MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

sobota, 7 marca 2020

Dalej

Ból mi się werżnął w plecy albo wysuniętym dyskiem w lędźwiowym lub też jakimś przemieszczeniem w stawie biodrowo-krzyżowym, nie wiem. Taki atak następuje nagle jak porażenie piorunem. I co? Wiem, gdzie są wszystkie ortezy i gorsety, bo trzymam je w jednym miejscu, niestety w drugim pokoju. Tylko kiedy i jak dotrę do drugiego pokoju? Leki w apteczce, kilka metrów ode mnie, ale odległość w bólu nabiera innej miary. Żeby tylko wstać i stanąć, potem już jakoś pójdzie. Dotarłam do przedpokoju, tam lustro - ból wyzierał mi z oczu obłędem. Najgorsze jednak za mną, przecież wstałam. Jest wreszcie i pokój z regałem i pudłem z ortezami i gorsetami. Cholera, co mnie podkusiło, by położyć je na najwyższej półce?! Próbuję unieść ręce do góry. Nic z tego. Tym razem kilka piorunów walnęło mi w plecy. Po ostatnim zatruciu nie mam odwagi sięgnąć po opioidy. NLPZety powodują sraczkę, a rąk do tyłu nie da się odchylić - podobnie jak podnieść do góry. Została mi ciepła kąpiel. Pod prysznicem. Trochę pomogła. Nie mogę znaleźć ulubionego koca i okazuje się, że wszystkie pozostałe są gdzieś w parterze. Cholera jasna! Ale przecież nie można mieć wszystkiego pod ręką. Ryzykuję i łykam ten niesterydowy przeciwzapalny. Za parę godzin bardzo żałuję, bo odchylenie ręki do tyłu okazuje się bardziej bolesne niż próba uniesienia do góry. Nie mam gorsetu, nie mam koca, nie mam środków przeciwbólowych. Mam postrzał i sraczkę. I bólu aż do bólu. Jedna noc nieprzespana. Drugiej durne futrzaki układają mi się w głowie i w nogach, zamiast w newralgicznej okolicy. Zresztą i tak ból wywala mnie z łóżka, stawiając ultimatum: mogę trochę ustąpić, ale ty nie leżysz i nie śpisz, nie możesz siedzieć i raczej nie spaceruj - możesz stać. Aha! Łaskawca. Myśli, że ma monopol, że nic innego mnie nie boli ani mi nie dolega. Łykam kolejny NLPZ, choć wiem, że nie mogę szarżować z jelitami. Zasypiam nad ranem.
Nie wiem, co bym zrobiła bez wszystkich, którzy się o mnie troszczą i mi pomagają.

środa, 15 stycznia 2020

Pomelo

Mirek oddzielał ćwiartki cytrusów i podawał mi do jedzenia. Tak spędzaliśmy zimowe wieczory. Pasjami uwielbiał bawić się z oddzielaniem miąższu od skórek pomelo. Nigdy nie nadążał, bo tak szybko znikało w naszych ustach. Teraz to takie symboliczne: usuwał całą gorycz i podkładał mi słodki, kapiący sokiem owoc. Pierwsze w tym sezonie pomelo dochodziło właśnie na kuchennym parapecie i czekało na spałaszowanie, ale Mirek postanowił zamieszkać w imbryku. Owoc zgnił, bo nie miał go kto obrać i zjeść, choć w domu zjawiły się wszystkie dzieci i Mali Ludzie. Dzisiaj mijają cztery tygodnie od ostatniego oddechu Mirka. Dwa dni po tym jak skończyła się ta nierówna walka o oddech, zamieszkał w imbryku. Marzył o tym imbryku od czasu, kiedy go pierwszy raz zobaczył. Ale imbryk ciągle był nie na naszą kieszeń. Na szczęście "aniołek" w tym roku postanowił go tym porcelanowym cudem obdarować. Tylko że nie zdążył. Bo Mirek, jak zwykle w życiu, wszystko robił szybko, tak też i szybko przeszedł swoją śmiertelną chorobę.
Często rozmawialiśmy o śmierci, ale raczej w kontekście tego, że to ja będę przecierała szlak. Przewrotność losu sprawiła inaczej. Nigdy nie zastanawiałam się jakby to było, bo przecież nie miało tak być. Gdy okazało się jak bardzo Mirek jest chory i do tego dopadła go straszna depresja, wierzyłam w to, co do niego mówiłam. Kto wie, może bardziej mówiłam to do siebie. Traktujemy tę chorobę zadaniowo - powiedziałam głośno, kiedy przezwyciężyłam pierwszy potworny i obezwładniający strach. Wypunktowałam wszystkie kroki: diagnostyka, operacje, chemioterapia i radioterapia, kto wie, może i immunoterapia. Damy radę, dzisiaj rak to nie wyrok. Mirek nie pojmował tego jako zadania, więc przełożyłam to na wędrówkę w górach. Przecież nigdy nie było lekko. I on w ostatnim czasie trochę wolniej chodził, choć zasłaniał się troską o mnie. Powiedziałam więc, że teraz ja przejmuję pałeczkę opiekuna a on potrzebującego, że będziemy się zatrzymywać tak często i na tyle, na ile będzie potrzebował. I damy radę. Aż tamtej środy musiałam mu powiedzieć, że doszliśmy do miejsca, w którym musimy się rozstać, że dalej musi iść sam i jednak to ja zostanę na tym postoju nieco dłużej. Powiedziałam, nie wiem komu na pocieszenie, żeby się o mnie nie martwił, że dam sobie radę, bo przecież dobrze wie, że jestem silna. Ale potem, z bezsilności, płacząc, wołałam w stronę imbryka: kłamałam! Nie dam sobie rady! Pewnie jeszcze nie raz zawołam. Musiałam mu pozwolić odejść. Miał w sobie dwóch największych kilerów. Byli wszędzie i rozrastali i rozprzestrzeniali się jak tajemniczy wirus na katastroficznym filmie. Pierwsze wyniki odebrałam na cmentarzu. Kolejne jeszcze później. Po następne już się nie zgłaszałam.
Dziś zjadłam moją połowę pomelo. Pierwszy raz samodzielnie musiałam oddzielić tę gorycz od tej słodyczy. A Mirek niewzruszony tkwi w imbryku.