MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

piątek, 27 czerwca 2014

Czynnik ludzki w pracy urzędnika

Duża Mała Dziewczynka doznała kolejnego urazu narządu ruchu i konieczne było unieruchomienie. Ponieważ uraz tym razem dotyczył innego stawu niż staw kolanowy, zaistniała konieczność nabycia stosownego stabilizatora innego niż goleniowo-piszczelowy. Doktor wypisał "zlecenie na zaopatrzenie w wyroby medyczne" i zdawałoby się, że należy tylko dopełnić formalności w NFZ, tj. podbić zlecenie, następnie nabyć sprzęt w sklepie zaopatrzenia medycznego.
Tytułem wielkiego kredytu zaufania do pacjenta (klienta) w pewnym sklepie takiego zaopatrzenia po okazaniu zlecenia i podaniu danych kontaktowych można otrzymać sprzęt "od ręki" a dopiero po dopełnieniu formalności w NFZ donieść opieczętowany i zatwierdzony wniosek. Przy czym osoba kompetentna (tylko takie mogą być zatrudnione w sklepie zaopatrzenia medycznego) sprawdza poprawność sporządzenia wniosku, choć może tylko pod kątem własnego rozliczenia z NFZ, a tu najważniejsze zapewne są pieczątki. Tak więc w kredycie wielkiego zaufania udzielonym w sklepie otrzymałam sprzęt zakodowany na zleceniu symbolem i wróciłam do domu z miejscowości znajdującej się 40 km od miejsca zamieszkania. Dopiero następnego dnia mogłam się udać do delegatury NFZ w swojej miejscowości. Wyczekałam się w kolejce godzinę i po wejściu do pokoju i okazaniu zlecenia usłyszałam, że muszę wrócić do lekarza, ponieważ na zleceniu brak jest określenia wyrobu medycznego - dodam, że słownego, bo tajemniczy symbol, którego Doktor długo poszukiwał w komputerze, widniał na zleceniu i sądząc po staranności i determinacji z jaką Doktor poszukiwał tego symbolu, jest on kluczem całego zlecenia. Okazało się, że "ALE NIE!", bo przyjmująca mnie urzędniczka poinformowała mnie, że równie niezbędny jest zapis słowny. Zapytałam więc grzecznie, co pokazuje opracowany system, gdy wpisze się do komputera ów kod, którego Doktor ze starannością i determinacją poszukiwał. Urzędniczka odczytała: orteza stabilizująca staw skokowy. "To właśnie taki sprzęt lekarz zlecił" - powiedziałam zadowolona, że wszystko gra. "Ale, jak już pani mówiłam, to nie wystarczy." - Urzędniczka wypowiedziała drugi raz to samo i za każdym kolejnym wypowiedzeniem tej formułki, coraz bardziej  brzmiała ona jak urzędnicza mantra. "Proszę pani, skoro po wpisaniu tego kodu do systemu NFZ wychodzi pani orteza stabilizująca staw skokowy, to komu innemu (urzędniczka na wstępie zasłoniła się kontrolą zwierzchników) nie wyjdzie peruka, ani pieluchomajtki." - zauważyłam logicznie. "Ale, jak już pani mówiłam, to nie wystarczy. Muszą być wypełnione wszystkie pola". "Przecież tu nie ma żadnych pól, poza polem na symbol, a ten właśnie jest! - oponowałam jeszcze, choć wiedziałam, że jestem na przegranej pozycji. - Orteza stabilizująca staw skokowy, jest ortezą stabilizującą staw skokowy" - dla mnie to było proste i logiczne. "Ale są różne stawy skokowe!" - wypaliła urzędniczka - "A poza tym zlecenie jest wypisane komputerowo, a tutaj jest ręcznie wpisany numer choroby i nie ma przy tym pieczątki lekarza!" - oznajmiła triumfująco, co było dla mnie widomym znakiem mnożenia braków. "Przecież pieczątka jest na końcu, na dole strony" - już porzuciłam wszelką nadzieję, ale jeszcze dodałam - "czy pani myśli, że ja wpisałam ten numer choroby?" I jak żywa stanęła przede mną scena z filmu z Krystyną Jandą grającą matkę alkoholiczkę, która odpierając zarzut niesamodzielnych prac polonistycznych jej dziesięcioletniego syna, tłumaczyła dyrektorce szkoły: "Czy pani myśli, że JA mu te prace piszę?". "Albo lekarz wypełnia komputerowo, albo ręcznie" - padło. Skonstatowałam jeszcze na koniec: "To jest niewyobrażalne, bym musiała jechać do miejscowości oddalonej o 40 km, narażała się na koszty finansowe, na stratę czasu, którą również można przeliczyć na kwoty pieniężne, po to tylko, by w zleceniu znalazł się pleonazm. Proszę więc od razu powiedzieć, czy pieczątka, która jest przyłożona, jest pod odpowiednim kątem, bo widać, że jest nierówno, a może musi być równolegle do wierszy." - przecież nie miałam już nic do stracenia. I tak już zupełnie na koniec wtrąciłam "Wnioskuję z tego, że sugeruje pani, iż lekarz jest jakimś niemotą, co to nie potrafi wypełnić druku." - czym zdenerwowałam panią, ale muszę przyznać, że nie wyprowadziłam z równowagi. "Ja takich słów nie użyłam!" - powiedziała z zaciśniętymi ustami. "Zgadza się, ale innego wniosku wyciągnąć się nie da z postępowania tutaj".
Idąc długim korytarzem w stronę wyjścia z budynku obmyślałam, że będę musiała zatelefonować do Doktora i prosić go o spotkanie "gdzieś na mieście", bo w przychodni jest przecież tylko raz w tygodniu i właśnie był poprzedniego dnia. "No, nie! - Wszystko się we mnie buntowało. - Jak mogę zakłócać mu spokój?! Przecież to urząd jest dla petenta, a nie petent dla urzędu. Zwłaszcza, że petent jest pacjentem! To tutaj powinno znaleźć się rozwiązanie!". Wyszłam na zewnątrz budynku. Było zimno i zawiewało deszczem. Momentalnie ochłonęłam. I momentalnie zawróciłam. Przecież ta urzędniczka ma zwierzchnika! - oświeciło mnie wraz z pierwszym smagnięciem wiatru z deszczem, którym dostałam po policzkach.
Kiedy ze wszystkimi szczegółami przedstawiłam Pani Dyrektor sprawę, usłyszałam, że postępowanie jej pracowniczki jest jak najbardziej słuszne, bo gdyby przyjęła źle wypełnione zlecenie, będzie ponosiła finansowe konsekwencje. Zaapelowałam do logiki i niemnożenia absurdów. "To nie jest nasz wymysł" - usłyszałam. "A czyj? - zapytałam (wiedziałam, że podstępnie) - Kogo NFZ ma nad sobą?". "Nnoo... Ustawa tak mówi" - Pani Dyrektor jak tonący brzytwy chwyciła się argumentu ostatecznego dla urzędnika.
Przeczytałam w swoim życiu niejedną ustawę. Miałam w swoim życiu do czynienia z niejedną osobą powołującą się na przepisy niekoniecznie z faktu znajomości przepisów, a braku argumentów w rozmowie. Nie żebym posądzała Panią Dyrektor o niewiedzę, czy brak kompetencji! Daleko mi do tego, ale najspokojniej w świecie poprosiłam: "Proszę mi pokazać Ustawę, na którą się Pani powołuje i wskazać dokładny zapis traktujący o tym". Widać było, że ramiona Pani Dyrektor opadły i niemal usłyszałam bezgłośne westchnięcie.
Długo by pisać o przebiegu rozmowy w gabinecie Pani Dyrektor. Na moją wzmiankę, że czuję się jak potencjalny przestępca chcący wyłudzić od NFZ sprzęt medyczny o wartości ok. stu złotych, Pani Dyrektor mocno się obruszyła, ale w tym momencie nastąpił zwrot w negocjacjach. Pani Dyrektor chciała zagrać na moim poczuciu empatii i zapytała" Jak ja się czuję słysząc takie rzeczy od pani?", na co niewzruszenie odparłam: "Ja się mam zastanawiać jak Pani się czuje? To raczej proszę sobie pomyśleć, jak ja się czuję odprawiona z kwitkiem, z poczuciem braku wykazania odrobiny dobrej woli ze strony urzędu i urzędnika w celu rozwiązania problemu, który wydaje mi się sztucznie stworzony???"
I w tym momencie znalazło się jednak rozwiązanie, które zwolniło mnie od podróży do miejscowości oddalonej o 40 km. Ale na takie rozwiązanie musiał się zgodzić właściciel sklepu zaopatrzenia medycznego, więc w obecności Pani Dyrektor wykonałam do niego telefon i poczyniłam uzgodnienia. Urząd wyśle pocztą zlecenie do przychodni z prośbą o naniesienie poprawek i odesłanie do urzędu, po czym prześle zlecenie bezpośrednio do sklepu.
Dało się?


Dzisiaj wykonałam jednak telefon do jednostki wojewódzkiej i zgłosiłam, że zauważyłam nieprawidłowości w traktowaniu petentów/pacjentów (oczekując przez godzinę w kolejce nasłuchałam się wiele i jak się okazuje, tak potraktowana nie byłam odosobnionym przypadkiem) przy czym zaznaczyłam, że nie chodzi mi o interwencję  konkretnie w mojej sprawie, gdyż znalazła satysfakcjonujące mnie rozwiązanie, ale o wyczulenie na przyszłość urzędników, by uwzględnili czynnik ludzki w swojej pracy. Dla pełnej jasności sprawy dodam, że w Oddziale Wojewódzkim NFZ poinformowano mnie, że przy stwierdzeniu jakichkolwiek braków w zleceniu, w pierwszej kolejności urzędnik powinien w obecności pacjenta spróbować skontaktować się z lekarzem i po telefonicznym uzgodnieniu samodzielnie nanieść poprawki na zleceniu. Dopiero, gdyby telefoniczny kontakt był niemożliwy, czyli, gdyby urzędnik wyczerpał wszystkie (raptem jedno) możliwe narzędzia, może pacjenta odesłać z tzw. kwitkiem.



Oczy tej małej

Siedziała w autobusie i swoim zachowaniem od razu przyciągnęła moją uwagę. Wierciła się na wszystkie strony jak mała dziewczynka. Trudno powiedzieć na oko, ile miała lat. Mogła mieć dużo. Równe dobrze mogła nie mieć wiele. W każdym razie była dojrzałą kobietą i nie powinna się tak wiercić jak mała dziewczynka. Od tyłu włosy wyglądały jakby były w zwyczajnym nieładzie. Sama nigdy w życiu się nie czeszę, więc pewnie nieraz mam nieład na głowie, choć zawierzam mojej fryzjerce, która wie, jak ściąć moje włosy, bym nie musiała używać szczotki. Jej getry i bluzka były skulkowane, co świadczyło, że mocno przechodzone albo z lichego materiału i do tego przechodzone. Pewnie ulubione! - pomyślałam, znów odnosząc do siebie, swoich zachowań i przyzwyczajeń. Lubię mieć jedne spodnie i jedną bluzkę - i są one ulubione, a skoro ulubione, to przechodzone. Wiercąc się, co chwilę odwracała się do tyłu i wtedy jej wzrok spotykał się z moim. Dostrzegłam w rysach jej twarzy coś nienaturalnego, jakieś obrzmienia. Taki typ urody - pomyślałam. I wtedy zwróciłam uwagę na dłonie. Dzisiaj już ludzie nie mają takich dłoni, może gdzieś jeszcze u jakiegoś starca się takie trafią. Były to dłonie kobiety z czworaków albo jakby żywcem wyciągnięto ją z planu "Chłopów" Reymonta. Tylko, że jej dłonie nie były po charakteryzacji, a najnormalniej w świecie były wielkie od ciężkiej pracy, ze zniszczonym, stwardniałym, niemal zrogowaciałym naskórkiem, bruzdami z zagłębieniami, w których tkwił brud z pracy w gospodarstwie. Paznokcie były olbrzymie i grube, jakby składały się z niezliczonej ilości narosłych na siebie płytek, popękane i poszarpane. W pewnym momencie wyciągnęła z reklamówki wciśnięte do niej byle jak spodnie. Wyobracała je na wszystkie strony przyglądając się im badawczo. Zakup z ciucholandu. Każdy kupuje w ciucholandzie - jeśli nie stale, to przynajmniej okazjonalnie - pomyślałam. Oglądając spodnie coś do siebie mówiła pod nosem, a przynajmniej miałam wrażenie, że jej usta cały czas się poruszają. Ileż to razy na ulicy zamyśliłam się i zaczęłam sama do siebie mówić na głos, albo śpiewać po cichu i zreflektowałam się dopiero w chwili, gdy mijałam się z innym człowiekiem, który przyglądał mi się bacznie - przypomniałam sobie. Z reklamówki wyjęła jeszcze kilka ciuchów i powtórzyła czynności, po czym wcisnęła je tak jak były wciśnięte - bez składania. Znów zaczęła się kręcić i wiercić; podnosiła się na siedzeniu, odwracała do tyłu, przekładała, wypatrywała przez okno, zerkała na mnie. Siedziałam niekonwencjonalnie - wyciągnęłam nogę na siedzenie obok, bo szła zmiana pogody: kolano bolało, jakby ktoś ściskał imadłem. Zresztą przeważnie tak siedzę. Nic dziwnego, że mi się ludzie przyglądają. A skoro inni się przyglądają, to i ta kobieta mogła. A że robiła to niedyskretnie? Widać jest ciekawska i nie bardzo potrafi zapanować nad tym - pomyślałam. W pewnym momencie zwróciła się do dziewczynki siedzącej na przeciwległym siedzeniu. Przede mną.

Równocześnie z obserwacją tej kobiety zastanawiałam się, dlaczego taka mała dziewczynka jedzie sama - wyglądała na jakieś 9-11 lat, półdługie, rzadkie włosy miała zaplecione w warkoczyki. I jechała już długo, znaczy daleko. Kiedy kobieta z przeciwległego siedzenia zwróciła się do dziewczynki z mysimi warkoczykami, mała odwróciła się za siebie i pomiędzy siedzeniami spojrzała na mnie, czy ja to widzę. Jej spojrzenie powiedziało mi wszystko. Powiedziało mi, że w swoim krótkim życiu nosi w sobie olbrzymi wstyd i winę za niepełnosprawność intelektualną matki. Również za to, że matka jest pośmiewiskiem we wsi. I za to, że nie ma ojca i ludzie wytykają ją palcami i urągają i jej, i matce. I za wszystko, co ludzie w matce - niemej kalece - upatrują i za co oskarżają. Powiedziało mi to wylęknione spojrzenie też o ciężkim brzemieniu nałożonym na małą dziewczynkę przez społeczność, która nie akceptuje inności i choroby jej matki. O niezrozumieniu świata, o strachu i o świadomości, że wszyscy wiedzą, że ona jest córką TEJ. Bo nawet jeżeli ludzie tak nie myślą, to ona myśli, że tak myślą. Bo nikt nie powiedział tej małej z mysimi warkoczykami, że choroba, złe prowadzenie się i wszelka dysfunkcja rodzica, to nie jest jej wina.

Bardzo dobrze o tym wiem, bo oczy tej małej patrzyły na mnie przez całe moje dzieciństwo z lustra. 

środa, 25 czerwca 2014

Surowy i piękny bobowski gotyk

Maleńka Bobowa bogata jest w dwa gotyckie zabytki, oba są sakralnymi budowlami. 
Kościół pw. św. Zofii położony jest na skarpie nad rzeką Białą. Prosto z rynku prowadzi do niego uliczka św. Zofii i z tej ulicy dawniej wchodziło się na teren kościoła i przylegającego do niego cmentarza. Świadczy o tym furta znajdująca się w dzwonnicy; dzwonnica, niczym brama, bo najprawdopodobniej nadbudowana w wiekach późniejszych nad gotycką bramą, ma charakter kurtynowy, niestety świeci pustkami i tylko wiatr ocierający gałęziami o kamienie gra i huczy w jej pustych oczodołach. We wnęce nad środkowym dzwonem tkwi jeszcze jakiś Święty kamienny, którego nie zdjęto wraz ze spiżem i chyba wszyscy o nim zapomnieli. Jak podają źródła - dzwony zniknęły w czasie II wojny światowej. Dziś furta jest zamknięta, dzwonnicę kruszy czas, a kamienne schody prowadzące z ulicy na teren przykościelny zmurszały i zarastają zielskiem. Po obu stronach dzwonnicy rosną stare, niebotyczne i grubaśne drzewa, co czyni ten zakątek niezwykle urokliwym i pełnym tajemnic.
Sam kościół zbudowany jest z łupanych kamieni i, cokolwiek to znaczy, jest po prostu piękny. Piękne w bryle kościółka św. Zofii  jest to, że od dawna nikt nie próbował ulepszać jego wyglądu zewnętrznego, np. przez obróbkę tego łupanego kamienia, przez jakieś tynkowanie, szlifowanie, czyszczenie itp. Stoi sobie surowy i piękny, jak z innej bajki, opięty uskokowymi przyporami. Nałożone niegdyś tynki odpadają z niego odsłaniając ten łupany kamień i szeleszczące słońcem refleksy światła rozpraszanego liśćmi tworzą na murach niezwykłą mozaikę ale też i muzykę. Dach jednonawowego kościoła kryty jest gontem. Na dachu znajduje się wieżyczka na sygnaturkę. Portale umieszczone z trzech stron kościoła zachwycają swym pięknem. W przeciwieństwie to innych gotyckich budowli, które już z nazwy kojarzą się z monumentalizmem i niezwykłą surowością, bryła kościoła św. Zofii sprawia wrażenie przytulnej i ciepłej. Podobnych rozmiarów kościół gotycki widziałam w Austrii, w Mautthausen nad Dunajem. 
Wewnątrz kościoła w głównym ołtarzu znajduje się XV wieczny obraz Świętej z jej trzema córkami: Wiarą, Nadzieją i Miłością. Przy wejściu głównym, na zewnątrz budynku, przy jednej z przypór umieszczona jest olbrzymich rozmiarów kropielnica kamienna. W kościele okazjonalnie odbywają się msze i nabożeństwa ale 15 maja na św. Zofii na pewno tętni życiem, odprawianych jest w nim wtedy kilka mszy w ciągu dnia, bo na odpust zjeżdżają się ludzie z okolicznych wsi i miejscowości.
W swej historii, w czasie kiedy za sprawą jednego z właścicieli miasteczka przejęli go arianie, był zamieniony na stajnię i trwało to jakiś czas. Austriaccy zaborcy, natarczywie zamykający wszystkie kościoły na zajętych ziemiach, również przeznaczyli go na jakieś świeckie cele. Tematu arian nie zgłębiam, bo jest to temat, na którym wyłożyłam się na maturze z historii i marnie przez to zdałam. Ciekawostką jest to, że i drugi gotycki katolicki kościół w Bobowej przeszedł w swych dziejach w ręce - jedne źródła podają, że - luteranów, inne, że kalwinów. Doliczając do nich historię synagogi, którą hitlerowcy zamienili również na stajnię oraz pożary, które nękały wszystkie świątynie, mamy bardzo bogato zarysowaną historię miejsc kultu religijnego w Bobowej. Nie mówiąc o tym, że jeden z trzech wzmiankowanych w starych źródłach historycznych kościołów katolickich w miasteczku całkowicie zginął w zawirowaniach dziejowych i o ile dostępne mi źródła mówią o jego historycznym istnieniu, tak wszystkie milczą na temat tego, co i kiedy się z nim stało. Znikł jak kamfora.


Warto, albo wręcz powinno się zobaczyć na własne oczy kościół św. Zofii w Bobowej. Dotknąć jego prastarych murów, posłuchać wiatru grającego pomiędzy przyporami opinającymi sylwetkę budowli i w pustych oczodołach dzwonnicy, dać się skropić kaskadą spływającemu z liści olbrzymich drzew światłu zachodzącego słońca, postać, zadumać się...

Galeria obrazów - Kościół św. Zofii w Bobowej

wtorek, 24 czerwca 2014

Bobowa - gdybym nie umiała opowiedzieć Ci Bobowej


Bobowa - cz. III



Już pod szczytem osiąga się spokój. Wiatr wieje łagodnie unosząc myśli, w których rozgościł się ból. Im dłużej chodziło się po miasteczku z ulicy na ulicę, im bardziej zagłębiało się w jego architekturę i szczegóły, tym głośniej huczały fale niepokoju. W Bobowej stoją nietknięte domy, które chyba wciąż oczekują na powrót właścicieli. Jeszcze wiszą szyldy rzemieślników, jak na domu zbudowanym przez Jakuba Schneidera Goldschmidta - właściciela pracowni obuwia. Przez okna wyglądają lampy naftowe w pozie oczekiwania na domowników i na koniec dnia. Jakby życie się nie skończyło, a co dopiero dzień? W dachach tkwią klapy zamykające kuczki wykorzystywane w Święto Namiotów. To właśnie w takie Święto rozpętał się pożar, który strawił miasto w przedostatnim dziesięcioleciu XIX w. Ogrody zarosły trawami, a ule opustoszały. Tak samo zarośnięty trawami i kłującymi krzewami jest bobowski kirkut na szczycie góry, na którą się właśnie wspinam. Pomimo zamknięcia zostaję wpuszczona do środka. Towarzyszy mi Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem. Właściwie to on dostaje zaproszenie do milczącego świata błogostanu i spokoju. Słońce schyliło się nisko i zaraz pacnie na łące na przeciwległym wniesieniu. Na razie kładzie się refleksami drgających na wietrze liści na plecach macew, których są niezliczone ilości. Lwy z koroną i korony na macewach są jedyną informacją, którą umiem odczytać. Więcej mi nie potrzeba. Jest ochel cadyka Halberstama, do którego do dziś pielgrzymują pobożni Żydzi z całego świata i są zbiorowe mogiły z pomnikami ofiar Holocaustu. Niektórzy zostali rozstrzelani właśnie w tym miejscu; nieobecność innych w wojnę, podczas gdy śmierć przyszła dopiąć im motylich skrzydeł, zaakcentowana jest tablicami spisanymi w jidysz. Pozostałe macewy są zwykłymi pomnikami postawionymi tym, co odeszli do Boga. Musieli odejść w wielkim przymierzu, bo znów obiektyw aparatu robi flarę i na zdjęciu powstaje tęcza... Czas kruszy macewy i kładzie je na ziemi. Porastają darnią. Ktoś wykosił trawę wokół ochela i na szczycie wzniesienia. Widać więc macewy ustawione w niejednym szeregu, po których wciąż ślizgają się refleksy światła kołysane wiatrem. Macewy stoją, jakby i one wraz z ludźmi, którzy odeszli do Olam Haba stały przed Sądem Najwyższego. Wiele macew schowało się w wysokich trawach. Dojścia do nich strzegą kolczaste krzewy dzikiej róży i głogu i to dużo skuteczniej niż zamknięcia przy bramach. Siadam na trawie, która pachnie i sianem, i kwitnącą łąką. Zastanawiam się, jaką modlitwę odmówić, by nie urazi pamięci tych, co odeszli, własną modlitwą. Zastygam więc w niemyśleniu i niemodleniu i trwam tak przez czas jakiś. W dole, połyskującą wstążką wije się Biała. Ależ i ona dostosowała się do panującego właśnie nastroju! Ościenna wieś przykleiła się do krajobrazu i trochę psuje panoramę nowoczesnością. Ale oczy mogą spocząć przecież na widnokręgu, który w górach jest zawsze blisko. Oddalają się więc na odległość doliny pomiędzy wzniesieniami Beskidu Niskiego, albo też Pogórza Ciężkowickiego i też udają się w stan niepatrzenia. I nagle uświadamiam sobie - za całą ludzkość, która pewnie w tym momencie o tym nie myśli - bezsens gonitwy za doczesnością. Z Mężczyzną, Który Kiedy Był Chłopcem dzielimy się przemyśleniami na temat wymiaru życia. 
Odchodząc, mówię Starszym Braciom w wierze: Szalom. Do zobaczenia u Dobrego Boga. 




Kolejny spacer po Bobowej - opowieść obrazem.

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Bobowa - cz. II

Przyjęło się mówić, że społeczność żydowska pojawiła się w Bobowej dopiero w 1732 r. za sprawą jednego z właścicieli miasteczka - Michała Jaworskiego, który sprowadził Żydów, by dźwignąć podupadający handel. Przybysze szybo się zadomowili tworząc gminę i wnet pobudowali synagogę. W kolejnym wieku w Bobowej osiedlił się wnuk sądeckiego cadyka  Chaima Halberstama - Salomom ben Natan Halberstam, który wraz z powołaniem w Bobowej szkoły talmudycznej głęboko zakotwiczył tam chasydyzm.
Pierwsza synagoga, która powstała w Bobowej była drewniana, więc wraz z całym miastem spłonęła podczas pożaru w 1889 r. Według opinii nieżydowskich mieszkańców miasta pożar niejako miał wybuchnąć od świecy zapalonej na jednym z poddaszy podczas żydowskiego Święta Namiotów. Tuż po pożarze gmina żydowska podjęła decyzję o natychmiastowej odbudowie synagogi i tak powstała murowana budowla, którą dziś można podziwiać. Synagoga zbudowana jest na planie zbliżonym do kwadratu - to główna sala modlitw; do synagogi przylega przybudówka drewniana z galerią dla kobiet, zwaną oczywiście babińcem. Ulica prowadząca od bobowskiego rynku do synagogi nagle zaczyna ostro schodzić w dół, gdyż miasto położone jest na zboczu góry, przeciętym dodatkowo głęboką doliną Białej (ale to od strony zachodniej, zaś synagoga, jak każda taka budowla na świecie zorientowana jest na wschód, na Jerozolimę). Dlatego na dziedziniec przed synagogą należy zejść po schodkach i dalej w budynku, idąc do głównej sali modlitw, również się schodzi. W przedsionku, który znajduje się pod babińcem usytuowane są tablice pamiątkowe i portrety bobowskich rabinów z dynastii Halberstama: Ben Ziona Halberstama (1874 - 1941), Shlomo Halberstama (1907 - 2000) oraz Naftule Zwi Halberstama (1931 - 2005). Rebe Ben Ziona zginął z rąk hitlerowców we Lwowie.
Już od samego wejścia do wnętrza synagogi oczy przyciąga przepiękny portal zdobiący Aron ha-kodesz. Aron ha-kodesz to szafa ołtarzowa służąca do przechowywania zwojów Tory. Szafa zasłonięta jest bogato zdobioną aksamitną kotarą zwaną parochet, której zadaniem jest oddzielenie części sacrum od profanum. Do Aron ha-kodesz prowadzą schodki, gdyż szafa znajduje się nad ziemią, pewnie by była lepiej widoczna i mało dostępna. Więc wokół znajduje się ten przepiękny portal zdobny w ornamenty roślinne i zwierzęce o bardzo bogatej kolorystyce i jest to centralne i najważniejsze miejsce w synagodze zorientowane na ścianie wschodniej. W samym środku sali modlitw znajduje się bima - podwyższenie z balustradą, wewnątrz którego jest stół również nakryty haftowanym aksamitem, a na nim stawia się zwoje Tory podczas czytania. Z bimy również przemawia się, stamtąd kantor prowadzi modły. (Synagoga w Bobowej jest miejscem kultu religijnego Starszych Braci w wierze, okazjonalnym wprawdzie, bo przecież ocalali z zagłady bobowscy Żydzi po II wojnie światowej "zbudowali" swój sztetl na nowojorskim Brooklynie, ale młodzież i dorośli wyznania mojżeszowego z całego świata przyjeżdżają do Bobowej regularnie w rocznicę śmierci cadyka Halberstama). Prócz tego synagoga służy jako obiekt muzealny i jest udostępniana turystom.
W bobowskiej synagodze znajduje się bogata wystawa judaiców, czyli pamiątek ocalałych po społeczności żydowskiej. Dodatkowo na okoliczność "Dni Bobowej z kulturą żydowską" postawiono wystawę fotograficzną ze zdjęciami upamiętniającymi przynależność gminy żydowskiej i wszystkich jej członków do historii miasta. Wystawa judaiców zawiera m.in. zastawiony stół szabasowy z figurami zasiadających do szabasu ludźmi. Chałki na stole nakryte są serwetką, której historia jest bolesna jak bolesne są dzieje europejskich Żydów. Podczas wyszywania tej serwetki w pierwszych latach II wojny światowej do mieszkania hafciarki z Bobowej wpadło gestapo i aresztowało domowników. I tak serwetka nie została ukończona, dzieło utkwiło w miejscu razem z tragiczną historią i jest naocznym świadkiem okrucieństwa Holocaustu.
Na co dzień pieczę nad synagogą sprawuje Pan Jan Podosek, fryzjer mieszkający w bezpośrednim sąsiedztwie, który jak mało kto potrafi opowiedzieć dzieje bobowskiej synagogi i historię tego nadbiałczańskiego sztetlu. A jest co opowiadać. W czasie wojny Niemcy doszczętnie zniszczyli wystrój synagogi, wybielili ściany niszcząc tym samym bogatą polichromię i zamienili bożnicę na... stajnię dla koni. Po wojnie we wnętrzach synagogi znajdowały się warsztaty tkackie miejscowej szkoły hafciarek. Do dzisiaj część pomieszczeń wykorzystywana jest na warsztat koronkarski.
Kiedy się jest w takim miejscu jak synagoga w Bobowej musi się podjąć trud i wysiłek zrozumienia bolesnych ran zadanych przez historię. Historię, którą tworzą przecież ludzie, bo nie mówimy tu o klęsce żywiołowej żywiołowej Białej, a o zagładzie narodu. O zatraceniu wielowiekowej tradycji. O tym i o tych, co nigdy nie wrócą... O pokoleniach rodu Judy, z których nieliczni ocalali nie chcieli już wracać na nasze ziemie. Zaś tym, którzy wrócili, daliśmy wilczy bilet, pozbywając się ich prawie na zawsze z naszego życia społecznego, kulturalnego, gospodarczego, które tym samym straciło cały koloryt swej wielonarodowej i wielokulturowej warstwowości.






niedziela, 22 czerwca 2014

Bobowa

Nad rzeką Białą, która w tych dnia płynie leniwym nurtem, leży Bobowa - małe miasteczko usytuowane u styku Beskidu Niskiego i Pogórza Ciężkowickiego. Przed miastem Biała tworzy malowniczy mini przełom, dokładnie to widać z kirkutu, bo ten z kolei położony jest na szczycie góry i rozlewa się zgarbionymi starymi macewami ze stoku w kierunku Białej. Biała toczy swe wody wprost spod Lackowej (najwyższy szczyt Beskidu Niskiego). W mieście, niegdyś wielokulturowym, dziś już tylko echem brzmią wydarzenia historyczne. Choć ma się wrażenie, że czas się w Bobowej zatrzymał, bo miasta nie dosięgła wszem nam panująca rewitalizacja, to jednak są to już tylko echa i ślady kultury materialnej oraz spuścizna duchowa. Bobowa cierpi na brak ludzi, którzy od I połowy XVIII w. do II wojny światowej nadawali koloryt temu galicyjskiemu miasteczku. I choć w synagodze odbywają się żydowskie nabożeństwa i ceremonie, to po wojnie już żaden Żyd do Bobowej nie wrócił. Więc w dzisiejszym świecie Bobowa słynie z pamięci o Żydach i rodzie wielkiego cadyka Halberstama (potomku sądeckiego cadyka o tym samym nazwisku) i z rękodzielnictwa ludowego - koronek klockowych. Od bobowskiego rynku na dwie różne strony strony świata naprzeciwległe uliczki prowadzą do dwóch kościołów katolickich; oba są gotyckimi zabytkami. Zaś trzecia uliczka, prostopadła do dwóch wcześniejszych prowadzi do synagogi. Po zniszczeniach wojennych, dopiero w ostatnim dziesięcioleciu doczekała się bobowska synagoga częściowego powrotu do dawnej świetności. I przy synagodze, i przy kościołach widać pozostałości po murach miejskich i piętrzą się naturalne wały - szczególnie przy kościołach, które sterczą na skarpie nad Białą.  
Tak więc są co najmniej dwa powody, dla których należy Bobową nawiedzić: współczesność z tradycją wytwarzania koronki klockowej, oraz przeszłość nakreślona kulturą chasydzką. Jeśli się do tego trafi na "Dni Bobowej z kulturą żydowską - Szalom" (w czerwcu), albo na Międzynarodowy Festiwal Koronki Klockowej (w październiku), to można się zwyczajnie pięknem wszelkich zwyczajów Bobowej zachłysnąć.

Widok na Bobową z ulicy Wichrowej.



C.d.n.

piątek, 20 czerwca 2014

Czas

Czas


Duża Mała Dziewczynka powiedziała, że gdy pisała tzw. sesję w szkole zabrakło jej raz jednego słowa, potem znów drugiego.
- Powinnaś więcej czytać. Wiesz, że czytanie wzbogaca słownictwo, pobudza wyobraźnię, pogłębia wrażliwość...
- Nie jestem wrażliwa? - zapytała, wchodząc mi w słowo.
No tak. Do przeżywania świata ma jej aż nadto. Komu jak komu, ale gdyby Dużej Małej Dziewczynce dodać wrażliwości, to po to chyba tylko, by bardziej cierpiała.
A co ma do tego czas? Czas okazał się sprawiedliwy. Dlatego ubrałam go w taką szatę.

czwartek, 19 czerwca 2014

Zapach chleba


Przekręcam się tyle razy, ile to jest konieczne, bym zawinęła się w kokon snu. Jednej nocy więcej, innej mniej. Czasami mam wrażenie, że jestem wrzecionem, które obleka się w grubą nić. Jeszcze nie tak dawno temu na Podhalu, kołowrotkiem jak z baśni o "Śpiącej Królewnie" i wrzecionem, wyrabiano nici z owczej wełny, by wprawne ręce przerobiły je w mig na skarpety i swetry. Kołowrotek stukał miarowo, w rytmie nadanym stopą prząśniczki. Kiedy się więc czas wytelepie a kokon zamknie, zasypiam. Nic dziwnego, że rano nie pamiętam, co mi się śniło. Otulona szczelnie nicią snu, nie wypuszczam ani odrobiny ze swojego wnętrza i z wnętrza nocy. Czasami we śnie biegam. Innym razem latam. Za każdym razem zanurzam się w jego aksamitnej otchłani. Dzisiaj na jawie stałam w wysokich trawach, a te falowały z wiatrem tworząc przypływy i odpływy na oceanie łąki. Nawet nocą nie wyśniłabym tak pięknego dnia. Wokół piętrzyły się góry Beskidu Niskiego. Słońce wędrowało od góry do góry, a pomiędzy niebem a ziemią pływały białe żaglowce widowiskowych cumulusów. Błękit przecinały wciąż białe kreski, a wiatr (zapewne wiejący od Tatr) niósł wieści z dalekich krain. Zatrzymywał się na chwilę przy mnie, by pozbierać moje myśli i zebrawszy, niósł je dalej. Łąka pachniała skoszoną trawą, bo tuż przy granicy lasu ktoś wyciął łan, ale pachniała też wszystkimi zapachami wiosny, które już przemieszały się z zapachami lata. Kiedy się stąpa po wierzchołku góry ma się wrażenie, że jest się bliżej Stwórcy. A niżej, bliżej spraw ludzkich, rozsiały się maki i bławatki w pszenicy. I to, że tam są i to, że nakarmiłam oczy i duszę ich widokiem spowoduje, że zimą smak chleba będzie przypominał schyłek wiosny i początek lata. I każda kromka będzie skąpana w czerwieni i szafirze i pachnieć będzie wiatrem, polem, lasem i łąką. I ta pieśń wyśpiewywana przez wszystko wokół o ludziach, którzy żyli tam od czasów niepamięci, a których już tam nie ma, będzie preludium do każdego posiłku przygotowywanego i spożywanego zimą. "Jeśli zapomnę o nich, Ty, Boże na niebie, Zapomnij o mnie! " - niesie wiatr słowa wieszcza. A ja je muszę spełnić...

Bławatki

czwartek, 12 czerwca 2014

Krawcowa

Czy drobny rzemieślnik w naszym kraju może sobie pozwolić na impertynencję wobec klienta? Pewnie nie powinien, ale sobie pozwala. 
Dzisiaj niewielu ludzi korzysta z usług krawcowej czy szewca a nawet zegarmistrza. Największe chyba wzięcie mają specjaliści zajmujący się remontami i budowlanką, bo domu nie wyrzuci się jak znoszonych spodni czy butów, a i nie kupi się w żadnej sieciówce nowego. Dlatego tym bardziej dziwi, że rzemieślnik, który ma małe wzięcie na rynku usług, zamiast zabiegać o klienta, pozwala sobie na brak kultury, wręcz chamstwo. Wybrałam się do krawcowej i wróciłam sponiewierana, bo dawno już nikt z usługodawców czy handlowców nie potraktował mnie w ten sposób. A ja jak to cielę, do końca grzeczna i kulturalna, wyszłam bez słowa. Musiałam być chyba w ciężkim szoku skoro się nie odezwałam, bo zwykle odcinam się ciętą ripostą. A może uznałam, że szkoda mojej energii na czyjąś bezczelność? 
Tak sobie chodzę po tym świecie już pół wieku i coraz bardziej jestem przekonana, że wobec pewnego typu ludzi już na dzień dobry należałoby przybrać odpowiednią postawę, by zablokować w nich bezczelność i chamstwo i wtedy zapewne nie pozwoliliby sobie na takie traktowanie drugiego człowieka, no ale przecież byłoby to wyraźnym i jednoznacznym sprowadzeniem siebie do ich poziomu. A jak mądrze pewien facet, w czasach kiedy był jeszcze księdzem, mówił: " Z głupim się nie zadawaj, bo sprowadzi cię do swojego poziomu i powali doświadczeniem", toteż jak zwykle w takich sytuacjach postanowiłam omijać ową krawcową z daleka i więcej nie korzystać z jej usług. Chyba nie ja będę stratna, bo spacer do bardziej oddalonego od miejsca zamieszkania punktu krawieckiego mi nie zaszkodzi, a to krawcowa straciła klienta, a przecież z usług świadczonych klientom żyje.  

Pamiętam krawcową w Moim Mieście. Mieszkała w Naszym Bloku. Szyła na miarę ubrania i wszystko, co było do uszycia oraz robiła przeróbki. Kiedy Ja Byłam Mała Dziewczynką bardzo często korzystało się z usług krawcowej. Jeszcze, gdy braliśmy ślub, Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem miał szyty garnitur na miarę. Krawcowa w Moim Mieście zawsze miała przewieszonych na szyi kilka miar krawieckich i w klapę podomki powbijane szpilki. Do przymiarek zakładała okulary, więc pewnie miała wtedy po pięćdziesiątce. Dziecku tak trudno oszacować wiek starszych od siebie ludzi - wszyscy są po prostu starzy ;). Krawcowa w Moim Mieście miała do nas, dzieci, niezwykłą cierpliwość: wszystkie dziewczynki biegały do niej po ścinki, bo przecież wciąż szyłyśmy ubranka dla naszych lalek. Kiedy otwierała drzwi do swojego mieszkania na odgłos naszego pukania zawsze nabierało głęboko powietrze, jakby chciała powiedzieć (tak dzisiaj myślę): nie przeszkadzajcie mi dzieci, odrywacie mnie od maszyny, ale nigdy nic takiego nie padło z jej ust. Wyciągała garść ścinków i maleńkich resztek, a nam to wystarczało, bo nasze lalki były przecież małe. Nieraz, gdy miała ważną klientkę, mówiła: nie teraz, bo mam przymiarkę, przyjdźcie później. Z czasem nauczyłyśmy się zauważać, kiedy przychodzą klientki do przymiarki. 
Po przeprowadzce do innego miasta Moja Mama szybko znalazła nową krawcową, gdyż czasy wciąż wymuszały częste korzystanie z usług krawieckich. Nowa krawcowa to kobieta legenda. W jej losy, w dzieje jej rodziny wpisana jest wielka historia. Jej mąż walczył w Powstaniu Wielkopolskim. Ona, urodzona na Litwie, przesiedlona z rodziną po II wojnie światowej gdzieś na Suwalszczyznę, do dziś mówi jak repatrianci z kresów. Nie pamiętam, choć słyszałam tę opowieść, jak to się stało, że on Wielkopolanin, ona kresowianka stali się małżeństwem. Miało to miejsce na pewno wiele lat przed wojną. Jak ta kobieta potrafiła cudownie opowiadać! Kiedy się przychodziło do przymiarki, to siedziało się, póki nie przyszła kolejna klientka, bo ta krawcowa była urodzoną gawędziarką. Jeszcze obie moje córki - Mała Duża Córeczka i Duża Mała Dziewczynka nosiły moją bluzkę uszytą w drugiej połowie lat siedemdziesiątych (ze 36 lat temu!) przez panią L. Uszyta z surówki bawełnianej z koronkowymi wstawkami nigdy nie przestała być modna... 
Nie liczyłam, że zaprzyjaźnię się z krawcową, do której noszę czasem spodnie do podwinięcia i inne drobne przeróbki. Ale też nie spodziewałam się bezczelności. Po prostu przywykłam do obcowania z kulturalnymi ludźmi.