10.08.2012
Niebieskie światło brzasku sączyło się do pokoju spomiędzy
gałęzi sosen. Myślałam, że zmieszane z błękitem nieba i zielenią sosnowych
szpilek dało taki kolor. Tymczasem, gdy rano otworzyłam oczy szerzej niż w
tamtej chwili, okazało się, że dzień jest deszczowy. Pierwszy deszcz na obozie.
W ubiegłym roku padało przez tydzień, albo dłużej.
Musiałyśmy organizować zajęcia stacjonarne, świetlicowe. Tegoroczna pogoda nas
jak dotąd rozpieszczała. Dzisiaj w każdej chwili, w której postanowiłyśmy, że
wychodzimy, zaczynało padać. Nie była to ulewa, ale deszcz zatrzymywał nas w
domu. Dlatego można było sięgnąć po arsenał materiałów programowych i
wykorzystać choć część, by Druhowi Bartkowi serce nie pękało z żalu, że kupił
materiały, a my ich nie wykorzystujemy. Tak więc były mozaiki z ziaren, grochu
i innych drobnych elementów robione na plastelinie rozciągniętej na podstawce.
Było malowanie plakatów, by na koniec pomalować własne twarze. No, prawdę
powiedziawszy nikt nie malował własnej twarzy, a twarz kolegi albo koleżanki.
Gdy Filip malował mnie, zapytałam co mi takiego maluje?
- To nie jest brzydkie, nie bój się! – odpowiedział nie
przerywając.
Lubię obserwować dzieci podczas tego rodzaju prac, bo dają
one pogląd na umiejętność pracy w zespole i pracy indywidualnej, a także umiejętność
słuchania.
Filipowi najbardziej ze wszystkiego dzisiaj smakowała ostra
zupa. Zupa była jarzynowa i nie wiem, co w niej było ostrego.
O Ali mama powiedziała, że jest niejadkiem, tymczasem Ala
zjadła dzisiaj na kolację 12 kromek chleba. Chleb był świeży, sama zjadłam
więcej niż zwykle, choć niejadkiem nie jestem.
11.08.2012
Aż do popołudnia myślałam, że najczarowniejszą chwilą dzisiejszego
dnia była ta, w której Druh Bartek wieszał na szlaku drogowskazy kierujące do
Stanicy. Robił to z takim pietyzmem, radością i niemal troską, jakby zajmował
się własnymi dziećmi. Stanica i wszystkie jej sprawy są dla Druha Bartka jak
dzieci.
Po południu nastała inna chwila, która była czarowniejsza od
tamtej. Misia odwiedzili rodzice z braćmi. Jeden z braci Misia jest chorym
dzieckiem na wózku inwalidzkim. Maleńkie ciałko zamieszkałe przez wielkiego
duchem chłopca, w którym zanikają mięśnie, jest zupełnie skazane na pomoc
innych. Brat Misia namalował swoją pracę na szkle. Potem uczestniczył w musztrze
harcerskiej i ognisku ze smażeniem kiełbasy. Podczas musztry patrzyłam na
chłopca, który tylko oczami wyrażał całe rozbrykanie siedmiolatka. Błyszczały
mu te oczy i lśniły. Odzwierciedlały obraz, jakby dziecko podskakiwało gdzieś w
swoim wnętrzu, wyobraźni i marzeniach. Kolejny zakładnik śmiertelnej choroby,
którego w życiu spotkałam…
Mgła na szlaku otulała jak płaszczem. Chmury pod stopami i
niezwykła jaskrawość przebijająca przez nie z każdym krokiem dawały obietnicę
tego, co się miało wydarzyć w późniejszej godzinie. Gdyśmy weszli w chmury
ogarnęła nas wilgoć, która podczas schodzenia w dół zamieniła się w deszcz.
Padał spokojnie, nie zdążył nas przemoczyć. Ktoś powiedział, że pogoda
zawaliła. A ja twierdzę, że to od nas zależy jaki będziemy mieli dzień. Nie od
pogody.
Janusz Korczak przyszedł do nas przed snem ze słowami: „Nie
wolno zostawiać świata takim, jakim jest”. I sądzę, że nie tyczy się to tylko sfery
fizycznej, czy gospodarczej, ale przede wszystkim duchowej. Tak też
powiedziałam tym małym – wielkim ludziom.
Bo naprawdę mamy wielkie dzieci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz