MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

piątek, 31 sierpnia 2012

Źródła Prutu

Pokonanie szczytu w moim przypadku nie kończy się na wyjściu na górę. Howerla w języku rumuńskim znaczy: trudna do przejścia. A z każdej góry trzeba jeszcze zejść, co przy moich sklerotycznych kolanach jest nie lada wyczynem. Co prawda po przebytej rehabilitacji od kilku zejść kolana już mi nie dokuczały, ale zawsze może przyjść ten czas, kiedy skończy się cudowne działanie zastosowanej fizjoterapii. W przypadku wysiadających kolan do pokonania jest zupełnie inny aspekt górskiego wędrowania.

Sasza zaproponował nam zejście, które przez krótki moment prowadziło szlakiem, przepiękną zieloną połoniną - jakżeby inaczej. Kiedy doszliśmy do środka półokręgu, który tworzyła grań na szlaku, skręciliśmy pod kątem prostym w lewo, to jest na wschód, schodząc w olbrzymi kocioł nieoznakowaną ścieżką*. Tak olbrzymiego kotła nie widziałam nigdy w życiu. Za nim, właściwie pod nim, był następny i następny. Gdzieś w dole, u kresu wędrówki natknęliśmy się na okopy z I wojny światowej. Żadna ścieżka dydaktyczna, jakich w naszych górach pełno - autentyczne okopy, z autentycznym drutem kolczastym.
Pierwszy kocioł był o tyle piękny, co przerażający z uwagi na moje kolana. Ściana do zejścia prawie pionowa - jeszcze bardziej niż wcześniej wyjście na szczyt. Zejście z drugiego okazało się jeszcze bardziej karkołomnym przedsięwzięciem. Przed nami rozpościerał się widok tak rozległy, że człowiek znajdujący się na odległość ręki zdawał się już maleńki w obliczu majestatu tej wielkości.
Tu jest najdoskonalsza odpowiedź na pytanie, po co włóczymy się po tych wszystkich górach, szczytach, zboczach, stokach, dolinach potoków i rzek, połoninach i halach. By uznać swoją małość w obliczu prawdziwej wielkości. Takiej wielkości, która wyszła spod ręki Stwórcy.

Kolana mnie nie rozbolały, chociaż do samego końca drogi nie mogłam wiedzieć, że tak będzie. Z każdym krokiem cieszyłam się z widoków, jakie się przed nami roztaczały. Powetowałam sobie stratę braku zdjęć z odcinka wyjścia z Małej Howerli na Howerlę i co rusz się odwracałam, by ze ścieżki, którą szliśmy, robić zdjęcia. Dziwna właściwość, że przy zejściu zawroty głowy i szaleństwo błędnika nie działają tak jak w drodze na szczyt. No przecież się tym nie martwię, zauważam tylko fakt. Tak samo, jak zauważyliśmy słupki graniczne granicy polsko - czechosłowackiej datowane na 1939 rok. Znajdowaliśmy się blisko, zaledwie kilka, no może kilkanaście godzin marszu od miejsca zetknięcia się trzech przedwojennych granic: polskiej, czechosłowackiej i rumuńskiej. Dziwne uczucie - być w głębi obcego kraju i co rusz odkrywać tyle śladów z przeszłości własnego narodu, własnej państwowości. Choć państwowość jest tu najgorszym słowem - pojęciem, którego można użyć. "Będę musiała po powrocie do domu dokładnie zgłębić temat" - pomyślałam. Już wtedy bardzo bolało mnie niezrozumienie świata, w którym się znalazłam. Na ile znałam temat, na tyle miałam poukładany w głowie porządek świata, jaki zastałam, gdy zjawiłam się na nim i to było dobre. Wiedziałam, że kiedy pojadę na Ukrainę, o co zabiegał pewien osobnik już od wielu lat, cały ten ład zostanie nie tyle zaburzony, co zburzony, obalony, zniknie. Tak się też stało. A co się dziwisz? Jak mogłoby być inaczej znajdując tyle śladów polskości kilkaset kilometrów od obecnej granicy państwa?
Dla krajobrazów górskich nie ma to na szczęście żadnego znaczenia. Żyją rytmem wyznaczonym przez przyrodę. Cieszą się każdą porą roku, wystawiają swe lica do słońca i z pokorą przyjmują nawałnice. Trwają od milionów lat obojętne na sprawy człowiecze. Tyle pokoleń ludzi przeminęło, a one wciąż trwają. Niezależnie od ustrojów politycznych i granic. Nie ludzie mają na nie wpływ, a one na ludzi. Człowiek wspinający się na szczyty gór, albo też ten mieszkający w ich cieniu musi podporządkować się rytmowi, jakie one nadają. I dobrze by było, by każdy człowiek w swej bucie panowania nad światem, stanął twarzą w twarz z górą. By zamiary swe niewolenia innych ludzi poprzez ograniczanie ich myśli i pragnień przymierzył do góry. By wszelkie zapędy swe względem przyrody żywej i nieożywionej skonfrontował w obliczu swojej mizernej postury naprzeciw góry.

Od jakiegoś momentu przy zejściu towarzyszył nam szum wody. Jakby stłumiony. Pierwsza usłyszała go mała dziewczynka, uczestniczka wyprawy. Jak okiem sięgnąć nie widać było żadnego strumienia, najmniejszego nawet cieku wodnego, a coś szumiało i szumiało. Odgłos niewątpliwie musiał dochodzić spod ziemi. No, przynajmniej spod darni, która gdzieniegdzie zerwana, zapewne przez schodzące zimą lawiny, odkrywała czarną ziemię. Tak czarną, że takiej jeszcze nie widziałam. W tym zjawisku tkwiła odpowiedź nazwy pasma, po którym wędrowaliśmy - Czarnohora.
Kiedy zbliżaliśmy się do końca pierwszego kotła już długo idąc po jego dnie, dotarliśmy wreszcie do miejsca, w którym woda wypłynęła spod ziemi. Momentalnie na jej szlaku znalazły się głazy i skały, choć do tej pory szliśmy przykładną połoniną, nawet kosodrzewiny jeszcze nie było. Tylko na stoku Howerli w momencie zejścia towarzyszyło nam rumowisko skalne, całkiem jak na Babiej Górze. Jednak skały w nurcie strumienia, który nagle wypłynął spod ziemi były zupełnie innego pochodzenia niż te, które mijaliśmy na stoku Howerli. Tamte z mapą geograficzną na sobie, te omszałe i wypłukane wodą. Choć zdawało się, że strumień wypłynąwszy na połoninę pogodził się z zastanym porządkiem rzeczy. W godzinie, w której przy nim stanęliśmy wyglądał najniewinniej na świecie. Płynął małym rozlewiskiem, spokojnie, jakby również nie mógł się nadziwić wielkości świata, który zobaczył.
To był początek Prutu. Jednej z głównych rzek regionu, ale też Mołdawii i Rumunii. Pomiędzy Czarnohorą i Gorganami, czyli na Huculszczyźnie płyną trzy najważniejsze rzeki: Prut, Czeremosz i Cisa. Dwie ostatnie mają krótki bieg, ale i tak wiele znaczą w życiu mieszkańców, zawsze znaczyły. Prut pochłania je - Czeremosz wcześniej, Cisę nieco dalej. Płynie przez wiele setek kilometrów, by już blisko Morza Czarnego ujść do Dunaju. Prut jest drugim co wielkości dopływem Dunaju. A w swej długości jest niespełna 100 km krótszy od królowej rzek Polski.
W drugim kotle spływał ogromną kaskadą. Szliśmy równolegle do skał, po których staczał swe wody na dno kotła, w kłującym jałowcu, który zastępował kosodrzewinę. Gdy po zejściu na dół zadarliśmy swe głowy do góry, ujrzeliśmy widok zapierający dech w piersiach.
Już wtedy wiedziałam, że Prut ma wielkie znaczenie, jak wielkie dowiedziałam się dopiero później. Czułam to pod skórą, chociaż nie mogłam tego wytłumaczyć. Tak samo jak słyszeliśmy wody Prutu zanim one same ujrzały światło dzienne. Takie rzeczy odczuwa się szóstym zmysłem w sposób nadprzyrodzony. Jakaś wiedza tkwi w człowieku, na wzór wiedzy archetypicznej, przekaz duchowy i genetyczny doświadczeń pokoleń wcześniejszych, zakodowany obraz i wizerunek rzeczy, zjawisk i ludzi. Albo może coś zupełnie innego.
Dość, że brakowało nam już wody, którą wzięliśmy ze sobą, słońce prażyło coraz mocniej, schodząc w dół oddalaliśmy się od orzeźwiającego wiatru. Prut poczęstował nas swoim krystalicznym smakiem, pozwolił zaczerpnąć kropli schłodzonych pod ziemią, nieskazitelnie czystych i nieprzyzwoicie zimnych. Smakował wybornie. Ożywił nasze komórki życiodajną siłą. Dał moc swojej siły pozwalającej drążyć skały i niewinność pierwszej strugi przejrzystej, krystalicznej wody. Największe bogactwo, które skrywa Howerla. Największe bogactwo ludzi, choć ci nie zdając sobie sprawy z prostoty najwspanialszego daru natury, uganiając Bóg wie za czym po świecie, marnują życie. Tymczasem życie wypływa ze wschodniego stoku góry, która stawia wyzwanie niejednemu człowiekowi, stając nagle na jego drodze. Wyzywa go na pojedynek. Mówi: zmierz się ze mną. I śmiałkowi w nagrodę daje możliwość dotknięcia źródła, które jest źródłem wszech rzeczy. Bo przecież pochodzi od Stwórcy.


Album ze zdjęciami z Howerli.


* Sasza jest przewodnikiem górskim.


czwartek, 30 sierpnia 2012

Dżem z dyni


Moja znajoma poprosiła mnie o przepis na dżem z dyni, dlatego tak wcinam się z nim pomiędzy opowieści o zielonej Ukrainie. 

DŻEM Z DYNI

Musisz zaopatrzyć się w maczetę, od biedy ujdzie długi ostry nóż, oraz krótki ostry. Załóż podomkę, najlepiej kimono. Przygotuj deskę, która nie goni i nie skacze po blacie, oraz obszerną miskę, pojemnik, sitko i kubeł na odpadki. Zanim przystąpisz do najważniejszego zaopatrz się w stopień kuchenny. Stopniem kuchennym nie może być drabina np. taka jak do zawieszania firan. Najlepsze stopnie kuchenne są w IKEA (przyp. autora). Tak przygotowana możesz przystąpić do robienia dżemu z dyni. Przyda ci się również garnek z szerokim dnem, a najlepiej dwa garnki, cukier w niewielkiej ilości, drewniana warząchew i dwie paczki landrynek. Miej w pogotowiu kilka słoiczków, ale z tymi się akurat nie spieszy, gdyż będą ci potrzebne najwcześniej drugiego dnia.
Zanim przystąpisz do pracy popatrz z rozrzewnieniem, być może ostatni raz w życiu, na swoje piękne dłonie i wszystkie palce i jeśli masz kilka wolnych godzin przed sobą, dopiero po tym spróbuj wbić maczetę w dynię.
Dynię należy poćwiartować na małe kawałeczki. Im mniejsze kawałeczki, tym lepiej obiera się ją potem z mocno przylegającej niezwykle twardej skórki. Jeśli zrobisz za małe ćwiartki, źle kroi się na plastry, by w konsekwencji pokroić ją na drobną kosteczkę. W zależności od stopnia wyrobienia twoich dłoni i przystosowania do prac kuchennych niecodziennych, na poszczególnych etapach pracy zaczną ci się tworzyć pierwsze wzdymki na kciuku i innych częściach chwytnych dłoni ściśle przylegających do noża. Jeśli jesteś gospodynią z określonym stażem prac w kuchni i w domu możesz liczyć na to, że wzdymki ci nie urosną.
Kiedy rodzina zdąży już zgłodnieć po ostatnim posiłku,  mąż z niecierpliwością wydeptuje drogę do kuchni, a dzieci po prostu robią raban, że są głodne, znaczy, że masz pokroją całą dynię i spoczywa ona już na dnie garnków. Możesz zasypać ją cukrem w ilości na oko ;) Pamiętaj, że cukier to biała śmierć i ile byś go nie dała i tak będzie za dużo. Następnie odstawiasz garnki, by dynia „puściła” sok i tym samym zyskujesz czas na przygotowanie kolejnego posiłku rodzinie, która jest już u kresu możliwości przetrwania bez jedzenia.
Jeśli zdarzy ci się ciepły dzień jakimi koniec lata czasami dysponuje, dynia szybko „puści” soki i wtedy będziesz mogła przystąpić do obróbki cieplnej. Postaw na palniku na niewielkim ogniu i podgrzewaj mieszając jak wszystkie inne dżemy na świecie. Acha! I szybko dodaj landrynki, żeby rodzina nie zwąchała zapachu samej dyni, bo masz pewne, że pomimo wszystkich wzdymek na dłoniach, być może przeciętego i/lub odciętego palca, nikt się w długie zimowe wieczory twojego wyrobu nie chwyci z uwagi na pamięć niemiłego zapachu, który wydziela się z dyni podczas obróbki cieplnej. Dlatego dobrze jest zasadniczą część dżemu, czyli wszystko, co stoi napisane powyżej, zrobić pod nieobecność domowników (podczas wakacyjnego wyjazdu dzieci lub, gdy już są w szkole). Dlaczego? Dlatego, że o ile nie przypalisz owoców łatwo wszystkim wmówisz, że to dżem brzoskwiniowy.
Podgrzewaj. I podgrzewaj. I podgrzewaj… I tak do strony 148. Na noc wystudź. Drugiego dnia okaże się, jeśliś sumiennie podgrzewała pierwszego, że kostki dyni wyglądają jak kandyzowane owoce i w niczym nie przypominają dżemu. Dlatego nie załamuj się i podgrzewaj, i podgrzewaj, i podgrzewaj.
Teraz możesz, jeśli nie pocięłaś palców, lub też kręgosłup szyjny nie pęka ci z bólu, a pierwsze zdarzy ci się jeśli jesteś młodą, niewprawioną gospodynią, drugie zaś, gdy jesteś doświadczoną, oddzielić pestki od miąższu. Do tego potrzebny był ci drugi pojemnik i sitko.
Jeśli okaże się, że osobnik poddawany obróbce termicznej w garnku jest wyjątkowo uparty, weź blender i zmiksuj skandyzowane towarzystwo, wtedy będziesz musiała dodać cukier żelujący, choć ludowa tradycja zaleca galaretkę owocową. Ale jeśli tę, to dosłownie na sam koniec, przed „zapuszkowaniem”. 
Drugiego dnia, już po odparowaniu soków, szczególnie uważaj, by nie „złapało” twojej pracy do dna garnka.
Możesz sterować smakiem dżemu i dodać np. landrynki o smaku pomarańczowym, albo wielokolorowe.
Przyjemnej pracy, której na pewno nie wynagrodzi ci owacja rodziny podczas spożywania owocu jej trudu.
- DŻEM Z DYNI!!! – zakrzykną – jedz sobie samo to świństwo.
A jedz. Bo odkwasza organizm. Byle nie za wiele jednorazowo. Bo dodany cukier zakwasza. 

Howerla - moja moc

Howerla leży w Czarnohorze. Jest najwyższym szczytem tego pasma, ale także całych Karpat Wschodnich, tym samym Ukrainy. Ma 2061 m n.p.m., choć przedwojenne źródła podają 3 m mniej.
Przez pierwsze dni pobytu na Huculszczyźnie pogoda trzymała nas w szachu częstując każdego dnia deszczem. Jednego dnia było nawet oberwanie chmury, ale wtedy byliśmy w samochodzie, w drodze powrotnej z najważniejszej wyprawy.
Aby wybrać się w góry trzeba mieć gwarancję dobrze zapowiadającej się pogody. Najlepiej wielogodzinne wyprawy planować na początku wyżu, bo wtedy pogoda murowana - nie zaskoczy żaden deszcz, burza, czy inne załamanie warunków atmosferycznych. Tak więc Sasza sprawdzał prognozy pogody i jakby tego było mało, był w kontakcie ze swoim przyjacielem przebywającym wysoko w górach, nieopodal miejsca, które nas interesowało. Ta prognoza była najpewniejsza.
W środę nadszedł wreszcie upragniony komunikat, że na czwartek gwarantowana jest odpowiednia pogoda. Umówiliśmy się więc z naszą gospodynią, przemiłą Galiną, na bardzo wczesne śniadanie i skoro świt ruszyliśmy w trasę. Trzeba nam było znów pokonać drogę dolinami Prutu i Czeremeszu, minąć Wierchowinę i Worochtę, by dojechać do Zaroślaka. Kilkanaście kilometrów przed Zaroślakiem znajduje się szlaban  Karpackiego Parku Narodowego, ale nie jest to jednoznaczne ze skończeniem podróżowania samochodem. I bardzo dobrze, bo te kilometry zrobione pieszo dałyby nam się we znaki już zanim zaczęłaby się wspinaczka. O drodze powrotnej nie wspomnę - droga powrotna naznaczona niepotrzebnymi kilometrami asfaltem, czy zwykłym leśnym traktem powoduje, że człowiek zamienia się w idącą maszynę. Auto zagotowało się wioząc nas pod górę, co dopiero stałoby się z ludźmi. Zaroślak znajduje się na wysokości 1270 m n.p.m. - łatwo obliczyć różnicę wzniesień, jaka czekała nas do pokonania.
Droga na bardzo krótkim odcinku wiodła przez bardzo parny las. Kiedy stanęliśmy na naturalnej granicy lasu i odsłoniły się przed nami połoniny, którymi odtąd mieliśmy się poruszać, pomyślałam sobie: Ooo, nie! Ugotujemy się na słońcu! Tymczasem ledwo nasze stopy stanęły na odkrytej połoninie momentalnie wziął nas w objęcia wspaniały, swawolny wiatr, nauczony wolności i swobody. Dał nam takiego orzeźwienia, że poczuliśmy się jak w raju. Bo prawdziwy raj rozpostarł się przed nami ze swoimi soczystymi łąkami. Sasza wskazał nam drogę prowadzącą żlebem wyżłobionym przez spływające ze szczytu na łeb na szyję wody, gdy się zjawiają w czasie deszczów i roztopów śnieżnych.  Żleb wypełniony był kamieniami dużymi i małymi, a także różnymi odłamkami skalnymi, choć pasmo Czarnohory nie jest pasmem gór skalistych, przeciwnie - to ciągnące się powyżej naturalnej granicy lasów zielone połoniny, które nie wiedzieć kiedy i gdzie łączą się z tymi niebieskimi.
Znowu pomyślałam: "Ooo! Nie!!!", ponieważ nie lubię ostrych podejść. Góra jak stożek, wysoka aż do nieba, żleb prosty jak strzała - żadnej nadziei na najmniejszy trawers, choćby trawersik, żadnej ściemy tylko uczciwe i trudne podejście. Ruszyliśmy, póki co, łagodną ścieżką dzielącą jedną z połonin Beskidu Zielonego na pół. Kiedy pokonaliśmy już spory odcinek drogi, choć sporszy był przed nami, a zmęczenie chciało wyrwać nam trzewia, dla pokrzepienia wszystkich, których góra zdawała się pokonywać, powiedziałam:
- Wyjdziemy na górę i okaże się, że za nią jest jeszcze jedna, wyższa i bardziej stroma i dopiera tamta będzie właściwa.
Słowa te miały być żartem, dla rozładowania zniechęcenia powodowanego zmęczeniem i lękiem przed trudem czyhającym jak wróg.
Tymczasem okazały się proroctwem, a ścieżka na Howerlę niczym nie różniła się od tej na Małą Howerlę.
Kiedy idzie się po stoku, który ma nachylenie sięgające prawie stu procent ;) bardzo trudno jest wypoziomować własne ciało. Nie dlatego, że ma się kłopoty z błędnikiem, czy lękiem wysokości, tylko dlatego, że błędnik sam z siebie wie, że coś jest nie w porządku, a lęk rodzi się znikąd. Zaś trudno iść nie rozglądając się wkoło i nie podziwiając widoków. Przecież głównie po to się idzie. Idzie się również dla robienia zdjęć, na przykład. Zaglądanie w maleńkie okienko i oglądanie świata przez okular obiektywu wzmaga szaleństwo błędnika. Pewnie bym o tym nie wiedziała i sama z siebie nie wpadła na tak genialną teorię, gdybym nie oglądała zdjęć zrobionych własnoręcznie na stoku o bardzo dużym nachyleniu. Każde zdjęcie jest niewypoziomowane, świat jest pochylony i ustawiony odwrotnie niż w rzeczywistości, tj. stoki są prawie poziome a odległe pasma prawie pionowe. Przesadziłam może w tym opisie nieco, ale faktem jest, że moje zdjęcia pokazują świat mocno przechylony. Z moim błędnikiem jest wszystko w porządku i nie mam lęku wysokości, jednak, gdy tylko błędnik zaczyna sam z siebie szaleństwo wysokogórskie stromo-stokowe, we mnie budzi się samoistny lęk, który przede wszystkim objawia się nierównomiernym oddechem i zawrotami głowy. Świat zaczyna zachowywać się, jak na  huśtawce, a moje płuca zdają się być za małe na zaczerpnięcie najsłabszego oddechu.
Wychodząc na Małą Howerlę, bo pierwsza góra tak się nazywa, właściwie nie czułam zmęczenia, tylko ten lęk, który nie był moim lękiem, doskwierała mi huśtawka, na której huśtał się cały świat i dokuczała mi zbyt mała pojemność płuc.
Po zdobyciu Małej Howerli, byłabym odpuściła - już nawet rozważałam wszystkie za i przeciw w myślach - gdyby nie fakt, że zdobyciu tego szczytu przyświecał mi określony cel. Schowałam aparat fotograficzny do plecaka i postanowiłam iść patrząc cały czas pod nogi. Wykombinowałam sobie, że wtedy oszukam błędnik, który w przeciwnym wypadku oszukiwałby sam siebie i mnie przy okazji. Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Pierwsze kroki po odpoczynku były tragiczne. Nogi ciążyły mi jakbym przeszła na nich już niezliczoną ilość kilometrów. Tymczasem szczyt Małej Howerli zdawał się być na wyciągnięcie dłoni od miejsca, w którym wyszliśmy z lasu (lasem szliśmy krótko). Chciałam się rozpłakać, no ale co by mi to dało? Przez cały ten odcinek aż na szczyt właściwej Howerli Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem był blisko, na wyciągnięcie ręki, w zasięgu słów, które zrywał wiatr wzmagający się pod szczytem. Nawet powiedział coś na wzór tego, że "Moje płuca nie wytrzymują! Gdybym miał lepsze płuca szedłbym szybciej". On, który skacze po górach jak kozica, wszędzie go jest  pełno - z przodu, z tyłu, na początku i na końcu.
Szłam jak biedny Janek na szczyt góry do źródła po wodę życia dla umierającej matki, nie rozglądając się wokół, ani nie spoglądając za siebie, nie reagując na żadne wołające głosy, by nie zostać przemienioną w kamień. W którymś momencie Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem, gdy odpoczywaliśmy nabierając oddechu - ja zaparta na kijach ze wzrokiem utkwionym w ziemię - powiedział:
- Już dwie trzecie drogi za nami.
Nie uwierzyłam. Myślałam, że mówi tak, aby dodać mi otuchy. Ale i tak nie podniosłam głowy, aby popatrzeć. Gdy ruszyliśmy, po chwili usłyszałam głosy tych, którzy już szczyt zdobyli. Była wśród nich Duża Mała Dziewczynka, która jak się okazało, wyszła pierwsza. Dalej nie podnosiłam głowy, realizując moje postanowienie. W końcu, gdy postawiłam kolejny krok, usłyszałam:
- Mamo, jesteś siódma.
Szliśmy w grupie 15 osobowej.
Teraz mogłam się rozpłakać. Cóż z tego, skoro wiatr tak dął mi w oczy, że osuszał łzy zanim wypłynęły?
Samodzielnie wyszłam po raz pierwszy w życiu na górę mającą ponad 2000 m. Nie czułam zmęczenia, bo nie byłam zmęczona. Pokonałam własne ciało i zmysły. Chyba po raz pierwszy w życiu czułam potęgę na szczycie. Choć byłam na wielu szczytach, tak naprawdę dopiero ten zdobyłam. W moich odczuciach było wszystko. Wiatr specjalnie dla mnie grał i śpiewał pieśń zwycięzców.
Założyłam sobie, że jeżeli wyjdę na Howerlę, będzie to oznaczało, że jestem w stanie zapanować nad wszystkimi słabościami, a każde pragnienie, które już pali, czy pojawi się nowe równie lub bardziej palące moją duszę, nie będzie słabością a mocą, którą trzeba mi będzie wypełnić wnętrze i zewnętrze. Bo przecież odtąd będę już potrafiła rozeznać prawdziwą słabość od prawdziwej mocy. Bo przecież cały czas idąc z Małej Howerli na Howerlę powtarzałam: "Tak mnie skrusz, tak mnie złam, tak mnie wypal Jezu..."

Album ze zdjęciami z Howerli.




środa, 29 sierpnia 2012

Żabie


Wierchwina (przedwojenne Żabie) jest miejscowością położoną wysoko w górach - w Karpatach Wschodnich na Ukrainie. My dostaliśmy się do niej jadąc przez przełęcz drogą z Kosowa Hucuclskiego. W którymś momencie majaczył nam szczyt Howerli - najwyższy szczyt Czarnohory i zarazem Ukrainy. Trudno jednak powiedzieć, by ta prawdziwsza niż Kosów stolica Huculszczyzny znajdowała się w cieniu Howerli. Sasza podał jako ciekawostkę, że w pewnym momencie istnienia miejscowości kobiety stwierdziły, że nie chcą się nazywać Żabianki, wolą Wierchowianki. Wierchowina i okolice były ważnym punktem naszej wędrówki i chociaż widzieliśmy tylko wskazane przez Saszę miejsca - ufam, że najciekawsze i najważniejsze. Tak więc zwiedzaliśmy 200-letnią grażdę, która znajduje się w Krzyworówni - miejscowości położonej po drugiej stronie Czeremosza. Grażda to nic innego jak obronne domostwo huculskie. Nie znam dokładnie przyczyny budowania obronnych domostw, ale logicznie rzecz ujmując szlaki górskie, niedostępne ostępy leśne i naturalne uwarunkowania terenu sprzyjały, by zbóje wszelkiej maści włóczyli się po okolicy. Wśród zbójów byli ludzie oraz niedźwiedzie i wilki. Zapewne dla zapewnienia sobie jako takiego bezpieczeństwa przed grabieżcami Huculi stawiali takie "zamknięte" domostwa. Bo grażda składa się z drewnianego domu mieszkalnego oraz znajdujących się naprzeciw niego, równie dużych jak dom, zabudowań gospodarczych. Maleńkie podwórko jest otoczone wysokim parkanem, w którym tkwi niewielka furta.
Po wyjściu z grażdy odwiedziliśmy starą drewnianą cerkiew datowaną na pierwszą połowę XVIII w. Cerkiew jest prawosławna prawosławia kijowskiego. Zachowała się w nienaruszonym stanie podczas lat SRR tylko dlatego, ponieważ znajdowała się wysoko w górach, więc władzom sowieckim zapewne nie przeszkadzała. Dla bezpieczeństwa państwowego wystarczyło ją zamknąć i tak przetrwała w przeciwieństwie do innych obiektów sakralnych zamienianych na muzea, kina, hale magazynowe itp. Pewnie dlatego jej wnętrze jest tak bardzo bogate, dużo bogatsze niż pozostałych, w których progi wstąpiliśmy.
Słowo cerkiew samo z siebie wyzwala w słuchającym oczekiwanie na wielkie doznania estetyczne (obok duchowych). Przepych wystroju cerkwi, ikonostas, polichromia na ścianach i sklepieniu, mnogość obrazów i elementów sakralnych, wyrobów sztuki ludowej, jak słynne haftowane ręczniki służące do dekoracji krzyża i obrazów, wszystkie złocenia i rzeźbienia powodują, że chciałoby się tam być bez końca. Nie przyćmiewa to bynajmniej sprawy najważniejszej, dla której obiekt istnieje. Zwiedzając cerkwie w Karpatach Wschodnich, szczególnie tę w Krzyworówni uświadomiłam sobie, że wciąż tkwi we mnie ta sama mała dziewczynka z czasów Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką i z przyklejoną twarzą do witryny sklepu PP. Leniów w Moim Mieście oglądałam kolorowe obrazki i inne dewocjonalia.
Cerkiew w Krzyworówni nie ma sobie nomen omen równej jeśli chodzi o bogactwo wnętrza.
Cerkiew pokazał nam znajomy Saszy, proboszcz tamtejszej parafii. Opowiadając to i owo wziął do ręki z jednego z ołtarzy piękny drewniany świecznik, koronkowej, niezwykle misternej roboty i jakby nigdy nic powiedział:
- Ten świecznik ma 150 lat, a tamten, o tam, na tamtym ołtarzu ma 250 lat...
Znamienne, że w każdej cerkwi o każdej porze dnia, czy to w wielkim mieście, czy też w maleńkiej górskiej miejscowości, zawsze był ktoś modlący się. Te cerkwie były otwarte!
W cerkwi w Krzyworówni w dniu, w którym tam byliśmy znajdował się peregrynujący obraz Matki Bożej opiekunki widzących, a niedostrzegających Boga. Namalował go niewidomy artysta. Postać Bożej Rodzicielki była niezwykła. Bardziej przypominała światło takie przebijające się przez mgłę.

Dalej byliśmy w Muzeum Ivana Franka, choć tak naprawdę był to dom, pod dachem którego znalazł gościnę. Dom jest swoistym muzeum Huculszczyzny, niezwykle barwnym miejscem. Ponieważ odbieramy świat wszystkimi zmysłami, po wejściu do części mieszkalnej zachowanej najwyraźniej bardzo dokładnie, poczułam zapach identyczny jak w domu mojego dziadka i Weronki. To było cudowne wrażenie. Jedyne określenie "wywieziona zza wschodniej granicy" na oznaczenie pochodzenia Weronki, wciąż nasuwa mi nowe wyobrażenia.
Ludzie dla jakichś dziwnych powodów ukrywają wiele faktów z własnego życia i z życia innych. Kiedyś nazwano takie zachowania pruderią. Bo jeśli się coś ukrywa, to nasuwa się jedno skojarzenie. Nie wiem dlaczego ukrywano i zatajano przed nami - dziećmi - pochodzenie Weronki. Pozostanie to na zawsze tajemnicą, tak jak i dokładne miejsce jej urodzenia i pochodzenia. Ciekawe, czy sama Weronka chciała te fakty ukryć?
Muzeum Ivana Franka skrywało w sobie część poświęconą Stanisławowi Vincenzowi. Prawdę powiedziawszy do tamtej pory w ogóle o nim nie słyszałam. Dzisiaj jestem bogatsza o wiedzę o nim i marzę by być bogatszą o książki jego autorstwa w sposób niebagatelny sławiące Huculszczyznę.

No i woda mineralna nazwana przez nas "propan - butan", która wypływa sobie z ziemi, gdzieś w dolinie Czeremoszu, dokładnie jak nasze wody mineralne, ot choćby w Głębokiem, tylko że po przyłożeniu do niej zapalonej zapałki powietrze tuż nad wylotem rury z ziemi wybucha płomieniem. Taka sobie osobliwość. W Truskawcu, choć to nieco bardziej na zachód, mają  obok wód "Zosia:, "Marysia" itp. wodę o nazwie "Naftusia". Mam nieodparte wrażenie, że nazwa tej ostatniej nie jest zdrobnieniem imienia...
Byli tacy, co próbowali tej wody i mówili, że jest bardzo słona. Z mocno solankowych wód piłam wodę ze Szczawy w Beskidzie Wyspowym, a może już w Gorcach. Przy źródle jakaś kobieta ze wsi robiła pranie w wanience niemowlęcej. Wanienka zabarwiona była pomarańczowo - żelaziście. No i miękko...
Jadąc przez góry kilkakrotnie widzieliśmy, jak kobiety prały na tarłach pranie w baliach przed domami. Te widoki to lata mojego wczesnego dzieciństwa, jeszcze ten zapach w Muzeum Ivana Franka.


poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Co wspólnego ma przyrodolecznictwo z harcerstwem?

Zarzewie harcerstwa datuje się na czasy, kiedy Polski nie było na mapach Europy. Czasy zaborów. Czasy Galicji. Czasy, kiedy Polska zapisana w sercach Polaków bogata była w Kresy i "granica" sięgała hen, po Podole znajdujące się dzisiaj na Ukrainie.
Idea skautingu, wiadomo, zrodziła się w głowie angielskiego generała Roberta Baden-Powella u schyłku XIX w. Szybko rozprzestrzeniła się na na cały europejski kontynent, a nawet do Ameryki. Lotem błyskawicy dotarła na ziemie polskie. Dokładnie do Małopolski Wschodniej. Jak wiadomo, z organizacji wychowującej brytyjskich chłopców, ewaluowała dla potrzeb odzyskania przez Polskę niepodległości. Aż do tego czasu, tj. do dni spędzonych na Ukrainie myślałam, że pierwszy zastęp skautowy powstał we Lwowie. Tak nas uczono historii harcerstwa.
Tymczasem w Kosowie Huculskim dr Apolinary Tarnawski, lekarz owładnięty ideą przyrodolecznictwa zbudował sanatorium i alternatywną dla Zakopanego stolicę górską. Teren Huculszczyzny bogaty jest w wody mineralne o zgoła innym składzie niż te z Małopolski Zachodniej (posłużę się ówczesną terminologią geograficzną, wiadomo, że chodzi o współczesny powiat nowosądecki, gorlicki, szczawnicki itp.). Wody tamtejsze zawierają wielkie ilości solanki. Przez długie lata minionych wieków tamtejszy lud żył z oddzielania soli od wody. Tak pozyskaną sól sprzedawano na huculskim jarmarku, następnie dalej wędrowała w świat.
Dla potrzeb prywatnego zakładu przyrodoleczniczego dr Tarnawski zbudował potężne warzelnie soli a przy nich całą strukturę sanatoryjną. Kosów stał się nie tylko stolicą górską Karpat Wschodnich. Zjeżdżała się tam elita życia kulturalnego nieistniejącej na mapach, za to kwitnącej w sercach Polaków Polski. To byli pozytywiści z krwi i kości. Tak samo jak pozytywistą był sam doktor Tarnawski.
Zdarzyło się, że w pięknych stylowych budynkach zakładu dr. Tarnawskiego przebywali bracia Lutosławscy - Kazimierz i Witold, oraz dzielna dziewczynka - Olga Drahonowska. Oni to założyli pierwszy zastęp skautów, dając tym samym początek Związkowi Harcerstwa Polskiego (z taką nazwą musiał poczekać do odzyskania niepodległości w 1918 r.). Andrzej Małkowski i Lwów to nieco późniejsze dzieje. Pewnie liczone na tygodnie, może krótkie miesiące, jednak historia harcerstwa i Polski jakoś zapomniała o Huculszczyźnie, opłakując zaledwie Lwów, Stanisławów itp.
Sam dr Apolinary Tarnawski był aktywnym działaczem kosowskiego Sokoła - Towarzystwa Gimnastycznego, z szeregów którego w ogóle wyłonili się pierwsi skautmistrze i skauci polscy. Ks. Kazimierz Lutosławski, bo jeden z braci był księdzem, jest przecież autorem Krzyża Harcerskiego.

Byłam, wszyscy byliśmy w niegdysiejszym Zakładzie Przyrodoleczniczym dr. Apolinarego Tarnawskiego w Kosowie Huculskim. Znajduje się tam kilka autentycznych budynków zbudowanych na przełomie wieków - XIX i XX. Sasza opowiedział anegdotę, że co się doktorowi urodziła córka - stawiał nowy budynek. Wikipedia mówi tylko o jednej córce (i jednym synu)...  W tym wypadku bardziej wierzę Saszy niż Wikipedii, ale to przecież nie jest w tej chwili takie ważne.
Najważniejsze jest wrażenie jakie miałam w sobie - w każdej cząstce siebie samej, z której składam się jako człowiek, harcerka, matka harcerzy, instruktorka harcerska itd. - kiedy spacerowałam po parku Zakładu Przyrodoleczniczego dr. Tarnawskiego.
Podobne wrażenie wielokrotnie gościło we mnie na ukraińskiej ziemi, to jednak było szczególne. Może dlatego, że klamrą zamknęło nasze wędrowanie? A może bardziej dlatego, że uświadomiłam sobie, iż do mnie należy powiedzieć harcerzom i harcerkom, a także instruktorom, że początek harcerstwa do Kosów Huculski, a nie Lwów, jak zwykło się mniemać?
Być może historycy mają jednak rację. Znów Wikipedia podaje, że był to jeden z pierwszych zastępów na ziemiach polskich...

Pierwszy, czy drugi? Jakie to ma znaczenie dzisiaj? Kiedy grób Apolinarego Tarnawskiego kruszeje na polskim cmentarzu w Kosowie Huculskim? A on tak kochał Karpaty Wschodnie!

Do dziś w Zakładzie dr. Tarnawskiego mieści się sanatorium.

Tablica pamiątkowa w Zakładzie Przyrodoleczniczym dr. Tarnawskiego

Tablica pamiątkowa w Zakładzie Przyrodoleczniczym dr. Tarnawskiego .

Budynek w Zakładzie Przyrodoleczniczym
dr. Apolinarego Tarnawskiego.

Budynek w Zakładzie Przyrodoleczniczym
dr. Apolinarego Tarnawskiego.


Skautmistrz Sasza przy jednym z budynków
Zakładu Przyrodoleczniczego dr. Tarnawskiego
(to drzewo ponad 100-letnie!)

Huculsko - pokuckie pisanki, ceramika i inne dzieła

Pisanka w Karpatach Wschodnich na Pokuciu i Huculszczyźnie jest całoroczną ozdobą domu. O każdej porze roku można ją kupić na każdym straganie z pamiątkami, w sklepie z wyrobami regionalnymi i oczywiście bezpośrednio u ich twórców. Taka pisanka zrobiona jest z wydmuszki jaja kurzego, więc należy obchodzić się z nią jeszcze delikatniej niż z jajkiem. O ileż jest cenniejsza od zwykłego jajka! Inni mówią o mnie, że mam nieograniczoną wyobraźnię. Jednak w tym momencie moja wyobraźnia ma wyraźne granice, ponieważ nie jestem w stanie ogarnąć ogromu pracy, precyzji, cierpliwości i pokory jaką musi dysponować człowiek robiący takie cudeńka jak ukraińskie pisanki. I tu się dziwię.
Każdy turysta powinien wrócić z Huculszczyzny z pisanką.
Na dowód tego, jak ważna jest pisanka w twórczości ludowej, w Kołomyi powstało Muzeum Pisanki. Zbiorów muzeum nie oglądaliśmy, dość, że staliśmy przed muzeum i podziwialiśmy bodaj największą na świecie pisankę, liczącą sobie ponoć kilkanaście metrów. Charakterystyczne dla największej na świecie pisanki jest to, że jej wzór jest co jakiś czas zmieniany. Mieliśmy okazję zobaczyć pisankę w barwach żółci, pomarańczu i rudego. Może to już przygotowanie do jesieni, której rozpoczęcie mieli wierchiwinianie świętować już w połowie sierpnia?
Dom, w którym mieszkaliśmy, pensjonat "Panske", urządzony jest na ludowo. Z wielką delikatnością i olbrzymim smakiem właściciele pensjonatu udostępnili w cenie noclegów małą galerię sztuki ludowej. Przyjemnie było mieszkać w takim otoczeniu, które na każdym kroku świadczyło o przynależności do kultury huculskiej. Oprócz innych wyrobów rękodzieła ludowego, pisanki miały tam również swoje miejsce.
Byliśmy też w domu rzeźbiarza ludowego, który kolekcjonuje pisanki. Jego dom to swoista galeria sztuki rzeźbiarskiej. Nawet meble kuchenne są własnoręcznie przez niego rzeźbione. Z takiej kuchni żona - drużyna Hucuła - chyba nie wychodzi. Kolekcja pisanek u rzeźbiarza, zapewne z uwagi na brak miejsca do ekspozycji, znajduje się w pojemnikach na jajka takich, w jakich jajka są sprzedawane. Śmiesznie to wygląda - za oszkloną witryną mebli pokojowych stoi stos przepięknych pisanek huculskich przygotowanych jakby hurtem na sprzedaż. Jednak, aby nie było wątpliwości, pisanki te nie są na sprzedaż. To prywatne zbiory kolekcjonerskie gospodarza. Kupić u rzeźbiarza można i należy najwyższej jakości pamiątki drewniane - dzieło jego rąk i wrażliwości twórczej.
Każdy turysta powinien wyjechać z ukraińskich Karpat zaopatrzony w haftowaną koszulę, ręcznik, makatkę lub obrus huculski. Jest wprost niewyobrażalne, aby nie zakupić takiej rzeczy. Krajki i pasy, bieżniki, narzuty, zasłony, maty ścienne itp. wyroby tkane ręcznie to nie lada gratka. Dla prawdziwych smakoszy. I dla naprawdę bogatych.
Kolejnym sztandarowym wyrobem Huculszczyzny jest ceramika gliniana. Odwiedziliśmy zakład o strukturach spółdzielni zajmujący się działalnością rękodzielniczą, m.in. wytwarzaniem ceramiki glinianej. Cały proces od rozgrzania, rozmiękczenia gliny, przez formowanie, wytłaczanie, wypalanie w olbrzymim piecu ceramicznym, malowanie, aż po lakierowanie, wystawianie na pokaz i w końcu sprzedaż odbywa się w jednym miejscu. W różnych pomieszczeniach znajdują się odpowiednie stanowiska pracy i nie jest to bynajmniej manufaktura. Każdy przedmiot jest wykonany od początku do końca przez jedną osobę. Na spodzie, na denku, odwrocie znajduje się nazwisko wytwórcy (przeważnie pani) i po sprzedaniu małego dzieła sztuki ludowej pieniądze trafiają do niego. Ceramika wytwarzana jest wg ściśle określonego wzoru kolorystycznego. Nie znajdzie się na Huculszczyźnie innych wyrobów ceramicznych niż w kolorach: zielonym, żółtym i brązowym na białym tle. Kolory mają swoje uzasadnienie i związane są ściśle z przyrodą. Zielony kolor to trawa i drzewa, brązowy - ziemia, żółty - słońce a białe tło odzwierciedla wolną duszę Hucuła.
Panie wytwarzające przedmioty ceramiczne robią różne różności. Od bibelotów i dzwonków glinianych, przez wazy, misy i miski, dzbanki, talerze ozdobne i praktyczne, cukierniczki, solniczki, olbrzymie wazony na kwiaty itp. po kafle do pieca. Te ostatnie są imponujące. Widzieliśmy w starych grażdach, które dzisiaj są muzeami, piece zrobione z takich kafli. Coś pięknego! Każdy kafel jest inny, nie ma dwóch takich samych. Sasza opowiadał, że w dawnych czasach na przypiecku w kuchni sadzano dzieci zimą, by nie zmarzły. Taki maluch miał zajęcie na pół dnia, albo dłużej, gdyż oglądając obrazy na kaflach tworzył i opowiadał historie. Za każdym razem inną, albo wcześniejszą rozbudowywał. Nic dziwnego, że kwitło gawędziarstwo ludowe. Ciekawam, czy Kumłyk również był sadzany na przypiecku :)?
No przecież nie można wyjechać z Huculszczyzny bez wyrobu ceramicznego kupionego na pamiątkę dla siebie lub dla bliskich!

:)

Muzeum pisanki w Kołomyi


Kołomyjska pisanka


Pisanki huculskie (kolekcja w domu rzeźbiarza)


Kolekcja pisanek w domu rzeźbiarza
Pisanki w "naszym" domku.

Wieko olbrzymiej skrzyni drewnianej - wyrób ręczny ludowy

Krzyże prawosławne drewniane
(u rzeźbiarza)

Talerze drewniane (u rzeźbiarza)

Meble kuchenne w domu rzeźbiarza (własnoręcznie rzeźbione)

Koło garncarskie

Proces wyroby ceramiki glinianej (Kosów Huculski)

Proces wyroby ceramiki glinianej (Kosów Huculski)

Piec do wypalania gliny

Proces wyroby ceramiki glinianej (Kosów Huculski)

Proces wyroby ceramiki glinianej (Kosów Huculski).
Narożniki kafli.

Proces wyroby ceramiki glinianej (Kosów Huculski).
Kafle piecowe.

Proces wyroby ceramiki glinianej (Kosów Huculski)

Gotowe wyroby ceramiczne.
Wzory kafli ceramicznych.
Salon w naszym pensjonacie (Panske).
Na werandzie w naszym pensjonacie (Panske).

U Hucuła w domu

Wiele dróg przemierzyliśmy podczas naszego wędrowania po Karpatach ukraińskich. Kosiv Huculski - miejsce naszego pobytu - w przewodnikach turystycznych i informatorach nazywane jest sercem Huculszczyzny. Pewnie dlatego, że jest największym miastem w całej okolicy. To w Kosowie odbywają się cotygodniowe jarmarki, na które zjeżdżają mieszkańcy górskich wsi i miejscowości. Serce, jak to serce - musi mieć krwiobieg. Takim krwiobiegiem dla serca Huculszczyzny jest rozległy teren od Pokucia, przez Czarnohorę, Bukowinę, Wierchowinę, po Kołomyję.
Jednego dnia zawitaliśmy do domu współczesnego Hucuła. Jest to człowiek wysoce kształcony i światowy. Na tym polega zasadnicza różnica pomiędzy współczesnym, a niegdysiejszym Hucułem. Inaczej mówiąc, jest to syn Huculszczyzny z ogromną pasją miłości swojej małej ojczyzny i wszystkiego co można pod tym pojęciem zmieścić.
Swój dom zamienił na prywatne muzeum Huculszczyzny. Zgromadził pod własnym dachem niezliczone ilości instrumentów muzycznych (skrzypce, cymbały, trombity), przedmiotów ozdobnych i użytkowych, którymi otaczali się niegdyś mieszkańcy tej ziemi. Ponieważ z wykształcenia jest muzykiem i etnografem, potrafi na zgromadzonych instrumentach grać, o ile tylko te wydobywają z siebie jeszcze jakieś dźwięki. Poza tym ma dar gawędzenia, toteż zabawia przybyłych opowieściami o tym, jak to drzewiej bywało. Posiadając zdolności, by z instrumentów muzycznych wydobyć dźwięki, ze swego wnętrza wydobywa je również. By uzupełnić swe gawędy, okrasza je muzyką i śpiewem. Los sprawił, że wiele lat spędził w Polsce wykładając na akademiach muzycznych i uniwersytetach, więc bez żadnych problemów mówił po polsku.
Niejednokrotnie brałam udział w poglądowej "lekcji historii" w Muzeum Regionalnym w Piwnicznej-Zdroju. Często mam do czynienia z naszym rodzimym gawędziarzem ludowym (o niegdysiejszych kontaktach zawodowych nie wspomnę, bo to było w innej epoce). Słuchając Kumłyka słuchałam znanej opowieści o życiu ludu Karpat. Właśnie wtedy nabrałam przekonania, że bardziej niż dzielące granice, łączy nas wspólne pochodzenie wynikające z faktu urodzenia się w Karpatach, w Galicji. Takie rzeczy, bardziej niż sztucznie ustanowione państwowości, powinny mieć zdecydowanie większy wpływ na przynależność do pewnej grupy ludności. Tylko powiedz to Ukraińcom, którzy są tak dumni ze swojego państwa!
Z dnia na dzień coraz bardziej zastanawiało mnie, czy Sasza, pokazując nam swoją małą ojczyznę, zdaje sobie sprawę, jak bardzo jest ona również naszą ojczyzną. Nie mam w tej chwili na myśli całej historii tego zakątka Europy. Myślę o tym, co już napisałam. Myślę o karpackim pochodzeniu nas, jego, Kumłyka i pozostałych ludzi, z którymi mieliśmy kontakt. Myślę o ludziach urodzonych w cieniu pięknych gór, na co dzień borykających się z trudnym życiem, umiejących sobie stawiać wyzwania, pokonywać słabości. O ludziach hardych i honorowych. O ludziach miłujących Boga, świat, bliźnich. O ludziach z sercami wielkimi, jak wielkie są góry, które są ich domem. O ludziach, którzy częściej niż inni chodzą z głową w chmurach, bo chmury zaczepiają się o górskie szczyty.
Chociaż mogę na poczekaniu wyliczyć tyle podobieństw, jednak wszystko, co widziałam, było dla mnie zjawiskowe. Może dlatego właśnie, że spodziewałam się zastać odmienną kulturę, architekturę, nieco inny świat niż oglądam za oknem, a tymczasem ujrzałam świat bliźniaczo podobny do mojego? Tylko w tamtym czas jakby wolniej płynął. Na pewno miałam wrażenie, że cofnęłam się do mojego dzieciństwa, do pierwszej połowy lat siedemdziesiątych. Pomimo intensywności wydarzeń miałam okazję przysiąść na chwilę pomiędzy jednym zdarzeniem, a drugim i pozwolić dotknąć mojego wnętrza temu wszystkiemu, co przeżywałam, widziałam, czego doświadczałam.
Wjechałam na Ukrainę jak ślepiec. Wyjechałam z szeroko otwartymi zmysłami.

Dom Kumłyka

W domu Kumłyka, który właściciel zamienił w muzeum etnograficzne

W domu Kumłyka, który właściciel zamienił w muzeum etnograficzne 

W domu Kumłyka, który właściciel zamienił w muzeum etnograficzne
(człowiek orkiestra)
W domu Kumłyka, który właściciel zamienił w muzeum etnograficzne
(trombita) 

W domu Kumłyka, który właściciel zamienił w muzeum etnograficzne
(kolekcja skrzypiec)

W domu Kumłyka, który właściciel zamienił w muzeum etnograficzne 

W domu Kumłyka, który właściciel zamienił w muzeum etnograficzne 

W domu Kumłyka (cymbały)
Wierchowina to przedwojenne Żabie. Leży wysoko w górach nad rzeką Czarny Czeremosz. Droga z Kosowa jest niezwykle malownicza, ale też ma się wrażenie, że pamięta przedwojenne czasy, czyli Polskę właśnie. Po ulicy przechadzają się konie i krowy. Niestety na Huculszczyźnie nie ma hucułów - koni z hodowli których słynie Beskid Niski. Byłam skłonna fotografować każdy mijany dom. Robiłam zdjęcia krowom wałęsającym się po drogach. I drogom, które wyglądały jak ser szwajcarski, a także mostom i barierkom zabezpieczającym przed przepaścią.
To jest naprawdę piękny świat pozbawiony naszego pędu po wszystko i za wszelką cenę. Tam życie ma najwyższą cenę. Spokojne życie.

Droga do Wierchowiny

Droga do Wierchowiny

Krowa na drodze do Wierchowiny

Droga do Wierchowiny

Dom w Karpatach w drodze do Wierchowiny

niedziela, 26 sierpnia 2012

Cmentarze

Cmentarze Karpat Wschodnich są niezwykłe. Przyciągają wzrok wielobarwnością. Kuszą, aby zatrzymać się na chwilę, wejść i oddać się zadumie. Przy czym jest to przedziwna zaduma, bo myśli rozjaśnia i weseli kolorowa prostota tych miejsc. Prostota wynikająca z kultury Hucułów. Jest to lud skupiony w kościele greckokatolickim, chociaż zdarzają się wyznawcy prawosławia. Jednak jeżeli prawosławie, to koniecznie kijowskie.
Wszystkie cmentarze, przydrożne krzyże i kapliczki a także cerkwie są bogato strojone m.in. w różnokolorowe kwiaty. Niestety królują sztuczne kwiaty, ale zapewne są często wymieniane, ponieważ barwy są soczyste, co znaczy, że nie wypłowiały na słońcu, ani też nie zakurzył ich czas.
Tak naprawdę cmentarze ściągają wzrok podróżnika różnokolorowymi kamiennymi i żelaznymi krzyżami i wieńcami ze sztucznych kwiatów zawieszonymi na ramionach tychże. Przed każdym krzyżem stoi mogiła usypana z ziemi i ogrodzona żelaznym niewysokim płotkiem, ale wszystkie odwiedzane przez nas cmentarze tak zarosły zielskiem, że tylko krzyże górowały nad trawami. Krzyże są albo w naturalnym kolorze kamienia, albo pomalowane na niebiesko i raczej jest to aspekt narodowy, a nie religijny. Niekiedy zdarza się biały krzyż, raczej rzadko. Każdy cmentarz jest przy cerkwi, dlatego od razu podziwia się tę budowlę sakralną. Stare cerkwie huculskie są drewniane, ale tych jest niewiele. Wyglądają jak arka przymierza. Cerkwie w Karpatach Wschodnich przeważnie zbudowane są na planie krzyża greckiego. Tak cerkiew, jak i cmentarz zorientowane są na wschód.
Nad Pistynką, która w okolicach Szeszorów płynie malowniczymi kanionami spotkała nas największa niespodzianka związana z cmentarzami Zielonego Beskidu. Było to gdzieś w okolicach Szeszorów i Prokurawy. Wieś znajduje się na jednym brzegu rzeki, a cerkiew z przylegającym do niej cmentarzem na drugim. W tym miejscu rzeka wryła się naprawdę głęboko w skały, toteż nad Pistunką rozciągnięta jest kładka dla pieszych. Kładka wygląda niezwykle licho. Trzeba wykazać się wielkim zaufaniem i odwagą, by na nią wejść. Poza wszystkimi swoimi mankamentami jest ona przede wszystkim bardzo wąska. Powiedzmy, że od biedy zmieszczą się na niej dwie osoby. Pogrzeb konduktem idzie od domu zmarłego do cerkwi i potem następuje złożenie trumny do grobu. Mieliśmy okazję widzieć pokucki pogrzeb w drodze do Kamieńca. Na wozie zaprzężonym w pięknie przystrojone konie jechał nieboszczyk w otwartej trumnie. Z zastygłej śmiertelnie twarzy nos sterczał wysoko. Za furmanką, ubrani w stroje regionalne szli najbliżsi, rodzina i sąsiedzi śpiewając głośno i w zupełnie innym stylu, niż śpiewają nasi żałobnicy. Pieśń była pełna życia, jakby zaraz wszyscy mieli poderwać się do tańca.
Niewyobrażalne aby taki kondukt żałobny zmieścił się na owej kładce rozpiętej nad głębokim jarem Pistynki. Dlatego nieopodal kładki rozciągnięto linę z kołowrotkiem, a do niej przymocowano stelaż na trumnę. Widząc to już sobie wyobrażałam, jak nieboszczyk rozbujany na linie odpływa w zaświaty patrząc ostatni raz na niebo z perspektywy ziemskiego pielgrzyma. Po drugiej stronie Pistynki czeka cerkiew i kolorowy greckokatolicki cmentarz.

Rzecz ma się zgoła inaczej, gdy odwiedzi się cmentarz polski albo żydowski. Już sama nie wiem, który z nich powoduje większy ból w sercu. Macew żydowskich nie poprawia się, czas ma je skruszyć, powalić. Tak właśnie wygląda kirkut w Kosowie Huculskim. Ale o ile współczesny Drohobycz nie wypiera się żydowskich przodków, tak wygląd kosowskiego kirkutu rozdziera serce.
Historia Żydów na Huculszczyźnie, w miejscu gdzie powstał chasydyzm, jest równie bolesna jak historia europejskich Żydów. Może nawet boleśniejsza, bo kiedy Europa zaczęła wypierać Żydów ze swoich krajów, ci znaleźli schronienie w lasach Zielonego Beskidu. Historia XX w. była dla tego narodu niezwykle okrutna. Czas zaciera wszelkie ślady obecności Żydów w Europie. Bardzo to widać w Kosowie.
Czas zaciera też ślady obecności Polaków w Kosowie. Stary polski cmentarz przy parafii katolickiej, nieopodal ulicy Mickiewicza bogaty jest w pamięć o wielkich osobistościach tej ziemi. Dla ludzi światłych nie powinno mieć znaczenia jakiej byli narodowości. Najważniejsze jest to, że tworzyli historię tej ziemi, przysparzali jej sławy i bogactwa.
Tak więc kosowski cmentarz dźwiga jeszcze grób Apolinarego Tarnawskiego, który był pionierem lecznictwa balneologicznego w Małopolsce Wschodniej. Jego Instytut Balneologiczny jest jednym z głównych zabytków Kosowa, ale przede wszystkim najpierwszą chyba na ziemiach polskich tego typu placówką. Samym Instytutem zajmiemy się kiedy indziej, bo wymaga szczegółowego omówienia. Teraz interesuje nas kruszejący pomnik nagrobny tego znaczącego dla historii regionu człowieka. O ile grób Tarnawskiego jest zniszczony i zaniedbany, to pozostałe groby na cmentarzu polskim są w opłakanym stanie. Nie ulega wątpliwości, że czasu nie można zatrzymać. Nie można też skupiać się wyłącznie na pamięci o tych, którzy odeszli. Jednak umierające, stare, opuszczone cmentarze robią niezwykłe wrażenie. I wcale nie trzeba specjalnej wrażliwości, by w głowie zrodziła się refleksja, która wwierca się w myślenie o przewrotności losu i czasu, która wyzwala nieopisany ból na wszystkich płaszczyznach czucia i poznania, zapomnienia i zapamiętania, bycia i niebytu.

Cmentarz w Karpatach Wschodnich

Cmentarz w Karpatach Wschodnich


Cmentarz w Karpatach Wschodnich

Cmentarz w Karpatach Wschodnich

Winda na trumnę w okolicach Szeszorów nad Pistynką

Winda na trumnę w okolicach Szeszorów nad Pistynką

Cmentarz w Pistyniu
(fragment najstarszej cerkwi Huculszczyzny z 1600 r.).


Grób Apolinarego Tarnawskiego 
na polskim cmentarzu w Kosowie Huculskim

Polski Cmentarz w Kosowie Huculskim

Polski Cmentarz w Kosowie Huculskim

Polski Cmentarz w Kosowie Huculskim

Polski Cmentarz w Kosowie Huculskim

Żydowski kirkut w Kosowie Huculskim