Wierchwina (przedwojenne Żabie) jest miejscowością położoną wysoko
w górach - w Karpatach Wschodnich na Ukrainie. My dostaliśmy się do niej jadąc
przez przełęcz drogą z Kosowa Hucuclskiego. W którymś momencie majaczył nam
szczyt Howerli - najwyższy szczyt Czarnohory i zarazem Ukrainy. Trudno jednak
powiedzieć, by ta prawdziwsza niż Kosów stolica Huculszczyzny znajdowała się w
cieniu Howerli. Sasza podał jako ciekawostkę, że w pewnym momencie istnienia
miejscowości kobiety stwierdziły, że nie chcą się nazywać Żabianki, wolą Wierchowianki. Wierchowina i okolice były ważnym punktem naszej
wędrówki i chociaż widzieliśmy tylko wskazane przez Saszę miejsca - ufam, że
najciekawsze i najważniejsze. Tak więc zwiedzaliśmy 200-letnią grażdę, która
znajduje się w Krzyworówni - miejscowości położonej po drugiej stronie
Czeremosza. Grażda to nic innego jak obronne domostwo huculskie. Nie znam
dokładnie przyczyny budowania obronnych domostw, ale logicznie rzecz ujmując szlaki
górskie, niedostępne ostępy leśne i naturalne uwarunkowania terenu sprzyjały,
by zbóje wszelkiej maści włóczyli się po okolicy. Wśród zbójów byli ludzie oraz
niedźwiedzie i wilki. Zapewne dla zapewnienia sobie jako takiego bezpieczeństwa
przed grabieżcami Huculi stawiali takie "zamknięte" domostwa. Bo
grażda składa się z drewnianego domu mieszkalnego oraz znajdujących się
naprzeciw niego, równie dużych jak dom, zabudowań gospodarczych. Maleńkie
podwórko jest otoczone wysokim parkanem, w którym tkwi niewielka furta.
Po wyjściu z grażdy odwiedziliśmy starą drewnianą cerkiew datowaną
na pierwszą połowę XVIII w. Cerkiew jest prawosławna prawosławia kijowskiego.
Zachowała się w nienaruszonym stanie podczas lat SRR tylko dlatego, ponieważ
znajdowała się wysoko w górach, więc władzom sowieckim zapewne nie przeszkadzała.
Dla bezpieczeństwa państwowego wystarczyło ją zamknąć i tak przetrwała w
przeciwieństwie do innych obiektów sakralnych zamienianych na muzea, kina, hale
magazynowe itp. Pewnie dlatego jej wnętrze jest tak bardzo bogate, dużo
bogatsze niż pozostałych, w których progi wstąpiliśmy.
Słowo cerkiew samo z siebie wyzwala w słuchającym oczekiwanie na
wielkie doznania estetyczne (obok duchowych). Przepych wystroju cerkwi,
ikonostas, polichromia na ścianach i sklepieniu, mnogość obrazów i elementów
sakralnych, wyrobów sztuki ludowej, jak słynne haftowane ręczniki służące do
dekoracji krzyża i obrazów, wszystkie złocenia i rzeźbienia powodują, że
chciałoby się tam być bez końca. Nie przyćmiewa to bynajmniej sprawy
najważniejszej, dla której obiekt istnieje. Zwiedzając cerkwie w Karpatach
Wschodnich, szczególnie tę w Krzyworówni uświadomiłam sobie, że wciąż tkwi we
mnie ta sama mała dziewczynka z czasów Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką i z
przyklejoną twarzą do witryny sklepu PP. Leniów w Moim Mieście oglądałam
kolorowe obrazki i inne dewocjonalia.
Cerkiew w Krzyworówni nie ma sobie nomen omen równej jeśli chodzi
o bogactwo wnętrza.
Cerkiew pokazał nam znajomy Saszy, proboszcz tamtejszej parafii.
Opowiadając to i owo wziął do ręki z jednego z ołtarzy piękny drewniany
świecznik, koronkowej, niezwykle misternej roboty i jakby nigdy nic powiedział:
- Ten świecznik ma 150 lat, a tamten, o tam, na tamtym ołtarzu ma
250 lat...
Znamienne, że w każdej cerkwi o każdej porze dnia, czy to w
wielkim mieście, czy też w maleńkiej górskiej miejscowości, zawsze był ktoś
modlący się. Te cerkwie były otwarte!
W cerkwi w Krzyworówni w dniu, w którym tam byliśmy znajdował się
peregrynujący obraz Matki Bożej opiekunki widzących, a niedostrzegających Boga.
Namalował go niewidomy artysta. Postać Bożej Rodzicielki była niezwykła.
Bardziej przypominała światło takie przebijające się przez mgłę.
Dalej byliśmy w Muzeum Ivana Franka, choć tak naprawdę był to dom,
pod dachem którego znalazł gościnę. Dom jest swoistym muzeum Huculszczyzny,
niezwykle barwnym miejscem. Ponieważ odbieramy świat wszystkimi zmysłami, po
wejściu do części mieszkalnej zachowanej najwyraźniej bardzo dokładnie,
poczułam zapach identyczny jak w domu mojego dziadka i Weronki. To było cudowne
wrażenie. Jedyne określenie "wywieziona zza wschodniej granicy" na
oznaczenie pochodzenia Weronki, wciąż nasuwa mi nowe wyobrażenia.
Ludzie dla jakichś dziwnych powodów ukrywają wiele faktów z
własnego życia i z życia innych. Kiedyś nazwano takie zachowania pruderią. Bo
jeśli się coś ukrywa, to nasuwa się jedno skojarzenie. Nie wiem dlaczego
ukrywano i zatajano przed nami - dziećmi - pochodzenie Weronki. Pozostanie to
na zawsze tajemnicą, tak jak i dokładne miejsce jej urodzenia i pochodzenia.
Ciekawe, czy sama Weronka chciała te fakty ukryć?
Muzeum Ivana Franka skrywało w sobie część poświęconą Stanisławowi
Vincenzowi. Prawdę powiedziawszy do tamtej pory w ogóle o nim nie słyszałam.
Dzisiaj jestem bogatsza o wiedzę o nim i marzę by być bogatszą o książki jego
autorstwa w sposób niebagatelny sławiące Huculszczyznę.
No i woda mineralna nazwana przez nas "propan - butan",
która wypływa sobie z ziemi, gdzieś w dolinie Czeremoszu, dokładnie jak nasze
wody mineralne, ot choćby w Głębokiem, tylko że po przyłożeniu do niej
zapalonej zapałki powietrze tuż nad wylotem rury z ziemi wybucha płomieniem.
Taka sobie osobliwość. W Truskawcu, choć to nieco bardziej na zachód, mają
obok wód "Zosia:, "Marysia" itp. wodę o nazwie
"Naftusia". Mam nieodparte wrażenie, że nazwa tej ostatniej nie jest
zdrobnieniem imienia...
Byli tacy, co próbowali tej wody i mówili, że jest bardzo słona. Z
mocno solankowych wód piłam wodę ze Szczawy w Beskidzie Wyspowym, a może już w
Gorcach. Przy źródle jakaś kobieta ze wsi robiła pranie w wanience niemowlęcej.
Wanienka zabarwiona była pomarańczowo - żelaziście. No i miękko...
Jadąc przez góry kilkakrotnie widzieliśmy, jak kobiety prały na
tarłach pranie w baliach przed domami. Te widoki to lata mojego wczesnego
dzieciństwa, jeszcze ten zapach w Muzeum Ivana Franka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz