wyszłabym na Babią Górę, gdyby nie Dyrektor Budowy, który rzeczowym głosem za każdym podejściem obiecywał, że to już ostatnie najgorsze. 
Natomiast towarzysz naszej ostatniej wyprawy na Radziejową miał ze sobą w plecaku coś "dla zdrowotności". Zamiast glucardiamidu, jak mówił. Nie dość, że raczył wszystkich uczestników wyprawy zdrowotnościowymi kropelkami, to jeszcze i mnie namówił. 
Doszłam do wniosku, że koniec świata jest bliski. Najpierw wino na trzepaku i to prosto po spotkaniu autorskim, potem w górach na szlaku kropelki dla zdrowotności...
Ale też, gdyby nie moja głupota pewnie kropelki nie byłyby mi potrzebne. Napiłam się wody z "drewnianego strumyka" i po jakimś czasie poczułam rewolucję w trzewiach. Kiedyś drewniany strumyk był powyżej wszelkich domostw, więc miał gwarancję czystości i jakości. Obecnie jeszcze wyżej jest całe osiedle domów. Widziałam więc oczami wyobraźni bakterie coli wielkie jak myszy, które połknęłam wraz z orzeźwiającą wodą i jeszcze bardziej burzyło mi się w żołądku. 
Po kropelkach wszystko przeszło. 

Zostały mi jeszcze dwie prezentacje do przygotowania. Oczywiście z wypraw na szczyty Korony Gór Polski. 
Z uwagi na mnogość zdjęć z wyprawy na Babią i na wyraźne trzy etapy drogi, prezentację podzieliłam, podobnie jak pisemne relacje, na takie same części. Szkoda, że na zdjęciach nie widać wiatru w drodze na Babią, ani też nie czuć upału z drogi na Radziejową. Choć sasanki pod szczytem Diablaka pochylają się bynajmniej nie w ukłonach w naszą stronę, a właśnie wiatr je gnie. W straszliwy upał i brak jakiegokolwiek ruchu powietrza, a także dużą wilgotność powietrza podczas wyprawy na Radziejową trzeba po prostu uwierzyć naocznemu świadkowi. 
Zamieszczając prezentacje na fb napisałam, że I i II część wyprawy na Babią dedykowana jest naszym mężom. Głównie z uwagi na to, że podkład muzyczny sugeruje taką dedykację. Ale też prawdą jest, że w drodze byli dobrymi opiekuńczymi duchami. I to niekoniecznie swój mąż zajmował się swoją żoną. W drodze wszyscy byli po prostu pomocnymi męż/czyzn/ami. I to było piękne. 
III część opisałam na fb, że w drodze w dół, po zdobyciu szczytu, po pokonaniu siebie potrzeba nam było garści filozofii ks. Tischnera (bo piosenki do jego tekstów są tłem muzycznym). I to jest również piękne i prawdziwe.




Babia Góra cz. I


Babia Góra cz. II


Babia Góra cz. III



Radziejowa



środa, 20 czerwca 2012

Cudzy lęk

Znowu widzi lęk w tych oczach. I ciągle nie wie, czy jego źródło jest wewnętrzne, czy pochodzi z zewnątrz. Jeżeli z zewnątrz, to zapewne za jej przyczyną. Ale przecież nie kierowało nią nic innego, jak miłość. Czy miłość dla kogoś może być źródłem lęku?
Jeżeli lęk wyzwala się z wnętrza, to znaczy, że to ona powinna mieć się na baczności. Już kiedyś te oczy były źródłem takiego samego lęku i nic dobrego jej nie przyniosły.
Dawno temu te same oczy potrafiły być drogą dla światła. Dzisiaj wyglądają jak oczy spłoszonego zwierzęcia. Nigdy nie obcowała ze światem zwierząt na tyle, by wiedzieć, co dokładnie oznaczają. Czasami widzi w nich głód i ból i wtedy serce jej mięknie i pozwala zburzyć mur, którym otoczyła się przed chłodem i nienawiścią, które potem z tych oczu wyzierały. Ale zanim pojawił się kosmiczny chłód i nienawiść oczy płonęły blaskiem, który może wychodzić wprost z czystej duszy i serca gotowego na służbę i miłość. Myślała wtedy, że dostała najwspanialszy dar. Pozwoliła sobie rozpakować pięknie opakowany podarunek i wtedy właśnie czar prysł. Z oczu zniknęła cała głębia nieba rozgwieżdżonego blaskiem Drogi Mlecznej, a w jej miejsce pojawił się lodowaty chłód nieprzejednanego kosmosu. Potem myślała, że to jest dar, ale trudny. Dopiero wtedy tak na dobre uświadomiła sobie, że nie każdy dar niesie radość, że czasami trafia się taki, który przerasta pojmowanie dawania i brania. Pewnie dlatego, że sama nigdy świadomie nie była trudnym darem.
Po wszystkich miesiącach i latach przemyśleń prosiła o odrobinę ciepła i jeden dotyk. Taki dotyk, który wypłynąłby z wnętrza i pragnienia, który sam byłby chceniem. I zamiast tego dostała kolejną dawkę chłodu, który niesie tylko zobojętnienie. Znów zobaczyła głód i ból w tych oczach. I lęk, który nie wiedzieć, jakie ma pochodzenie. 
Chyba nie będzie już nigdy o nic prosić. Nikogo. Bo wciąż ma wrażenie, że tkwi w matni cudzego nałogu. Właśnie z tym najbardziej kojarzy jej się lęk w tych oczach. Bo przecież kiedyś, jakby w innym życiu, widziała już taki lęk. W innych oczach.

Lato i paczka

Biegałam po łąkach bawiąc się w berka ze wszystkimi porami roku. Gdy już zmęczeniem ogarnięte siadałyśmy w zakamarku czasu, wysłuchiwałam zwierzeń każdej. Wiosna z jesienią są za pan brat i choć nie wyglądają jak bliźnięta, takimi się je odbiera. Różni je wygląd i dzieło, a jednak mają ze sobą wiele wspólnego. Jesień zawdzięcza wiośnie wszystko. Dlatego z szacunku do niej stroi się w tak piękne barwy. Wiosna zachwyca wszystkich świeżością i młodością. Lato, aczkolwiek nieco się pyszni ze swojej dziedziny, z niekłamanym podziwem składa ukłony w stronę wiosny. Bardzo żałuje, że nigdy nie może się z zimą spotkać, choć ta z całego rodzeństwa najbardziej jest zadufana. Ubzdurała sobie, że jest najniewinniejszą i najczystszą. Odwieczny spór toczy się między zimą a pozostałymi o to, bo wszystkie inne panny zwane porami roku, twierdzą, że zima jest przy swych cechach najsurowsza,  więc tworzy się skaza na jej charakterze i za nic mają argumenty zimy, że aby być czystą, trzeba być surową. Najsurowszą dla siebie - twierdzi. No bo też lato wszechogarniające bezwładnością w upalne dni, rozleniwia i siebie i ludzi i jest najbardziej lubianą porą, więc nijak tego zrozumieć nie może, dlaczego niby przez surowość trzeba szlifować swój i cudzy charakter. Bo można przecież w gorączce upału i leniwego przeciekania czasu, jak wody pomiędzy palcami, być uwielbianą, ale też wymagającą. Bo lato jest wymagającą porą. Pomimo zamiłowania do błogiego lenistwa, zmusza ludzi do ciężkiej pracy. Dając przy tym poczucie wielkiej przyjemności, bo tak już jest, że człowiek lubi ciepło. I nie wiedzieć, jak wielkiej pracy by lato od człowieka wymagało, człowiek złego słowa na pracę latem nie powie. Poza tym lato jest trochę lubieżne, bo lubi, jak się ludzie obnażają. Im bardziej ma ochotę na oglądanie nagich, półnagich ciał, tym większym żarem z nieba leje. Zima, czekając na swój czas już układa w swych czystych myślach, jak to ona ludzi odzieje, by przypomnieli sobie o skromności. Jesień i wiosna raz to zazdroszczą latu, że takie odważne i śmiałe i do podobnej śmiałości ludzi zachęca, raz to gorszą je lata występki. Dlatego w swej temperaturze są wyważone czasem tylko na szaleństwo upału sobie pozwalając. Ale też boją się sromotnie, że zima w swej surowej czystości zechce ich czasu nadużyć, toteż tonują swój zapał, by nie dawać jej powodu do srogiego odwetu. Lato marzy by spotkać się z zimą pora w porę i móc odmrozić to, co zima mrozi. Zima zaś wzdycha, co by to było, gdyby ona mogła latem na świat wtargnąć i ostudzić lata zapędy. I tylko wiosna z jesienią uzupełniają się w swoich dążeniach, bo co wiosna zapłodni, to jesień zbiera. Przychodząc w wianku dziewiczym, wiosna nie jest taka niewinna, bo jej nadzieją jest płodny rok, obfity w niejednego kochanka. Oddaje się więc w każdej dziedzinie, a człowiek uprawia rolę tej bezwstydnej, szybko dojrzewającej kochanki. I kiedy wiosna dojrzewa już w napęczniałych kłosach, lato przejmuje świat we władanie i to ono zbiera pierwsze płody wiosennej uległości. Jesień czeka cierpliwie na swoją kolej, bo wie, że te najbarwniejsze i zadziwiające dzieci zrodzone z wiosny przypadną jej w udziale. Sama w przebraniu złota i purpury przychodzi na ziemię, bo ciągle jej się zdaje, że jest królową wśród pór roku, skoro tak hojnie przez wiosny i lata potomstwo jest witana i obdarowywana. Móc zebrać owoc czyjejś pracy - mówi - odebrać daninę i podzielić wśród ludzi, to jest dopiero królewskie zajęcie. 
Wszystkie pory roku każdego dnia o zmierzchu zasiadają wspólnie na łące pod lasem. Dlatego przyroda cichnie wtedy, bo każde żywe stworzenie począwszy od roślin, poprzez zwierzęta, ale niestety bez człowieka, zastanawia się, czy też nie przyjdzie im, porom roku, do głowy zrobić jakiegoś psikusa i zamienić się miejscami: latu z zimą, jesieni z latem itd. Dlatego cała przyroda z wodą i skałami w ciszy i skupieniu przysłuchuje się rozmowom pór roku o zmierzchu. Dzień się robi wtedy popielaty, bo nastroje pór roku się mieszają, żadna wtedy nie dominuje. Powietrze nawet przystaje w bezruchu, by ułatwić przyrodzie nasłuchiwanie. Wiatry szykują się do natarcia bo każda pora roku ma swoją straż w postaci wiatrów ciepłych i lodowatych, swawolnych i huraganowych. Nawet słońce zawisa nisko ponad horyzontem i w tym oczekiwaniu powoli chowa się aż do świtu. 
A pory roku, zwłaszcza lato z zimą zastanawiają się, co by to było, gdyby choć raz na krótko się zamieniły...


Lubię to moje przebywanie z porami roku. Są tak przyjazne, że zdaje mi się, że każda z nich po trosze jest mną we mnie, a ja po trosze każdą z nich w niej. Lubię pracę, którą wyzwalają i nastrój każdej z nich. Lubię być wiosną. Lubię latem. Lubię jesienią. I lubię zimą.   

niedziela, 17 czerwca 2012

Radziejowa 1262 m n.p.m. - Korona Gór Polski

Kiedy po trwającej 9 godzin wędrówce górskiej czekaliśmy na autobus, który miał pojechać, albo też i nie i zawieźć nas do domu, stwierdziłam, że mamy przechlapane, że mieszkamy w górach. Bo gdybyśmy mieszkali na ten przykład nad morzem, albo na nizinach, nikomu z nas nie przyszłoby do głowy łazić po górach. Łazić i męczyć się do granic wytrzymałości.
Dzisiaj zdobyliśmy kolejną perłę do korony - Radziejową. Radziejowa jest królową naszego rodzimego Beskidu Sądeckiego. Wznosi się na wysokość 1262 m n.p.m. Przecież całkiem niedawno zdobyliśmy Babią Górę, która jest sporo wyższa, a jednak nie można powiedzieć, że Radziejowa to pestka. Dzisiejszy dzień zafundował nam upalną pogodę. Przez kilka ostatnich dni były ulewne deszcze. Taka mieszanka dała pogodę o olbrzymiej wilgotności. Prognozy mówiły o wietrze o prędkości ok. 8 km na godz., więc prawie żadnym i tak też było.
Nie było chwili, w której nie doskwierałby nam straszliwy upał. Upał i sauna. A trasa wielogodzinna i na długich odcinkach prowadząca niezalesionym szlakiem. Ścieżki Beskidu Sądeckiego są oczywiście najbliższe naszym sercom, więc radowaliśmy serca. Oczy oraz pozostałe zmysły również. Przecież to takie niepowtarzalne chwile - znaleźć się na szlaku i z przyjaciółmi znów zaznać trudu górskiej wędrówki...
Lato nie czekało, aż wiosna ustąpi mu miejsca. Wepchnęło się na górskie polany zarówno te niżej, jak i wyżej położone. Ludzie skosili już trawy i właśnie poustawiali pierwsze w tym roku kopy siana, które pachną świeżością. Ach, jak one pachną! Po drodze pachną też nieskoszone jeszcze łąki, jaśmin a nawet lipa. Tyle zapachów wciągnęliśmy dziś w nasze nozdrza! Właściwie, to należy powiedzieć, że odbieraliśmy je za pomocą wielu zmysłów, bo gdy drogę przeciął nam zapach jaśminu, oczy momentalnie odwracały się  we wszystkie strony, by wypatrzeć krzew ubrany jak panna młoda. Też wielkim zadziwieniem była kwitnąca i rozpościerająca z daleka charakterystyczny zapach lipa. Ale ta była w Rytrze, czyli na zdecydowanie mniejszej wysokości, zbliżał się wieczór, więc najlepsza pora, by lipa kusiła swoim zapachem. Ja zawsze dotykam roślin na szlaku. Dotykam wielu rzeczy i zjawisk w moim życiu, bo moje palce oprócz swojego zmysłu, posługują się jeszcze zmysłem zapożyczonym od narządu wzroku. Lubię dotykać i patrzeć. Lubię tylko dotykać. Lubię dotykać, patrzeć i wąchać. Samo patrzenie jest dla mnie niewystarczające. Tak samo, jak słysząc - lubię równocześnie widzieć...
Odbierałam więc wieloma zmysłami dzisiejszy trudny dzień. Trud otwierał i zamykał się przede wszystkim w wędrówce. Obcy ludzie na szlaku mówili: widoki rekompensują wszystko. Przecież o tym wiedzieliśmy. Ja odpowiadałam jednak: mam gdzieś widoki! Przy czym dokładnie znałam lokalizację zawartą w słowie "gdzieś".
W górach oczywiście nie mierzy się odległości na kilometry, tylko na godziny. Szliśmy 9 godzin. W tym czasie pokonaliśmy ok. 18 km albo nawet więcej. Sporo przystanków robiliśmy, ale inaczej się w ten upalny dzień nie dało.
Szczyt Radziejowej jak Mogielicy - zalesiony, ale za to z wieżą widokową. Kolejne 22 m do pokonania i wreszcie nieco wiatru - delikatnego, który pozwolił nam lekko ochłonąć i złapać oddech.
Widoki z wieży na Radziejowej faktycznie oszałamiające. Rozleglejsze, niż z Mogielicy, choć już tam wydawało się, że świat nie ma ograniczenia.
Wracaliśmy drogą wewnętrzną leśnictwa, na której był wytyczony szlak rowerowy, nie pieszy.  Monotonia i ustawiczne schodzenie w dół trawersem góry szybko nas znudziło i naturalnie bardziej zmęczyło. Były odcinki drogi, jakby rynny, do których nie docierał żaden świeży podmuch, że czuliśmy się jak w saunie. Bolały nas nogi w butach i powyżej, aż do miejsca, w którym się kończą. Gryzły nas gzy - olbrzymie bąki leśne, a wokół nas unosiły się chmary much i innego paskudztwa, które chciało spijać naszą krew i syciło się naszym potem. Jesteśmy pogryzieni we wszystkich możliwych miejscach.
Pomimo trudnej, męczącej i stromej trasy, a przede wszystkim wielogodzinnej wędrówki bolały mnie nogi normalnym zmęczeniem "wychodzonych nóg". Kolana, zabezpieczone opaskami i po 8-u zabiegach rehabilitacyjnych, zachowywały się jak normalne kolana przeciętnego człowieka.
Da się chodzić po górach bez bólu? Jasne, że tak.
Ktoś zapyta po co to wszystko? Ano "Jak długo pozostajemy w ciele, jesteśmy pielgrzymami z daleka od Pana". (2 Kor 5,6).

Pierwszy pokos traw

Sucha Dolina

Sucha Dolina

W zwierciadle

Popas przy drewnianym "strumyku".

"Drewniany strumyk".

Znów cicho potok gadał...

Przy bacówce pod Obidzą.

Na szlaku.

Tadamy pod Wielkim Rogaczem.
Pod moją lewą pachą Trzy korony w Pieninach.

Na Wielkim Rogaczu.

Widok z Wielkiego Rogacza na Pieniny i Tary.
Nawet Durbaszkę widać:)

To tylko na zdjęciu wygląda tak łagodnie.

Panorama z wieży widokowej na Radziejowej.

Chłopaki na wieży widokowej na Radziejowej ;)

Dziewczyny na wieży widokowej na Radziejowej ;)

Dowód na zdobycie Radziejowej :D


Wola kibica

Moje zamiłowanie do oglądania meczów piłki nożnej ma swoją genezę we wczesnym dzieciństwie. Myślę, że każdy, kto przeżył pamiętny mundial z 1974 roku musi czuć tę adrenalinę, która wciąż wyzwala się na myśl o tamtych zwycięstwach. I wciąż łudzi się, że dla naszej narodowej reprezentacji nastąpią wreszcie tłuste lata, tamtym podobne.
Pierwszy mecz tegorocznych Mistrzostw Europy w piłce nożnej oglądaliśmy w gronie znajomych. Wtorkowy mecz Polska - Rosja dane mi było obejrzeć w niespodziewanych okolicznościach i takim też towarzystwie. Los płata nam czasami dziwne figle.
W Stanicy przyjmowaliśmy grupę gimnazjalistów. Bardzo fajne dzieciaki. Z uwagi na szał Euro 2012 zajęcia trzeba było wzbogacić o całkiem nową formę - kibicowanie. Przy każdym nowym eksperymencie wiele się uczę. Wspólne przeżywanie emocji związanych z tym konkretnym meczem było dla mnie wspaniałą lekcją. Lekcją, która pozwoliła uświadomić mi, że pomimo mojego wieku i różnych doświadczeń, każdy dzień niesie ze sobą tyle nowego i niezaznanego. I, że wystarczy tylko otworzyć się na przyjęcie tych wielkich obfitości, które znajdują się pomiędzy światem realnym, który konkretnie dzieje się tu i teraz, a światem naszych przeżyć i doznań, pozwalającym nam płynąć w przestrzeni pozbawionej materii.
Po pierwszej połowie meczu z Rosją, który przyniósł tymczasowy wynik 1:0 dla Rosjan, postanowiliśmy wzmocnić nasze kibicowanie. Wymalowaliśmy barwy narodowe na twarzach, rozwiesiliśmy flagę i uzbroiliśmy się w instrumenty zwane przeze mnie zagłuszaczami ciszy. Dziewczyny, które były w większości, za każdym razem, gdy nasi byli przy piłce przeraźliwie piszczały, bo przecież w tym są najlepsze. Aż chłopcy się denerwowali. Chcieli przeżywać mecz w skupieniu. No i też wynik od razu, od tego naszego kibicowania się zmienił. Wszyscy czuliśmy swój udział i wkład w tę bramkę strzeloną przez naszych.
Mecz, mający nam Polakom, dać przepustkę do wyjścia z grupy w rozgrywkach Euro 2012, oglądaliśmy w składzie, jak za pierwszym razem. To znaczy ludzi dorosłych, kompletnie pozbawionych emocjonalności, w którą obfitowali gimnazjaliści. Również oddzielne doświadczenie. Może ułatwiło to przyjęcie porażki, bo jej świadomość rozłożyła się na wszystkich równo (nie było wśród nas aż tak zapalonego kibica, do kibicowania podeszliśmy z czysto patriotycznych pobudek, jeśli tak można powiedzieć). W zestawieniu dorosły - młodzież, dorosły musiałby przyjąć na siebie rozczarowanie i żal młodzieży.  Starać się tłumaczyć. Umieć dać zrozumienie.
Ale też, czy brak spontaniczności dzisiejszego towarzystwa nie przyczynił się do wyniku meczu? Bo, czy darmo całe stadiony kibiców niegdyś wołały: "Polska gola, Polska gola, taka jest kibiców wola!"

A miało być tak pięknie. I teraz szkoda. Ale nie, żebym była zapalonym kibicem. Ja tylko tak przy mistrzostwach.

Kibicowały, nie kibicowały. Były ładną ozdobą.

środa, 13 czerwca 2012

Polna mysz

Kiedy pada deszcz najlepiej jest położyć się wcześniej spać. Zwłaszcza jeśli poprzedniej nocy chrobocząca mysz nie pozwoliła zasnąć. Wydawało się, że to jakiś ogromny zwierz zaczaił się nocą, a nie mała polna myszka, która nie wiedzieć co u progu lata robiła w futrynie drzwi starego drewnianego domu. Oprócz tego, że chrobotała i nie pozwoliła spać. W ciemności zdawało się, że to bóbr ze swoimi długimi zębami pracuje z mozołem. Kobieta zamieniła się w małą dziewczynkę i z lękiem, po cichu, na palcach wyprowadziła się do innego pokoju. Mysz w tym czasie ani myślała przerwać swoją pracę. Wcześniej sprytnie poradziła sobie z wyjęciem smakowitego kęsa z pułapki zastawionej na nią przez człowieka, toteż posilona mogła oddawać się gryzieniu z największym zapamiętaniem. Kiedy słuchało się w ciemności, miało się wrażenie, że mysz robi to z pasją. Gdyby tak człowiek miał tyle zapału, zacięcia i uporu w każdym podejmowanym przedsięwzięciu!
Zapewne to wszystko przez deszczową wiosnę. W taki czas myszy szukają suchego schronienia. Tylko dlaczego nie pozwalają spać człowiekowi?

niedziela, 10 czerwca 2012

We śnie

Śnisz sen we śnie. Sen we śnie niesie spełnienie. Po przebudzeniu chcesz zasnąć z powrotem, bo wiesz, że sen, który zaledwie był snem we śnie nigdy się nie spełni. Jest ci źle i niewygodnie w obudzonej rzeczywistości. Zaczynasz dopatrywać się nadprzyrodzonego pierwiastka w tym, co ci się we śnie przyśniło. I nagle doznajesz olśnienia. Uświadamiasz sobie, że to nie jest tak, że twoje marzenie w tym śnie we śnie się spełniło. Bo przecież marzenia przechodzą zaledwie do snów, a nie do snu we śnie. Nabierasz pewności, że to nie było twoje marzenie senne, a jedynie przyjemny sen we śnie. W świadomości wciąż wybrzmiewają słowa ze snu we śnie i to one właśnie z pierwotnego nadprzyrodzonego pierwiastka zamieniają się w twardy argument. Ten argument świdruje w twojej głowie tak, że o niczym innym nie możesz myśleć. Znika jak we śnie atmosfera spełnienia ze snu we śnie i pozostaje twarde zderzenie z nagłym racjonalnym olśnieniem. Na domiar wszystkiego kilkanaście godzin później czytasz gotowe wnioski zapisane ręką kogoś, o kim myślisz, że jest bratnią duszą. Wnioski, które w twojej głowie nabrały dopiero realnych kształtów i jeszcze są pustymi figurami, które wypełniła zaledwie świadomość, która tylko co zaczęła się budzić z atmosfery snu we śnie. A ktoś ma już całe gotowe wnioski i sypie nimi jak z rękawa. Twoje osłupienie nie ma granic. I zaczynasz się zastanawiać, jaką mocą twoje myśli przedostały się do myśli, odczuwania i rozumowania tego, o kim myślisz, że jest bratnią duszą.
Mógł być w twoim śnie we śnie.
Mógł śnić podobny sen we śnie.
Albo też doświadcza tego samego niespełnienia, które jest twoim niespełnieniem, głodem i pragnieniem.

A pełnia jest nie z tego świata. Dlatego twoje marzenia czy to na jawie, czy we śnie, czy we śnie, który śnisz we śnie są niczym.

Dla takich jak wy



Spotkania Muzyczne w Zawoi 1-3.06.2012 r.

Głównym powodem naszego wyjazdu do Zawoi w pierwszy czerwcowy weekend były kolejne spotkania muzyczne. Janusz zmontował ładny obraz. Ten film powyżej jest autorstwa Janusza. Mistrza Janusza. 
W naszym domku dzień i noc wybuchały salwy śmiechu. I wybuchało coś jeszcze, co powodowało jeszcze większe salwy śmiechu. Taki mieliśmy domek.
W innym domku ktoś musiał włączyć ogrzewanie, bo wokół niego panowała arktyczna atmosfera. Przyszedłszy do naszego domku wniósł tę atmosferę i też chcieliśmy po jego wyjściu włączyć ogrzewanie, ale na szczęście nastąpiło kilka wybuchów i atmosfera natychmiast się ociepliła. Znowu robiliśmy mnóstwo kanapek. Dzieci biegały samopas i zdążyły pokłócić się śmiertelnie kilka razy. 
Kiedy poszliśmy na Babią Górę i długo nie wracaliśmy, to pozostałe na miejscu koleżanki rozdzieliły nasze dzieci do sprawowania nad nimi opieki. Jakby co. Fajne mamy koleżanki. Kolegów również. Przygotowali nam kolację z grilla, gdy wróciliśmy. Obsłużono nas, jak w najlepszym lokalu. 
Trudno było orzec kto tym razem najgłośniej chrapał, bo spaliśmy w różnych domkach - po 6 osób w każdym. W naszym domku nie było lidera. To znaczy mieliśmy dyrektora budowy, ale najlepszy był w czym innym. Np. jednym zdaniem o lekarzach skwitował dyskusję toczącą się przez pół nocy o kłopotach małżeńskich, nauczycielach, patriotach i prasie.  W sumie temat rozległy, dyskusja mogła trwać noc całą, ale właśnie wtedy atmosfera schłodziła się do zera bezwzględnego i już było po rozmowie. Dobrze, że dyrektor budowy umiał się na drugi dzień zachować. Zachowywał się od świtu. Dlatego szybko zrobiło się ciepło. Salwami śmiechu obudziliśmy dzień. A trzeba było wtedy dzień namówić do tego, by był ładny, bo przecież chcieliśmy iść na Babią. Dzień był leniwy, ale my naszą wyprawą sprawiliśmy, że stał się niepowtarzalny. Potem znowu wieczór i noc trzeba było zaczarować do tego, by zechciały stać się niepowtarzalnymi. Ale nocą świeciły inne niż nasze gwiazdy. Nam, zmęczonym wędrownikom, odpocząć pozwolił muzyką... bo przecież taki chcieliśmy mieć dom.
Właśnie mija 30 lat od kiedy budujemy nasz wspólny DOM. Jest inny niż wszystkie, bo nie spożywamy w nim chleba codzienności. To jest dom, w którym każde przebywanie zamienia się w świąteczny dzień.
A ja wciąż:

Szukam, szukania mi trzeba
domu gitarą i piórem
a góry nade mną jak niebo
a niebo nade mną jak góry... (Wojtek Bellon)



sobota, 9 czerwca 2012

Mogielica


Beskid Wyspowy.
Całkiem ładny Beskid. Wzniesienia oddzielone są od siebie i rozłożone jak kopce, albo wyspy na dziewiczym morzu zieleni. Zieleń szmaragdowa. Piękna zieleń dojrzałej wiosny. Taka dojrzała wiosna wie czym dogodzić. Toteż dogadza. Przede wszystkim niesie zadziwienie. Idzie się na kolejny szczyt i jak okiem sięgnąć rozpościerają się  niezagospodarowane połacie i nie można wyjść z zadziwienia, że ich człowiek jeszcze nie zagospodarował. Pustkowia ciągną się w stronę Gorców i dobrze to widać już z pierwszej polany, która wyłania się pomiędzy lasami. Stamtąd też widać Babią Górę, która rozpływa się w rozedrganym popołudniowym powietrzu.
Droga z Jurkowa prowadzi grzbietem i ciągnie się głębokim jarem, który częściej jest drogą, czasami korytem potoku. Gdyby nie bywał korytem potoku, zapewne nie byłby jarem. Ładna to droga, ale męcząca. Cały czas pnie się pod górę niekiedy tylko dając wytchnienie na w miarę płaskich odcinkach. Dostaliśmy głupawki i rozważaliśmy zagadnienie, czy każda droga na szczyt musi prowadzić pod górę? Wysunęłam tezę, że dla mnie, ze względu na sklerotyczne kolana, szczytem jest zejście ze szczytu, więc moja droga na szczyt niewątpliwie prowadzi w dół. Pozostali nie popierali mojej tezy, bo dla nich szczytem jest wspinaczka, ale z uwagi na moje cierpienia towarzyszące każdemu zejściu, zgodzili się ze mną. Kiedyś i dla mnie szczyt był na szczycie, czyli na swoim miejscu i również wspinaczka przysparzała mi największej udręki. Gdybym tak mogła zamienić niegdysiejszą udrękę na dzisiejszą łatwość, a dzisiejszą udrękę na niegdysiejszą łatwość, to od początku do końca każda wycieczka górska sprawiałaby mi przyjemność.
To właśnie jest fragment głupawki.
Na Mogielicę wyjść jednak nie było łatwo.. Ale świadomość, że szczyt Beskidu Wyspowego jest 10 metrów niżej od "międzylądowania" podczas ostatniej wyprawy na Babią Górę, czyli od Markowych Szczawin, działała cuda w mojej psychice. Bo Mogielica znajduje się na wysokości 1170 m n.p.m. i z uwagi na to, że obie wsie - Zawoja i Jurków leżą na tej samej wysokości (ok. 530 m n.p.m.), różnic nie było.
Droga niebieskim szlakiem z Jurkowa na Mogielicę prawie cały czas biegnie lasem. Tylko owa polana odsłania szeroki widok na niemal cały horyzont. Może ta polana to Cyrla, może nie. Każdą polanę Wołosi  utworzyli przez cyrlenie, czyli wypalanie systemem żarowym. Może kto wie, jak ta się nazywa. Ale kto by wiedział?
Szczyt jest przedłużony ręką człowieka, który postawił wieżę widokową wznosząc ją ponad korony najwyższych drzew. Wieża jest nowa, liczy sobie kilka lat. Stanęła w miejscu poprzedniczki, która po prostu runęła z początkiem lat 80-tych ubiegłego stulecia. Kiedy ją, tę nową wieżę zobaczyłam (nie, żebym widziała kiedyś starą!), pomyślałam sobie: Nie wychodzę. Wolę nie oglądać tych widoków, które obiecuje. Nie wychodzę! Ale stopnie kusiły. Choć stały niewzruszone kusiły bardziej, niżby przemawiały słowami. One miały w sobie jakieś zaklęcie, które kazało mi wspiąć się te 22 m wzwyż i jednak zaznać lęku wychodzenia do góry i zachwytu, jaki wypełniał serce, gdy wzrok ogarnął okolicę. Przy czym okolicą był świat we wszystkich kierunkach aż po horyzont. Widoczność była doskonała, więc horyzont nie miał granic ponad fizyczne granice. (A! Jak ja nie znoszę prawideł fizyki!).  Na ostatnim tarasie wieży widokowej musiałam usiąść, bo nie byłam pewna czy to wiatr zapierał mi dech w piersiach, czy inna była tego przyczyna.

Schodziliśmy zielonym szlakiem w kierunku Dobrej i Przełęczy Rydza-Śmigłego, ale odbiliśmy na szlak rowerowy, który doprowadził nas z powrotem do Jurkowa, bo przecież tam zostawiliśmy auto. Zostawiajac samochód na parkingu obok kościoła początkowo znaleźliśmy jedyne wolne miejsce - obok jednego z ołtarzy - wszak Boże Ciało. Na szlaku odrobiliśmy i procesję na Boże Ciało i drogę krzyżową (autentycznie od Jurkowa na szczyt prowadzi XIV stacji) i pewnie inne nabożeństwa. A w kościele trwała msza i zastanawialiśmy się, czy jest już po procesji, czy procesja dopiero pójdzie. Była już godzina 13. Teoretycznie powinno być po procesji. Podejrzanie wyglądały wokół ołtarza nieogołocone z gałęzi brzozy, toteż odstawiliśmy auto w inne miejsce. W sumie wokół ołtarza było morze aut, więc jedno więcej nie stanowiłoby różnicy... 
Gdzieś daleko na szlaku doszedł nas głos modlitw i śpiewów procesyjnych. Już wyobrażaliśmy sobie zastawiony przez nasz samochód ołtarz i ludzi przenoszących auto...  Dziwni ludzie. Tyle mają miejsca wokół, a ołtarz postawili na parkingu kościelnym, po czym zaparkowali na full autami.
Swoją drogą, kto wie, dlaczego ludzie obrywają te gałęzie i liście brzóz jeszcze zanim procesja ruszy dalej i po co to w ogóle robią?

Droga powrotna była piękniejsza. Na dłuższym odcinku wiodła polanami. Pokazała uroczyska północnego stoku m.in. tzw. zbójnicki stół - ciekawą skalną formację schowaną między drzewami. We fragmencie również wiodła drogą-jarem. Przepiękne czerwcowe łąki, których nikt nie kosi urzekały pięknem i soczystością wszystkich kolorów zbliżającego się lata.
Szliśmy równolegle do grzbietu Mogielicy podziwiając go z odsłoniętej przestrzeni. W pewnym momencie znaleźliśmy się w siodle pomiędzy wzniesieniami Beskidu Wyspowego i stamtąd doskonale można było pozyskać rozeznanie, dlaczego ów Beskid taką nosi nazwę.
Ponieważ na szlak wyruszyliśmy, gdy rozpoczynała się druga popołudniowa godzina, w ostatnich kilometrach naszej wędrówki nogi robiły nam się coraz dłuższe za sprawą chylącego się słońca. Ale też sporo mieliśmy w tych naszych nogach...
A moje kolana albo nie spodziewały się, że kilka dni po wyprawie na Babią zafunduję im kolejną porcję wsipnaczki i zejścia, albo cudownie zadziałały na nie dwa dni zabiegów rehabilitacyjnych - w każdym razie zapomniały, że mają boleć. Bolały mnie nogi normalnym zmęczeniem. Jakby to powiedzieć? Po ostatnim blisko 5-cio kilometrowym odcinku asfaltem wchodziły mi skąd wychodzą, a ja cieszyłam się autentyczną radością, że bolą mnie nogi normalnym zmęczeniem, a nie kolana.
Taka mała rzecz, a cieszy!

Wiosna na szlaku


Babia Góra w tle.

Ostro pod górę.


Jeszcze ostrzej.

Niektórzy zdychają.

Na szczycie Mogielicy.


A to dowód, że na szczycie.


Jeszcze większy dowód, że na szczycie.

Widok z dołu prawie prosto do góry.

Widok z góry prosto w dół.

Widoki już zapierają dech, a to jeszcze nie ostatni poziom.

Jedna z panoram z wieży widokowej.

Tak należało schodzić...

...i wtedy schodzenie było równie łatwe jak wychodzenie.

Ładne drogowskazy

Na zbójnickim stole.

Mogielica widziana ze Stumorgowej Polany.

Na Stumorgowej Polanie.

Ładne kwiatki.

Tak głębokim jarem prowadził szlak.

Nad Chyszówkami.

Dom bogatych gospodarzy w przysiółku Lachy- z podpiwniczeniem.

Tu można było zrozumieć dlaczego Beskid Wyspowy.



"Miała babuleńka kozła rogatego...".