MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

sobota, 3 grudnia 2016

Kluski na parze - z cyklu: Opowieści dla Zośki

Najpierw dom pachnie ciastem drożdżowym, które rośnie w ciepłym miejscu w kuchni. Zanim skończyłam wyrabiać ciasto zamyśliłam się chwilę - zagniatanie ciasta pozwala myślom odpłynąć. Zaledwie się zanurzam w najpłytszej myśli a już widzę porcelanową miskę z delikatnym różanym deseniem, w której Mama wyrabiała swoje ciasto drożdżowe na placek, albo te nieszczęsne kluski, których w dzieciństwie pasjami nie znosiłam. Skoro widzę miskę, a przede wszystkim czuję zapach drożdżowego ciasta, które oddycha pod naciskiem moich rąk, to widzę kuchnię domu rodzinnego i ręce Mamy, które wyrabiając ciasto potrafiły je rozciągać do góry, co zawsze budziło mój podziw. Jest też i cała Mama, w tej swojej fryzurze, którą miała kiedy byłam jeszcze całkiem mała i udaje mi się zobaczyć siebie samą - wyglądam zupełnie jak na tym zdjęciu, które robiłam do legitymacji szkolnej, gdy byłam w trzeciej klasie. Miałam na sobie ten komplecik, który Tańcia przywiózł z podróży służbowej do Bułgarii: bluzeczkę w drobne różowo-białe kwiatuszki i zielony bezrękawnik z przedłużonym stanem, odcinany na dole i zakładany jakby miał kilka plis. Nigdy nie znosiłam sukienek, ale ta była szczególna, bo przywieziona  przez Tańcię z tamtej tajemniczej podróży. Zdjęcie do legitymacji jest czarno-białe, ale zawsze kiedy na nie patrzę, widzę kolory. Więc i teraz widzę siebie jak z tego zdjęcia, jeszcze z jasnymi włosami, bo ściemniały mi wiele lat później... Teraz Mama obwiązuje ścierkę wokół szerokiego garnka, gotuje wodę i gdy woda zaczyna parować, delikatnie kładzie kluski wycięte jak pączki z rozwałkowanego ciasta szklanką. Zapach się zmienia. Ciasto drożdżowe inaczej pachnie, gdy rośnie, inaczej, gdy piecze się ciasto, inaczej podczas robienia klusek na parze i jeszcze inaczej podczas smażenia pączków. Wszystkie te zapachy przywołuję po kolei a razem z nimi ułamki sekund podczas których wspomnienia są prawie nieruchome, jak na zdjęciach.
To pewnie przez grudniowe słońce, które szybko kończy dzień i zachodzi świecąc prosto w oczy przez kuchenne okno. Bo pewnie w tym świetle zawarta jest jakaś wiadomość. Prosto z Nieba.

Żaczek Pan

Pan Żaczek uratował dzisiaj świat D.
A było to tak, że gdy siedziałam w fotelu z laptopem na kolanach, usłyszałam dziwny odgłos przypominający upadek na zaśnieżoną ziemię jakiegoś olbrzymiego ciężaru i na koniec takie warkoczące puuufff, jakby powietrze z tego uszło. Miałam dosłownie wrażenie jakby to był smok. Ponieważ robiłam doktorat z autoimmunologii, więc nie mogłam sobie pozwolić na puszczenie wodzy fantazji, musiałam oddać się pracy bez żadnych wycieczek do świata wyobraźni. Autoimmunologia to nie w kij dmuchał, kto wie czy nie trudniejsza od genetyki. Nie wiem ile czasu minęło, bo przecież komputer wciąga, ale w końcu wstałam z postanowieniem zrobienia obiadu. Potrzebne mi były ziemniaki, a te w naszym domem trzymane są poza domem, tzn. na klatce schodowej pod ławką w koszyku. Wzięłam więc woreczek na ziemniaki i z impetem otwarłam drzwi, które pełnią rolę wejściowo-wyjściowych. I stanęłam z osłupienia, ponieważ spod strychu dochodziło chrapanie, warczenie i groźne pomrukiwanie smoka; z każdym wydechem cały blaszany dach na budynku podnosił się, by zaraz potem opaść i to był właśnie ten odgłos, który mnie nieco wcześniej zainteresował. A przy tym śmierdziało tak, że jeśli by to nie był smok, to musiał by to być pan menel. Ze względu na strach jaki się we mnie zrodził, było to kompletnie obojętne. Populacja mężczyzn w naszym bloku ciągle spada, zresztą o tej porze i tak wszyscy są w pracy - przynajmniej ci pracujący, bo niepracujący równie dobrze mogli być w takim samym stanie jak mój smok. Oczywiście chrapanie, charczenie i groźny pomruk mi w niczym nie przeszkadzały, ale na uwadze miałam to jak kilka lat temu inny smok śpiący pod strychem (w dodatku na naszych wycieraczkach, które sobie przysposobił na ten czas) zsikał się i jego mocz spływał wprost do całkiem nowego buta Synka, bo mieliśmy - aż do tamtego czasu - w zwyczaju zostawiać buty przed drzwiami.
Zadzwoniłam do administracji, bo w końcu administrator ma jakieś obowiązki. Dowiedziałam się, znaczy wywnioskowałam, że ma to gdzieś, bo wnet kończy pracę i lepiej żebym zadzwoniła na policję. Ja jednak zadzwoniłam do Pana Żaczka, bo jest nieoceniony w takich i innych akcjach. Ale, że to godziny pracy i Pan Żaczek żadną miarą nie mógł przyjechać wyeksmitować smoka, poradził mi, żebym dzwoniła do straży miejskiej.
Strażnik ze straży miejskiej zapytał czy smok aby nie jest pod wpływem. Już miałam powiedzieć, że a jakże, że tak, że strach by było wyjść na klatkę schodową z otwartym ogniem, bo taki odór, ale sam strażnik kontynuując, powiedział: bo jeżeli jest, to proszę dzwonić na policję, bo my go i tak nie wywieziemy i będziemy musieli wzywać policję, a to już będą dwa patrole zaangażowane, a może być jeden. Zaoponowałam gwałtownie, że nie oczekuję, by go wywozili, a tylko wyprowadzili, bo przecież zległ prawie że pod moimi drzwiami. W tym momencie strażnik ze straży miejskiej odleciał w kosmos mówiąc, że najlepiej, żebym wyszła i sprawdziła, czy smok jest w stanie upojenia, czy nie jest. I upierał się, że tak musi być, znaczy, że muszę mu powiedzieć czy o jest trzeźwy. I nie umiał mi wytłumaczyć, dlaczego nie przyjmie ode mnie zgłoszenia i nie przekaże go na policję, tylko mi samej każe to robić.
Wybieram numer alarmowy na policję. Nie zgłasza się. Wybieram numer stacjonarny do dyżurnego. Nie zgłasza się. I tak kilka razy tam i z powrotem. Pomyślałam sobie: Bogu dzięki, że mnie ktoś nie napadł i że np. nie muszę dzwonić w tajemnicy, trzymając telefon w kieszeni, albo że się nie pali, nie wali, bo już by było po mnie. W końcu się zgłosił policjant. Aby nadać wiarygodności i zwiększyć dramaturgię zgłoszenia, powiedziałam, że czuję się zagrożona. Na co policjant kilkakrotnie upewnił się czy mam zamknięte drzwi, że z kolei chciałam zapytać, czy mam je otworzyć, żeby on mógł przyjąć to zgłoszenie no i na to wszystko Pan Żaczek wrócił z pracy, wyszedł pod strych i powiedział: - No, kolego, koniec spania. Wychodzimy. A smok Pana Żaczka bierze na litość i mówi: - Ale ja tak zmarzłem, na polu jest zimno i leje. O! No i zmokłem. I chcę się wyspać... ja tylko śpię. Ale Pan Żaczek był nieczuły i nie dał się wziąć na litość. Doradził schronisko Brata Alberta i przypilnował, aby smok wyszedł. I niemal na tę scenę przyjechała policja wielką kabaryną. Policjant w gumowych rękawiczkach ruszył w stronę świata D. Ale świat D był już wtedy uratowany. Pan Żaczek był bohaterem na własnej klatce. Tak skonstatowała Duża Mała Dziewczynka.
- Jak mogłaś tak zrobić biednemu smokowi - powiedział Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem, kiedy wysłuchał opowieści - trzeba mu było zanieść miskę ciepłej strawy i kocyk, zaprosić do domu żeby wziął prysznic i dać mu czyste ubranie. A ty tak bezlitośnie na śnieg i pluchę biednego stwora.

P.S.
Otagowałam wpis, bo obiecałam strażnikowi ze straży miejskiej, że to opiszę. Pewnie chłop czeka.

piątek, 25 listopada 2016

Dzień Pluszowego Misia - z cyklu: Opowieści dla Zośki

Czesław jest misiem autystycznej dziewczynki, którą nazywamy Nasza Łaskawość. Właściwie dziewczynka mówi na misia Hesiu, a nie Czesiu, bo przecież kłopot z poprawnym wypowiedzeniem słów, sylab i głosek jest na dziś jednym z przejawów autyzmu u małej. Historia Cześka jest znana stałym Czytelnikom, ale przypomnę, że miś pojawił się w życiu Naszej Łaskawości w momencie, w którym rozszerzył się jej świat z domowego na domowy i przedszkolny i niemówiące wtedy dziecko musiało jakoś komunikować swoje potrzeby i uczucia. Tak więc Czesiek doskonale zastąpił małą, autystyczną dziewczynkę w wyrażaniu wszystkiego, co trzeba było wyrazić, w przekazywaniu myśli, lęków, radości itd. Najbardziej anegdotyczną bodaj rolę Czesiek miał kiedyś, podczas wyścigów "kto pierwszy". Otóż Mamusia, by przyspieszyć dotarcie do przedszkola w czasie, gdy jeszcze całe rodzeństwo doń uczęszczało, ogłaszała na ostatnim etapie wyścig: kto pierwszy dobiegnie do drzwi. Do Naszej Łaskawości każdy komunikat docierał później i inaczej niż do starszego rodzeństwa, więc dla niej wyścig zaczął się dopiero w momencie, kiedy zobaczyła, że Maleńka Wnuczka i Mniejszy Brat dali susa przed siebie. Oczywiście w takiej sytuacji nie miała szans na wygranie wyścigu, więc się zatrzymała, wzięła zamach i rzuciła Cześkiem przed siebie. Czesiek błyskawicznie osiągnął metę wyścigu (dystans był krótki), a Nasza Łaskawość podskakując do góry i klaszcząc, wypiskiwała coś na kształt "Hurrra!"
Życie Cześka jest niezwykle bogate. Ostatnio Czesiek miewa koszmary nocne i w związku z tym nie może utulić swojej dziewczynki, kiedy ją nawiedzają jej koszmary i dlatego ta wędruje do łóżka rodziców. Zjawiając się nocą w sypialni, mówi już tylko "hohmal", włazi do  środeczka i kładąc się - oczywiście w poprzek - skopuje któregoś z rodziców w tzw. nogi.
Czesiek naturalnie szykował się do przedszkola na dzisiejsze święto Pluszowego Misia, ale Nasza Łaskawość trochę niedomaga na brzuszek, więc z bólem serca Czesiek musiał pogodzić się z tym, że pozostanie w domu. Postanowił więc, zwłaszcza że i tej nocy nawiedził go "hohmal", że dzisiejszy dzień spędzi w łóżeczku. Generalnie Hesio śpi w łóżku Naszej Łaskawości, ale swoje łóżeczko posiada. Jak w bajce - drewniane, z kocykiem, poduszeczką i kołderką.
Zaraz z samego rana, podczas śniadania, wysłuchałam jak to Mamusia odprowadzając Maleńką Wnuczkę i Mniejszego Brata do szkoły niosła Czesia w łóżeczku... z łóżeczkiem pod pachą, bo Nasza Łaskawość bez Cześka wyjść nie chciała, zaś Czesiek nie chciał wyjść z łóżeczka...
Dlatego, gdy miałam dzisiaj zajęcia biblioteczne z "moimi przedszkolakami" i na wstępie zadałam pytanie jaki dzisiaj mamy dzień, nie spodziewałam się odpowiedzi: czarny piątek!
Dzieci jednak potrafią zaskakiwać. I to jest w nich cudowne.


Zajęcia biblioteczne w Filii Gołąbkowice
Sądeckiej Biblioteki Publicznej
Dzieci z Przedszkola Edukacyjnego w Nowym Sączu



Zajęcia biblioteczne w Filii Gołąbkowice
Sądeckiej Biblioteki Publicznej


Zajęcia biblioteczne w Filii Gołąbkowice
Sądeckiej Biblioteki Publicznej



Zajęcia biblioteczne w Filii Gołąbkowice
Sądeckiej Biblioteki Publicznej


Czesiek

wtorek, 15 listopada 2016

EDS na pediatrii w Nowym Sączu - Ehlers Danlos Syndrome Awareness Music Video-Help!





Z końcem października u Dużej Małej Dziewczynki wystąpiły nagłe niepokojące objawy - ból w klatce piersiowej na wysokości mostka i uczucie wielkiego ucisku od zewnątrz, spłycenie oddechu, a na koniec pojawiły się duszności. Każdy, kto doświadczył takich objawów, albo przynajmniej kto ma odrobinę wyobraźni. musi wiedzieć, jak nieludzki lęk wyzwala się w takich okolicznościach w człowieku.
Duża Mała Dziewczynka trafiła do szpitala. Na pediatrię w Nowym Sączu.
Oddział pediatryczny nowosądeckiego szpitala, od kiedy jestem matką, nie miał szczęścia do ordynatorów. Również, od kiedy pamiętam, istniała tam pisana zasada, że żaden lekarz nie udziela informacji o stanie zdrowia pacjentów prócz ordynatora. Tymczasem przy obecnym pobycie Dużej Małej Dziewczynki - zmiana. Lekarz prowadzący rozmawia z rodzicem, udziela mu informacji; sytuacja zdaje się być wreszcie normalna. Ucieszyłam się, bo po ostatnim pobycie Dużej Małej Dziewczynki na tym oddziale i po rozmowie z ordynatorem, który pełni tę funkcję do dziś, nie chciałam mieć już nigdy w życiu z tą osobą do czynienia. Po rozmowie, która toczyła się  za zamkniętymi drzwiami kilka lat temu w gabinecie ordynatora (a miała to być zwykła informacja o stanie zdrowia pacjenta, tzn. mojego dziecka) wyszłam upokorzona i spłakana, a córce przyklejono łatę histeryczki, której najbardziej ze wszystkiego potrzebna jest pomoc psychiatryczna. To było wtedy, kiedy Duża Mała Dziewczynka mdlała na każdym kroku i przy byle okazji. Ordynator - kardiolog dziecięcy zapewniała mocą swojego autorytetu (?), że wiele dziewcząt w tym wieku słabnie i mdleje i nie jest to nic szczególnego. "Nic szczególnego" okazało się dość poważną przypadłością, częścią składową choroby genetycznej. Ale, by diagnozę postawiono, musiałam być głucha na ordynator-dobrą radę, niepokorna wobec zapewnień o tym, że to "nic szczególnego" i posłuchać intuicji i mojego dziecka.
Więc Duża Mała Dziewczynka znów trafiła na pediatrię w Nowym Sączu i rozmawiał z nami lekarz prowadzący, który zasłynął z tego, że umie walczyć. Sławę przyniosła mu wprawdzie walka o swoje, ale skoro umie walczyć o swoje, to przecież tym bardziej będzie walczył o pacjenta, który sam o siebie nie zawalczy, bo jest dzieckiem - myślałam. Raczej się pomyliłam, choć do końca nie jestem pewna. Wierna swoim zasadom, by nie podawać tu nazwisk, powiem tylko, że lekarz nazywa się całkiem tak samo jak zabawka autystycznej Naszej Łaskawości.
Duża Mała Dziewczynka wyszła ze szpitala po 48 godzinach z podejrzeniem niestworzonej diagnozy neurologicznej. Byłam obecna podczas wywiadu i badania neurologicznego i od razu mówiłam, że neurolog przyszła z gotową diagnozą i pod tym kątem prowadziła badanie i wywiad, ale to insza inszość. Mieliśmy czekać na wynik badania immunologicznego, który będzie może za tydzień, może za dwa, raczej za dwa.
48. godzinny pobyt w szpitalu, podejrzenie miastenii i wysłanie materiału do badania nie zlikwidowało jednak dolegliwości Dużej Małej Dziewczynki. Wręcz się nasiliły - duszności powtarzały się kilka razy w ciągu dnia, więc któregoś wieczoru wróciliśmy do szpitala. Po badaniu lekarza dyżurnego i rozmowie z pielęgniarkami zorientowałam się, w jakim kierunku przebiegało kilka dni temu omawianie przypadku mojej córki. - Jeśli czujecie panie jakiś niepokój, to ja oczywiście przyjmę pacjentkę na oddział. I: - A to było tu mówione, że z taką chorobą można żyć przez całe życie i nie wiedzieć o niej, a jak się ją przez przypadek zdiagnozuje, to się potem człowiekowi wszystko dzieje...
Hmmm.
Przemilczałam.
Przez przypadek... można żyć przez całe życie... potem (POTEM) się wszystko dzieje.
Odpowiedziałam pielęgniarce dyplomatycznie:
- Wie pani, przedtem też się działo, tylko wysyłali do psychiatry.
Tu sobie pomyślałam o ordynatorce tutejszej pediatrii i pobycie Dużej Małej Dziewczynki kilka lat temu, omdleniach i "nic szczególnego". O kardiologu, u którego byłyśmy w Sączu prywatnie przy ul. Cieczkiewicza, (pracuje w sądeckim szpitalu), który poniżył, ośmieszył, zdeprecjonował diagnozę innego specjalisty, zdyskredytował matkę w oczach dziecka, zlekceważył dolegliwości. O ginekologu z sądeckiej onkologii, który bez badania USG, po badaniu fizykalnym stwierdził: wszystko jest w porządku, a tymczasem na przydatkach był torbiel przekraczający swoim rozmiarem 7 cm.
Nie mogłam pozwolić sobie na dłuższe wspominki. Musiałam uzbroić się w czujność. Przygotować na kolejny atak.
- Następnym razem, gdy was ktoś będzie wysyłał do psychiatry i lekceważył wasze dolegliwości proszę wstać, wyjść i głośno trzasnąć drzwiami, żeby huk na długo pozostał - powiedziała międzynarodowej słowy profesor genetyki specjalizująca się w zespole Ehlersa-Danlosa, podczas pierwszej wizyty diagnostycznej, na której otrzymałyśmy diagnozę kliniczną. Przepraszam, ja otrzymałam. - Napiszę diagnozę dla pani, będzie dla wszystkich - powiedziała też Pani profesor. Dla niejednego sądeckiego lekarza nie jest to takie oczywiste, że jak najstarszy członek rodziny dostał zaświadczenie o diagnozie klinicznej choroby genetycznej przekazywanej autosomalnie dominująco, to u następnych pokoleń (albo równoległych członków rodziny), gdy występują objawy, chorobę się diagnozuje bez pomocy laboratorium.

Nie zamierzałam kontaktować się z ordynatorką oddziału, czekałam na rozmowę z lekarzem prowadzącym. W tym dniu nie było go jednak w pracy, z jakiegoś powodu wyszłam na korytarz, którym przechodziła ordynatorka, a ta wzięła mnie na cel, bo miała do spełnienia kolejną w swoim życiu misję w stosunku do mnie i mojej córki. Wiadomo, co chciała mi powiedzieć. Co prawda słowo psychiatra nie padło, ale hasło "pilna pomoc psychologiczna" było wiodącym w monologu. Tak, był to monolog, bo ja przez cały czas usiłowałam przekazać pani ordynator informację, że nie życzę sobie rozmowy z nią, ponieważ mam złe doświadczenie.
No przecież mam prawo nie życzyć sobie rozmowy z kimś, nawet jeśli ten ktoś jest ordynatorem oddziału, na którym przebywa mój bliski.
W "rozmowie" na swoje życzenie uczestniczyła Duża Mała Dziewczynka. "Rozmowa" toczyła się na korytarzu. Obok przy stoliku siedziała matka z dzieckiem, dalej studentki, w innych salach byli rodzice u swoich dzieci, korytarzem chodziły salowe, pielęgniarki i inni lekarze.
Duża Mała Dziewczynka padła emocjonalnie. Znaczy - rozpłakała się. Ja trzymałam się do chwili, w której lekarz dyżurny podczas normalnej rozmowy chwilę później, okazał mi ciepło i zwykłe ludzkie podejście. Pani ordynator znów udało się nas upokorzyć, poniżyć, zachować się nieprofesjonalnie, niefachowo, wykazać niewiedzą i niechęcią. Gdy postanowiłyśmy wyjść natychmiast ze szpitala i udałam się do dyżurki pielęgniarskiej, wchodząc usłyszałam jak ordynatorka poucza pielęgniarki: - Jej nic nie jest, to jest histeryczka, ona wszystko zmyśla.

Potem, po kilku dniach, gdy wróciłam na oddział po wypis i wynik badania immunologicznego (ujemny) ordynatorka (która przechowywała u siebie wypis, najwyraźniej czekając na mnie z zamysłem, by nie przeoczyć mojej obecności) podjęła udaną próbę kolejnego upokarzania mnie i mojego dziecka i poniżania na szpitalnym korytarzu. Powtarzałam kilkakrotnie: - Nie życzę sobie żadnego kontaktu z panią, bo wszystkie prowadzą do upokarzania i poniżania mnie i mojej córki, więc proszę ode mnie odejść i nic do mnie nie mówić. Nie skutkowało. Natomiast na korytarzu zjawił się lekarz prowadzący (przechodził po prostu) i w tym czasie ordynatorka podniesionym głosem powiedziała do mnie: - Pani się zawsze awanturuje, to pani mnie upokarza. I ja tego tak nie zostawię.

No tak. I do tego doszło jeszcze zastraszanie i groźby.




Wyszczególniłam kadry z filmu irlandzkiej kampanii społecznej (tego, co powyżej i pod tym linkiem również (https://www.youtube.com/watch?v=eA_AW7ksgSQ&feature=share)). Zamieściłam poniżej i zestawiłam z tym, co mówiła ordynatorka Oddziału Pediatrii Szpitala Specjalistycznego w Nowym Sączu. Gdyby komuś chciało się zajrzeć na stronę szpitala w zakładkę pediatrii i zobaczyć jakim sprzętem diagnostycznym oddział dysponuje, a nawet się szczyci, niech zajrzy. Nie podlinkuję tej strony. To tylko dla dociekliwych. Poza EKG i saturacją oraz badaniami laboratoryjnymi nie wykonano mojej córce żadnych badań.


Ona zmyśla - mówiła mi i pielęgniarkom
ordynatorka Oddziału Pediatrii Szpitala Specjalistycznego w Nowym Sączu.


Niech pani nie wierzy we wszystko, co wymyśla pani córka -
mówił ordynatorka Oddziału Pediatrii Szpitala Specjalistycznego w Nowym Sączu.


Jej nic nie jest, każdy tak oddycha jak ona -
mówiła ordynatorka Oddziału Pediatrii Szpitala Specjalistycznego w Nowym Sączu.


Jak ona się zachowuje, ilu tu ludzi ją odwiedza -
mówiła ordynatorka Oddziału Pediatrii Szpitala Specjalistycznego w Nowym Sączu.




Córka potrzebuje pilnej pomocy psychologicznej -
mówiła ordynatorka Oddziału Pediatrii Szpitala Specjalistycznego w Nowym Sączu.







Zapewniam panią, że w tej chwili położę się tutaj na ziemi
i zrobię taką samą scenę tu na korytarzu
z duszeniem się, jak pani córka -
mówił ordynatorka Oddziału Pediatrii Szpitala Specjalistycznego w Nowym Sączu.




A my na to:




Poczuć siebie - z cyklu: Opowieści dla Zośki

Mamusia przyszła do przedszkola po Naszą Łaskawość. Nasza Łaskawość, od kiedy zdiagnozowano u niej autyzm, uczęszcza do przedszkola terapeutycznego. Akurat odbywało się badanie diagnostyczne SI w pokoju na poddaszu. Mamusia uchyliła delikatnie drzwi, by w razie czego nie przeszkadzać i... stanęła trochę zaskoczona. Nasza Łaskawość siedziała w wąskiej tubie - całkiem podobnej do tych, w które otula się rury z wodą - ściśnięta jak sardynka w puszce, z tuby zaś wystawała wędka. Mamusia zapytała:

- Co robisz córeczko?

- Łowię - odpowiedziała spokojnie nie tracąc koncentracji.

Jakby Mamusia nie widziała.

niedziela, 23 października 2016

Krótka opowieść o krowie i skrzynce pocztowej



To jest droga w Żegiestowie. Nie ta powiatowa wijąca się malowniczą Doliną Popradu towarzysząca torom kolejowym, ścigająca się ze słońcem na linii granicy państwowej. To jest droga sięgająca w głąb gór, jakby chciała dotrzeć do źródeł Żegiestowskiego Potoku, albo znaleźć koniec świata. 
Krowa z tego zdjęcia szła sobie ulicą sama jak na jakiej Ukrainie. No, towarzyszył jej pies. Wyraźnie towarzyszył, nie pilnował. Krowa doszła do skrzynek na listy stojących przy ulicy na rozwidleniu z polnym traktem. (Skrzynki, jak bociany, stojąc na jednej nodze znajdują się za krową, więc są na zdjęciu niewidoczne). Krowa stanęła, powąchała obie pomalowane na niebiesko metalowe pocztowe skrzynki i zwróciła się ku jednej; rozglądnęła się, znów powąchała i stanęła patrząc smętnie. Nie wiem czy czekała na listonosza nie wiedząc, że jest niedziela, czy po prostu przyszła odebrać pocztę. A może to była skrzynka kontaktowa, dla kontaktów wszelakich. 
Stałam za daleko, mój aparat długo wczytywał zrobione wcześniej zdjęcie i nie pozwolił mi pstryknąć kolejnego. Podchodząc do krowy prosiłam, by zrobiła to jeszcze raz, by przybrała pozę do zdjęcia (nie, nie odbiło mi, krowa doskonale rozumie, co się do niej mówi), ale popatrzyła na mnie z politowaniem, zawinęła się na tej górskiej drodze z końca świata i ruszyła z powrotem skąd przyszła. 


czwartek, 13 października 2016

Jak Maleńka Wnuczka książkę napisała - z cyklu: Opowieści dla Zośki.

Znana ze swych twórczych zapędów i równoczesnej niechęci do systematycznej pracy, Maleńka Wnuczka pochłonięta była w ostatnim czasie pisaniem książki dla Mamusi. Wiadomo - Mamusia uwielbia czytać i na czytaniu spędza każdą wolną chwilę. Mali Ludzie nie lubią, gdy czyta dla siebie, ponieważ wtedy Mamusia niby jest, niby siedzi w fotelu, ale tak naprawdę jest nieobecna. Najbardziej Mali Ludzie lubią, gdy Mamusia czyta im ich książeczki. To już jest taki rytuał, że gdy Mali Ludzie są po kolacji i po kąpieli i gdy idą do łóżek, to gromadzą się wszyscy w pokoju Mniejszego Brata i Mamusia czyta książkę wyczarowując sny pełne przygód. Kolejka książeczek do czytania jest długa i wciąż się wydłuża, bo kurierzy przynoszą do domu książki szybciej niż Mamusia nadąży czytać, ale to nic. Przecież w każdej chwili można do pokoju wstawić kolejny regał na oczekujące w kolejce książki. No i choć Maleńka Wnuczka nauczyła się już samodzielnie czytać, to bardzo tego nie lubi, bo dużo przyjemniej jest, gdy robi to Mamusia. Ponieważ pisania Maleńka Wnuczka nie znosi bardziej niż czytania, Mamusia była wielce zaintrygowana pomysłem swojej córki. Zdarzyło się Maleńkiej Wnuczce po wakacjach być np. ślepą na linijki w zeszycie i puścić literki wolno tak, że na jednej stronie zmieścił się tylko jeden wyraz. Najbardziej przerażona tą fantazją była pani nauczycielka i nawet zapisała dzielną dziewczynę na zajęcia wyrównawcze, który to fakt Maleńka Wnuczka przyjęła z entuzjazmem, gdyż uwielbia siedzieć w szkole. Zaś Mamusia poszła z dzieckiem do okulisty. Jednak niezależnie od swoich niechęci do systematycznej pracy, plan napisania książki dla Mamusi Maleńka Wnuczka realizowała z pełną odpowiedzialnością i dojrzałością i oto kilkanaście dni, a może nawet i dłużej trwała praca twórcza.
Nareszcie nastąpił moment, gdy Maleńka Wnuczka dopracowywała już tylko szczegóły - okładka, grzbiet itp. wielce się temu zajęciu oddając, kto wie, może nawet bardziej niż pisaniu. No i kiedy uznała, że dzieło jest skończone, przyszła do Mamusi i oznajmiła:
- Mamusiu, przepraszam, ale mam dla ciebie przykrą wiadomość. Nie mogę dać ci tej książki, którą pisałam dla ciebie. Jest ona tak piękna, że postanowiłam oddać ją do biblioteki szkolnej, żeby więcej ludzi mogło ją przeczytać.

poniedziałek, 3 października 2016

Polski Czarny Poniedziałek

Pan Terlikowski, pouczający swego czasu samego papieża Franciszka, proponując wczoraj uczestniczkom czarnego poniedziałku mundur SS-manna, w swym nieCzłowieczeństwie, albo nie wie, albo liczy, że gra na emocjach niedouczonego motłochu, że to Hitler wprowadził całkowity zakaz aborcji, zalegalizował ośrodki "źródła życia" (lebensborny), gdzie z kobiet uczyniono maszynki do rodzenia czystej krwi Aryjczyków, a polegało to na tym, że były gwałcone i po urodzeniu odbierano im dzieci, by wychowaniem ich zajęła się specjalna komórka i, znów gwałcone.

Protestuję dziś przeciwko rządom religijnych fanatyków.

niedziela, 18 września 2016

Maszkowice - Góra Zyndrama

Stare, na wpół zdziczałe jabłonie, każda rodząca jabłka innego gatunku, rosły na wschodnim stoku Góry Zyndrama w Maszkowicach k/Łącka. (Łącko słynie z sadownictwa). Tylko korony rosnących najwyżej drzew sterczały nieco ponad wygładzoną przed blisko 4. tysiącami lat ręką człowieka powierzchnię góry. Sad nie był ogrodzony. Dojrzałe owoce prawie na naszych oczach spadały na ziemię. Grzech było ich nie popróbować. Jedna jabłoń urodziła jabłka wyjątkowo soczyste i słodkie. Napchaliśmy nimi mój mały plecak i teraz się nimi opychamy, wspominając ten piękny dzień.
Bo tak w zasadzie to dzień miał być nieciekawy. Prognozy zapowiadały deszcz, ale już z samego rana słońce zrobiło maleńką dziurę w chmurach i z każdą godziną dziur robiło się więcej i więcej otwierając bezkres błękitu. Po tym jak drozd zamieszkujący pod naszym oknem wydroździł w swoim trelu zapowiedź radosnego dnia, zdecydowaliśmy się na wypad, ale blisko domu, bo gdyby jednak prognozy miały się spełnić, to żeby szybko można było wrócić. I choć zdaje się, że wokół domu przemierzyliśmy już wszystkie drogi, to okazało się, że nie, że są jeszcze takie, na których nasza noga nie postała. Co prawda o ich odkrywanie starać się muszą archeolodzy, ale nie będziemy marudzić. Toteż bez marudzenia przekwalifikowaliśmy się całą czwórką z turystyki górskiej, następnie z turystyki historyczno-krajoznawczej i turystyki religijnej na wykwalifikowaną i zaawansowaną turystykę głęboko historyczną i archeologiczną. No bo Góra Zyndrama w Maszkowicach, choć średnio zaawansowana w badaniach archeologicznych, to jednak okazuje się cenniejszym wykopaliskiem i odkryciem niż Trzcinica k/Jasła z kręgu kultury Otomani-Füzesabony. Z tego mianowicie względu, że jest to - powtarzam za uczonymi - jedna z najstarszych w Europie, nie licząc terenów śródziemnomorskich, warowni obronnych wybudowanych z kamienia, datowana na ok. 1750 lat p.n.e.

W tym miejscu oddaję głos specjalistycznym opisom i polecam ich przeczytanie, bo w przeciwnym wypadku nic z mojego postu nie wyniknie. Zamieściłam zdjęcia w dużym rozmiarze a w razie, gdyby były i tak za małe, można wcisnąć Ctrl+ i już.



To się dzieje naprawdę.

Z pozostałych ciekawostek, które mnie - niedoszłego, znaczy omc historyka, historyka sztuki mocno zainteresowały to fakt snujących się po okolicy od wieków podań, które mówią, że z tych Maszkowic pochodził słynny rycerz Bitwy pod Grunwaldem - Zyndram i rzekomo na tym wzgórzu znajdował się jego zamek. Pierwszy poważny, bo naukowy poszukiwacz rycerskiego domiszcza pojawił się na górze w 1905 r. Był to, jak podają źródła internetowe, archeolog Włodzimierz Demetrykiewicz z Krakowa, który owszem znalazł i tym samym potwierdził murowane obwałowania i utworzył stanowisko archeologiczne, ale przez całe XX stulecie stanowisko to nie miało szczęścia do badaczy, którzy by się tam mocno zakorzenili i zaangażowali, choć może moja opinia jest dla nich krzywdząca. Może, zgodnie z odwiecznym porządkiem rzeczy wszystko ma swoje miejsce i swój czas i to miejsce i czas należą do doktora Przybyły i jego studentów z UJ? No i do nas - turystów głęboko zaawansowanych historycznie i archeologicznie. W każdym razie, legenda rycerza Zyndrama, który przy wtórze Bogurodzicy szedł do boju z Krzyżakami, zatarła ślady głębokiej historii. A szkoda.
Samochód zaparkowaliśmy u podnóża góry, choć proponowałam, żeby zrobić to przy tablicy, której zdjęcia znajdują się powyżej. Przynajmniej pewien odcinek drogi odbylibyśmy po płaskim terenie, a tak - szliśmy tylko pod górę. Więc, gdy tylko zaparkowaliśmy na skraju leśnej polany skądś wyłoniła się kobieta z dwójką dzieci. Zdążyłam zażartować, że sytuacja jest analogiczna do tej z Szoszorów na Ukrainie, gdzie gospodarze witali nas słowami "job twoju mać, Poliaki prijechały" i Duża Mała Dziewczynka poznała wtedy język ukraiński od najwulgarniejszej strony, toteż od razu nisko kłaniając się, zapytaliśmy, czy można w tym miejscu zaparkować oraz o drogę. Kobieta skierowała nas ku pomnikowi, a stamtąd dopiero do "wykopalisk".
Pomnik... tak, pomnik potrzebuje opisu, bo znajduje się na południowym cyplu "szczytowego wypłaszczenia" pośród starych brzóz i miejsce od razu rodzi skojarzenia z polem treningowym dla działań komisji. Aha, ale to nie o tym. Wracając do zasadniczego tematu to "pomnik" sławi chrzest Polski i jego rocznice z 1966 i 2016 r., Bitwę pod Grunwaldem i jej 600. rocznicę, Bogurodzicę Bogiem sławieną, no bo jej autora raczej nie, i Jana Pawła II w kolejne rocznice, a wręcz godziny jego śmierci, jego słowa, by nie bać się wypłynąć na głębię, a! i Zyndrama od ziomków. Taka narodowo-patriotyczna polana z równe narodowo-patriotycznym pomnikiem, głazami i krzyżem. No, chyba że krzyż potraktujemy czysto po katolicku, co potwierdza narodowy charakter miejsca. W dodatku pomnik w kształcie czterokątnego słupa, widocznie odnowiony w bieżącym roku, wygląda jakby do niedawna był narodowym Światowidem, bo wyraźne, niezbyt dobrze zatarte są ślady orłów znajdujących się niegdyś na wszystkich bokach.
No i nie, żebym sobie jaja robiła, bo to też się dzieje naprawdę.
Widoki z Góry Zyndrama zapierają dech w piersi, zwłaszcza przy takiej pogodzie jaka nam się trafiła. Jabłka przepyszne. No i ślad mocno zaawansowanych prac archeologicznych. Zapowiada się wielka atrakcja turystyczna, no chyba że stadnina, z której można konie kraść, padnie. No i wreszcie najważniejszy aspekt wycieczki, to możliwość cieszenia się życiem. Radość wniebogłosy.


Album ze zdjęciami

poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Łysa Góra ze Świętym Krzyżem i gołoborzem świętokrzyskim

Za ucałowanie tego krzyża i odmówienie "Ojcze nasz" ojciec ś. Leon XIII d. 2 listopada 1899 r. nadał 100 dni odpustu raz na dzień -

głosi napis na tablicy w przedsionku kościoła parafialnego w Nowej Słupi, w Górach Świętokrzyskich. Na krzyżu odbita czerwona szminka, choć w gruncie rzeczy, jak na ponad sto lat od udzielenia odpustu, to krzyż na granitowej płycie jest niewiele scałowany. Tyle co nic. Może więc za namową proboszcza ktoś zostawił tak widoczny ślad? No nie, proboszcz ma raczej interes, by wierni się u niego spowiadali, a nie jechali na odpuście od ojca św. Leona XIII.
Nowa Słupia przycupnęła u podnóża Łysej Góry. A na Łysej Górze jest Święty Krzyż - bazylika mniejsza, sanktuarium Relikwii Drzewa Krzyża Świętego z dość sporym kawałkiem historii chrześcijańskiej i przedchrześcijańskiej Polski. Normalnemu zjadaczowi chleba Góry Świętokrzyskie powinny kojarzyć się z Łysicą, św. Katarzyną, Łysą Górą i Świętym Krzyżem, z gołoborzem, Emerykiem no i z sabatem czarownic. Z czarownicami na miotłach w ogóle. Bo harcerzom kojarzą się z "Szarą lilijką" i innymi piosenkami oraz z rajdami.
Już na początku szlaku od Nowej Słupi w Puszczy Jodłowej stoi stare, butwiejące drzewo. Wygląda jak czarownica, stąd wniosek, że to właśnie czarownica za dnia udająca drzewo. Szeroki szlak prowadzi na górę. Opisany jest na 40 minut marszu (2,5 km), ale z odpoczynkiem i innym popasem nie zajął więcej. Odpoczynek nie był typowym odpoczynkiem, Był raczej kontemplacją na szlaku, choć w tłumie ciężko było kontemplować co innego jak rozmowy pielgrzymów. No bo to nie byli turyści. Prawdziwych turystów w Górach Świętokrzyskich spotkaliśmy w drodze powrotnej - były to dwie starsze (od nas) panie, które zeszły z pielgrzymiego szlaku, by nawiedzić ukryte w lesie na stoku miejsce pochówku 6000 jeńców radzieckich z czasów II wojny światowej, których Niemcy zagłodzili na śmierć w przystosowanych na obóz jeniecki podziemiach klasztoru na Łysej Górze. Tak, to były te dwie starsze (od nas) kobiety i potem jeszcze spotkaliśmy na bocznej ścieżce (przyrodniczej) ojca z niepełnosprawnym dorosłym synem, którzy w towarzystwie pięknego miniaturowego owczarka collie szli właśnie i zachowywali się jak turyści. Więc z tą kontemplacją rozmów pielgrzymów, a nawet ich ubiorów i obuwia, tudzież zapachów, z oglądaniem po drodze tego i owego szliśmy niecałe 40 minut. Był straszliwy upał, bo takie były prognozy, więc ze wszystkiego, co pielgrzymi ze sobą nieśli zapach perfum przeszkadzał mi najbardziej. A już niech sobie te babki chodzą w klapkach, przecież szczyt ma 594,3 m n.p.m. (te trzy dziesiąte po przecinku są bardzo ważne w przypadku tak niskich gór), to im się nic nie stanie; niech chodzą z torebkami przewieszonymi przez ramię i wrzeszczą na dzieci. Niech nawet piją piwo z puszki (byle puszkę zabrały ze sobą) i palą papierosy przysiadając na każdej ławeczce po drodze (a po drodze są same ławeczki, kto wie, może na głównym szlaku jest nawet więcej ławeczek niż jodeł w Puszczy Jodłowej?), ale na litość, niech nie wnoszą do lasu, ba! do puszczy i parku narodowego dusznych zapachów perfum, bo nie tylko inni ludzie nie wytrzymają, ale zwierzęta pozdychają!
To, cośmy dzisiaj przeszli to nie były niewinne 2,5 km tam i z powrotem, bo kiedy spojrzałam na koniec dnia w aplikację w moim telefonie mierzącą trasę i ilość kroków, to okazało się, że zrobiliśmy ponad 10 km. O! Pierwszy raz w życiu na platformę widokową schodziłam w dół. Trzeba było potem wyjść z powrotem pod górę, więc nikomu nic się nie upiekło, ale zawsze to jakaś odmiana, by na platformę widokową zejść, a nie wyjść. No i ta (oczywiście) metalowa platforma to chyba jest większa od osławionego gołoborza z Gór Świętokrzyskich. Jedyne dzieci, które nie były denerwujące dzisiaj to te, które po nas weszły na platformę i - będąc kilka kroków przed rodzicami, więc i pierwsze zobaczywszy rozciągający się z platformy widok - zawołały do wyłaniających się rodziców: - Cały świat stąd widać! Ale nie wiem, czy młodzieniec stojący tyłem do roztaczającego się widoku i robiący sobie selfie też to widział. Tak. Wszystkie pozostałe dzieci pod opieką swoich rodziców lub dziadków, lub i tych, i tych były bardzo denerwujące. Skoro dzieci były denerwujące, to będący z nimi rodzice i/lub dziadkowie byli przede wszystkim denerwujący. Nie pierwsza to w moim życiu konkluzja, że ani kultura, ani turystyka nie powinny być masowe. Dwóch półnagich osiłków z wytatuowanymi torsami, nogami i rękami, w towarzystwie wybranek swojego serca i dzieci, fotografowało się pod figurą Niepokalanej, w grocie na trasie w Puszczy Jodłowej. Obok przechodziła kobieta z mężczyzną odmawiając Koronkę do Bożego Miłosierdzia. Na kamieniach siedziały dwie, a może i trzy rodziny z wrzeszczącym dzieckiem, które rodzice chcieli poczęstować ciastkiem, a to darło się wniebogłosy, że nie weźmie ciastka dopóki nie dostanie nawilżanej chusteczki do umycia rąk, bo babcia mówiła, że ZAWSZE przed jedzeniem trzeba myć ręce. Inna babcia lamentowała, że nie można zjeść obiadu w jadłodajni w klasztorze, bo sala zarezerwowana jest dla jakiejś wycieczki, a wnuczek jej wtórował, że on bigosu ani żurku na stoisku znajdującym się prawie przy zewnętrznej ścianie bocznej nawy bazyliki mniejszej jadł nie będzie, bo tego nie lubi, a poza tym on chce zjeść właśnie tam, gdzie nie można i w ogóle to on się nie ruszy, bo umiera z głodu. Sprzedawca na straganie z pamiątkami stary, łysy z co drugim zębem, woła za mną: Pani tak fotografuje te czarownice, a jak bym wystawił tu swoją (w domyśle: żonę), to dopiero miałaby pani co fotografować. Choć to Park Narodowy i osławiona w literaturze Puszcza Jodłowa to pod sam kościół można przyjechać samochodem, co skwapliwie uczyniło z 99% znajdujących się tego dnia na Łysej Górze. W bazylice jeszcze większy chaos. Jest Msza św., na korytarzach, przy prowizorycznie ustawionych konfesjonałach spowiadają jezuici, tłumy przedzierają się przez te korytarze, dzieci płaczą albo krzyczą, dorośli przekrzykują dzieci... większość pomieszczeń klasztornych na parterze i w piwnicy zamieniona w lokale użytkowe - biznes kwitnie na całego, nic dziwnego, że gwarno. W sanktuarium jest wszystko - tłum ludzi, sklepy z pamiątkami, dewocjonaliami i książkami, kawiarnia, jadłodajnia, apteka (zapewne z lekami wg receptury św. Hildegardy z Bingen (benedyktynki), płatne toalety, dwa muzea, lody włoskie, dorożki konne, bigos, ciasteczka, żurek, wiatraczki i konie na biegunach, bar z napojami itd. itp. - brak tylko jednego: atmosfery spowitej w ciszę potrzebną do modlitwy... W sumie to nie było jeszcze kapiszonów do strzelania i waty cukrowej... No to byliśmy w krypcie, w której chowano benedyktynów i w której jest udostępnione na widok publiczny truchło - podobno - Jeremiego Wiśniowieckiego, przeszliśmy kilka razy udostępnionymi korytarzami, byliśmy w kościele i kaplicy, w której przechowywane są relikwie Świętego Krzyża, w muzeum misyjnym, w sklepie z pamiątkami i dewocjonaliami, zaglądaliśmy do studni na wewnętrznym dziedzińcu, który jest zarazem ogródkiem kawiarni, staliśmy w kolejce po lody (to ta sama kolejka, co po bigos i/lub żurek oraz kawę), siedzieliśmy na kamieniach na placu klasztornym, poszliśmy na platformę widokową, na którą, by na nią wejść, trzeba zejść, chcieliśmy iść do Muzeum Przyrodniczego Świętokrzyskiego Parku Narodowego, ale trzeba było czekać na wejście, a my nie chcieliśmy czekać, Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem poszedł na wieżę bazyliki i zgubił tam zatyczkę do lornetki (do pierwszego wiatru albo ulewy będzie leżała w zaułku miedzianego dachu)... no i tak jakoś dreptaliśmy w kółko, że nabiliśmy na liczniku mojej aplikacji te 10 km. Zapomniałam o najważniejszym! Przecież w korytarzu klasztoru, zaraz przy kościele, są wmurowane liczne tablice, w tym upamiętniająca wybrane trzy osoby z katastrofy smoleńskiej. O tak, tych jest wysyp we wszystkich miejscowościach, które nawiedziliśmy podczas tej podróży, taki wysyp, że nawet Wyborcza i SokzBuraka by nie nadążyły z informowaniem o odsłonięciach tychże, a jedynie słuszna telewizja z propagandą.
Jest jednak na Łysej Górze coś, dla czego warto było tam się znaleźć. To muzeum misyjne w pomieszczeniach klasztornych z przepięknymi eksponatami z różnych stron świata, z kopiami starodruków itp. Prócz eksponatów muzealnych, w przybytku tym zamknięta jest tajemnica wielkiej tragedii, jaka rozegrała się w murach klasztoru podczas II wojny światowej. Niemcy zrobili tam obóz karny dla jeńców radzieckich i zagłodzili w nim na śmierć od 6000 do 9000 osób. O ogromie tamtej tragedii dobitnie świadczą (zrekonstruowane) wykonane w języku rosyjskim, niemieckim i polskim napisy na ścianach mówiące o tym, że za ludożerstwo grozi rozstrzelanie. Dlatego schodząc ze szczytu odnaleźliśmy cmentarz na stoku góry, by zajrzeć w to miejsce. Trudno powiedzieć, że zagłodzeni jeńcy zostali tam pochowani - oni zostali po prostu wrzuceni do dołu wykopanego w ziemi. Cmentarz  obecnie jest w trakcie renowacji. Na monumentalnym pomniku z białego kamienia znajduje się czerwona gwiazda i tak sobie myślę, by nikt nie zechciał jej strącać z owego pomnika.  No to już całkowicie w drodze powrotnej nie szliśmy tym szlakiem, co wszyscy. Wybraliśmy ścieżkę tematyczną, na której były tylko cztery ławki i w dodatku wszystkie w jednym miejscu, więc korzystając z ciszy i pustki położyliśmy się na nich oglądając korony drzew. Te, które były nad nami tworzyły od samej podstawy krąg. Nie było wiatru, więc wszystkie stały nieruchomo i tylko jedna delikatnie się kołysała. Wyglądało, jakby opowiadała coś pozostałym. I tak w pewnym momencie jedna z nich pokiwała się również, ale mniej niż ta gawędząca, jakby odpowiadała na zadane pytanie, albo wtrąciła jakiś mały wątek do opowieści tamtej; sama nie wiem. Prawie nas uśpiły tym delikatnym kołysaniem, choć ono odbywało się wysoko, w koronach otaczających nas jodeł.

Przereklamowane są te Góry Świętokrzyskie. Nie dość, że śmieszą swoją niskością, to Puszcza Jodłowa znajduje się już raczej tylko w opisach literackich, w dodatku natłok mas psuje nawet powietrze, a co dopiero atmosferę, gołoborze marne, czarownice zaklęte w drzewa, sanktuarium zamienione w wyszynk... ot, najwidoczniej harcerze z Kielecczyzny mieli dobrych tekściarzy, którzy napisali tyle pięknych, rzewnych, budujących legendę Gór Świętokrzyskich piosenek.

100 dni odpustu raz na dzień! Ojacie!!!





Album ze zdjęciami

środa, 24 sierpnia 2016

Fiksum dyrdum

Znajoma opowiedziała mi taką historię:
Ich sąsiad z dołu, który miał pecha przez kilka lat mieszkać nad sklepem, do którego wchodziło się przez strasznie trzaskające drzwi, dostał w końcu fiksum dyrdum. Któregoś dnia wyskoczył na balkon i wrzeszczał za wychodzącym klientem: - Musisz pan tak trzaskać? Do pana mówię, co się pan tak gapisz? Pan jesteś poj*&^#y na umyśle.
Jeszcze wtedy nie wiedzieli, że to z umysłem sąsiada jest coś nie tak i szczerze mu współczuli, bo na ich trzecim piętrze nieraz stawali na równe nogi, gdy drzwi w sklepie trzasnęły. Poważnych podejrzeń co do stanu umysłu sąsiada (żartobliwie przyjęto w rozmowach formę użytą przez tegoż) powzięli, gdy pod jego dachem rozpoczęły się awantury; szczególnie niepokojące były te nocne. A już słynna gonitwa sąsiada za sąsiadką (znaczy własną żoną) po parkingu z siekierą i wywrzaskiwane na całe gardło groźby zabicia ściągnęły policję. Po 48 godzinach sąsiada znajomej zwolniono, zwłaszcza, że tłumaczył się załamaniem nerwowym spowodowanym niestabilną sytuacją finansową. Kolejnym stadium powiększającego się fiksum dyrdum sąsiada znajomej stało się zbieractwo i znoszenie do wspólnych pomieszczeń oraz do własnego lokum wszystkich "przyda się" ze śmietników.
Trudno. Sąsiadów się nie wybiera. I nie jest ważne czy to sąsiad znajomej, mój, czy Czytelnika. Przytoczyłam tę opowieść, by podzielić się swoim ogromnym żalem, że pod moim sufitem nie ma choć pierwszego stadium fiksum dyrdum, które dolegało owemu sąsiadowi. Po prostu tak bardzo chciałabym powiedzieć niektórym: - Pani/Panie, Pani/Pan jesteś poj*&^#a/y na umyśle. Bo się o to proszą trzaskając drzwiami głupoty nieopodal mojej wrażliwości, zdrowego rozsądku itd.

wtorek, 23 sierpnia 2016

Kadysz za tych, co stali się motylami

Sierpniowe dni niosą ze sobą pamięć o tragicznych chwilach z 1942 roku, kiedy to hitlerowski okupant przystąpił do ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej. W praktyce znaczyło to przystąpienie do ludobójstwa na masową skalę. Ludność żydowską polskich miast zgromadzoną wcześniej w gettach zaczęto wywozić do obozów zagłady i palić w komorach gazowych. (Wyjaśniam gdyby zajrzał tu ktoś, kto wie o innych rzeczach, a nie wie o tym).
Wędrówka ulicami sztetlu, który zniknął 23 sierpnia 1942 roku, tak jak zniknęli jego mieszkańcy - na jeden rozkaz oprawców, zaprowadziła uczestników na plac miejski vis a vis klasztoru jezuitów w Nowym Sączu. Na plac, którego bruk był świadkiem niezmierzonych ludzkich tragedii, bólu i unicestwienia nadziei, śmierci. Na plac, który był punktem centralnym nowosądeckiego getta. Dzisiejsze zachodzące słońce oglądało zaledwie dwóch żyjących świadków tamtych koszmarnych wydarzeń, którym cudem udało się uniknąć pacyfikacji i wywiezienia w bydlęcych wagonach na pewną śmierć do Bełżca. To Markus Lustig i Moniek Goldfinger - szacowni starcy, którzy na tę rocznicę przyjechali do swojego świętego Sącza z zagranicy. Drżące głosy wiekowych mężczyzn rozbrzmiewające na Placu 3 Maja zamieniły się w płacz chłopców, którymi wtedy byli. Powietrze nabrzmiało od wszystkich ciężkich i bolesnych słów wypowiedzianych przez owych roztrzęsionych wiekiem i emocjami "chłopców" oraz przez organizatorów i zaproszonych gości. Tak nabrzmiałe i przytłaczające rozdzierał śpiew i wezwanie do apelu pamięci, i myśli zgromadzonych...

Zanim zabrzmiał kadysz za wszystkich, których los wyznaczył na ofiary Holocaustu, rabin odśpiewał psalmy. I właśnie wtedy, w chwili, gdy uczony w piśmie zawodził o zstąpieniu do szeolu, spojrzałam w górę, ponad zaułkami podwórek i dachami kamienic, które pamiętają; spojrzałam w niebo i zobaczyłam roje kolorowych motyli. Zobaczyłam, bo usłyszałam szelest przeźroczystych skrzydeł. To byli wszyscy oni. Rozstrzelani, zamęczeni, zakatowani, roztrzaskani o bruk, wywiezieni, spaleni, unicestwieni... To oni w cichym szeleście motylich skrzydeł zjawili się nad spowitym w mroku nocy miastem i przynieśli wieść o swojej szczęśliwości. O wyzwoleniu. O radości.
Do przebaczenia nawoływali żyjący. Do pamięci i ocalenia od niepamięci również.
To bardzo ważne dzisiaj, bo świat stoi na niebezpiecznej krawędzi.
To ważne zawsze. Ważne, by pamiętać, że wojna rodzi się najpierw w sercu każdego z nas.



P.S.
Pani Mario, Panowie Arturze, Dariuszu, Łukaszu - wielkie Wam dzięki za to, że jesteście pochodniami niosącymi światło pamięci.

sobota, 30 lipca 2016

Koniec turnusu

Pomimo taplania się w kałużach pościel nie zdążyła się wybrudzić, a turnus już się skończył...
Im dłużej przebywam w towarzystwie autystycznej Haneczki, tym trudniej wrócić mi do świata ludzi inteligentnych inaczej. W świecie Haneczki wszystko jest dużo prostsze i w ogóle nieskomplikowane. Much się nie zabija, bo mają dzieci, je się to, na co ma się ochotę, zatraca się w malowaniu, śmieje się szczerze, złości do bólu, jak ktoś zajdzie za skórę, to się go wali pięściami, miętosi się kota dla jego dobra, i gada się do siebie, bo wokół same niemoty... No i ma się najprostsze skojarzenia: gdy ekspedientka w sklepie mówi, że jest ryba sola, to podskakuje się z radości, że w przedszkolu też jest sol-la.
Całą więc drogę powrotną podczas jej pierwszego etapu mówiłam do siebie półgłosem. Na szczęście autobusem jechali sami młodzi ludzie i większość z nich, a przynajmniej ci w pobliżu, mieli słuchawki na uszach. Choć byli też tacy, którzy rozmawiali; rozmowa toczyła się na dziwnym poziomie, dotyczyła sztucznego tematu stwarzając mi - mimowolnemu słuchaczowi jeszcze większy problem przy adaptacji do tego świata. Zwłaszcza, że w moich uszach brzmiało tyle radosnej paplaniny Małych Ludzi.
O gołąbkach, lodach, kąpieli w basenie, oczekiwaniu na deszcz, by taplać się w kałużach, o wyjściu na plac zabaw, nauce jazdy na rowerze, o grach, o czytaniu książek, bujaniu na hamaku, zakupach, sprzątaniu, o umowach i licytowaniu się o odstąpieniu od umów, o doglądaniu słoneczników w dojrzewaniu, polowaniach na muchy, głaskaniu kota, oglądaniu bajek w TV i relacji z wizyty papieża Franciszka...; poważne egzystencjalne rozmowy, opatrywanie rozbitych kolan, całusy i przytulaski...

niedziela, 26 czerwca 2016

Wakacyjne dzieci

Na stopniach przy witrynie lodziarni siedziały dwie dziewczynki i chłopiec. Nie było przy nich nikogo dorosłego, choć dzieci wyraźnie wyglądały na podstawówkę. Zamiast więc prześlizgnąć się po nich wzrokiem, jak po miejskim krajobrazie, przyjrzałam się bliżej dzieciakom - takie obciążenie. Stanęłam jak wryta, bo jedna z dziewczynek okazała się Klarą. Już miałam zawołać radośnie "Hej, Klara!", gdy uświadomiłam sobie, że to nie może być Klara, że dziewczynka tylko nosi twarz i fryzurę Klary, bo przecież minęło już tyle lat, że Klara musi być młodą kobietą. Albo przynajmniej wnet będzie.
Tak bardzo mi tęskno za wszystkimi wakacyjnymi dziećmi, które wyrosły z umorusanych twarzyczek, potarganych włosów i głów pełnych marzeń o czekającej tajemnicy. Wiem, że gdyby nie wyrastały, blokowałyby miejsce w kolejce wszystkim tym, które każdego lata zjawiają się w moim życiu i wnoszą tak wielkie bogactwo, że kiedyś, kiedy przyjdzie mi stanąć przed Panem, nie udźwignę radości i dziękczynienia za życie, które mi dał.

piątek, 24 czerwca 2016

Czuwajcie. Nieustannie się módlcie, w każdym położeniu dziękujcie.

W czerwcu 1981 roku przyjechałam do Poznania na obóz wędrowny organizowany przez naszą nauczycielkę geografii. Dojechaliśmy koleją późnym popołudniem. Dotarliśmy do szkolnego schroniska młodzieżowego, zameldowaliśmy się i jakoś zagospodarowali. Po zjedzeniu kolacji, przy schyłku dnia, wyszliśmy na pierwsze zwiedzanie miasta. Tuż przy szkole znajdował się pomnik Powstańców Wielkopolskich, bo budynek stary, szacowny; właśnie stamtąd młodzi powstańcy wyruszali walczyć o polskość w grudniu 1918 r. Profesorka Karwala - moja nauczycielka geografii w szkole postrach, na organizowanych przez siebie obozach najcudowniejszy człowiek na świecie - zaraz zrobiła nam lekcję historii, geografii i wiedzy o współczesnej Europie na żywo. Kto wie, może to od niej udzieliły mi się te zainteresowania? W każdym razie było to dla mnie - opornej na wiedzę wtłaczaną na wykładach w szkolnych ławkach - zderzenie z czymś niezwykłym. Stałam się dozgonną miłośniczką profesorki Karwali, turystyki, krajoznawstwa, historii czerpanej na żywo i geografii z plecakiem, zmęczeniem i wzdymkami na stopach. Nie umiem powiedzieć i już się nie dowiem, czy moja nauczycielka wiedziała dokąd idziemy, czy szła w określonym kierunku i na konkretne miejsce, czy i dla niej było to zaskoczeniem kiedy dotarliśmy w miejsce, w którym rozegrały się znaczące sceny poznańskiego czerwca 56 roku. Może znała cel, choć nie do końca mogła wiedzieć, co nas tam zastanie. Pod osłoną mroku odbywał się apel pamięci i uroczystości rocznicowe. Staliśmy się mimowolnymi świadkami tragicznej historii odgrywanej po latach słowem i pieśnią i odbyliśmy zakazaną lekcję. To było jak zderzenie z murem przy zawrotnej prędkości. Zrobiło na mnie niezwykłe wrażenie. Zwłaszcza wywoływanie do apelu najmłodszych ofiar, tablica upamiętniająca młodego chłopca, wiersz napisany specjalnie dla niego, czytany nocą, w ciszy i tajemnicy...
Potem, jeszcze przed '89 rokiem na jakimś ogólnopolskim zlocie harcerskim, ktoś opowiadał, że będąc dzieckiem uczestniczył w poznańskim czerwcu. Ta opowieść też robiła wrażenie.

Tamte czerwcowe dni 1981 r., gdy moja nauczycielka otworzyła przede mną najciekawszy podręcznik - ziemię ojczystą, rozgrywały się w innej epoce, w innej rzeczywistości politycznej. Zanim nastał rok 1989 i jeszcze kilka lat później, czyli zanim zaistniała wolność informacji, żywo reagowałam na każdą wzmiankę o poznańskim czerwcu, o Poznaniu w ogóle, aż wreszcie, gdy wolność rozgościła się na dobre, straciłam czujność. A nie powinnam była.

piątek, 3 czerwca 2016

Pamięci Gosi

1 września 1979 roku - jak stadko gęsi - 32 dziewczyny, stanęłyśmy na początku nowej drogi w naszym, wspólnym od tej chwili, na krótką chwilę, życiu. Gosia wyróżniała się tym, że usta i dłonie miała brązowe od orzechów, którymi objadała się w ostatni dzień wakacji. Przez całe cztery lata siedziała w pierwszej ławce przyklejonej do katedry i niejednokrotnie była punktem zaczepnym dla nauczyciela chcącego wyładować swoje frustracje. Znosiła to zawsze z pokorą.
Potem nasze drogi się zeszły, gdy nasi synowie rozpoczęli edukację w jednej klasie podstawówki. Spotykałyśmy się codziennie. Gosia wtedy opowiadała o swoich przejściach poporodowych. Były niecodzienne, bo z jakiegoś powodu (może dostała krwotoku) przeszła śmierć kliniczną i na kilka tygodni zapadła w stan śpiączki. Najbardziej wrył mi się w pamięć ten fragment opowieści, gdy wspominała krótkie chwile odwiedzin swojej mamy na oddziale intensywnej terapii i informacje lekarza udzielane nad jej łóżkiem, że z niej już nic nie będzie, że się nie wybudzi, że nie ma w niej już życia... Była nieprzytomna, ale wszystko to słyszała. Podobno usiłowała, a nawet miała wrażenie, że daje znać, że jest, że słyszy, żeby tak nie mówili, bo się mylą.
Tak. Właśnie to z jej opowieści zapadło mi najbardziej w pamięci.

W kolejnych latach spotykałam Gosię na ulicy, w biegu. A to była na zakupach, a to w drodze do pracy... Tylko cześć, cześć.

W ten poniedziałek Gosi pękł tętniak. Znów trafiła na intensywną terapię. Znów śpiączka. Gosia znów podłączona do aparatury podtrzymującej życie. Ktoś mówił, że w środę miało się zebrać konsylium, żeby zdecydować co robić: utrzymywać przy życiu, czy odłączyć.

Gosia odeszła w środę wieczorem.

A co, jeśli i tym razem słyszała rozmowy nad swoim łóżkiem?

czwartek, 2 czerwca 2016

Organizm na łapu capu - Zespół Ehlersa-Danlosa

Jak mnie boli, to boli. Zawsze. Tego aż tak nie czuję. O tym nie mówię. Jak mnie boli i mówię, że boli, to znaczy, że coś się dzieje. Że ból przekroczył granicę współistnienia z odczuwaniem. Więc nie mów mi, że mnie wiecznie coś boli. Bo wiem, że mnie wiecznie boli. Wiem to lepiej od ciebie, bo przecież to mnie boli. Boli wtedy, kiedy mówię i wtedy, kiedy nie mówię. A ty słyszysz tylko wtedy, kiedy mówię. Nie zawracaj mi głowy, że męczy cię wieczne słuchanie o tym, że mnie boli. Zastanów się lepiej jak mnie męczy wieczny ból. Oczekujesz, że stanę przed tobą z uśmiechem i twierdzisz, że mierzi cię moja skwaszona mina. Tak. Rozumiem. Mimo to, nie zaproponuję ci zamiany na samopoczucie, choć wydaje mi się, że dla niektórych nie ma innej drogi do empatii. Nie zaproponuję, ale wymagam od ciebie przyznania mi prawa do tego, bym mogła ten ból wypowiedzieć. Nieraz wypłakać. Skoro i tak nic innego z nim zrobić nie mogę. Skoro jest we mnie i ze mną. A kiedy pytasz, czy wszystko jest w porządku, a ja przytakuję, to nie oddychaj z ulgą. Bo w porządku znaczy to, co w pierwszym i drugim zdaniu. Albo już lepiej nie pytaj. Wiem, czasem, zwłaszcza gdy jesteś lekarzem, musisz zapytać. Ale bywasz też bliskim. Albo po prostu kimś z ulicy. Miej cierpliwość, gdy powoli wchodzę czy wychodzę z autobusu. Nie trącaj mnie na przystanku lub w kolejce do kasy. W ogóle trzymaj się ode mnie z daleka, nie wchodź w moją aurę. Chyba, że chcesz mnie przytulić, bo jesteś kimś bliskim. Nie mów, że jestem hipochondrykiem i nie odsyłaj mnie do psychiatry - moja psychika jest delikatna jak skrzydła motyla, równie wrażliwa jak obolałe ciało i nigdy nie zapomnę ci takiego okrucieństwa. Nie hałasuj przy mnie, bo i tak nieustannie huczy mi w głowie. Czasem potrzebuję obfitości światła, by innym razem preferować jego brak. Do szału doprowadzają mnie wszelkie pulsacje: dźwiękowe, świetlne i inne. Grunt pod moimi nogami nigdy nie jest stabilny, zawsze jest w ruchu, a co najgorsze - za każdym razem przemieszcza się w innym kierunku, oczywiście niezgodnym z moim przemieszczaniem się. Więc nie mów, że jestem chwiejna emocjonalnie, bo moje emocje i ciało dostosowują się nieustannie do chwiejności otoczenia. Jestem więc mistrzem w dostosowywaniu się, a nie, jak twierdzisz, wymagam, by cały świat dostosował się do mnie. Moje ruchy bywają niezborne. Upuszczam coś z rąk, potykam się, wpadam na przeszkody.
Każdego dnia odczuwam ból naderwania kilku więzadeł, przemieszczenia stawów, bóle reumatyczne, różnego rodzaju neuralgie, kolki, drętwienie, mrowienie, palenie itd., itp. Mogłam wyjść, ale nie zejdę. Mogłam dotrzeć, ale nie wrócę. Często nie wyjdę ani nie dotrę. Nie jestem leniwa tylko wiecznie zmęczona. Czasem do nieprzytomności. Mogę z tym walczyć, ale nie zawsze potrafię - nie mam siły, a nie motywacji. Wzrok płata mi figle. Indywidualnie, zależnie od układanki genów mogę mieć problemy z przeróżnymi układami i organami wewnętrznymi. Po prostu wszystko we mnie jest źle zbudowane, bo tkanka łączna, której mam zaburzenia, to taki swoisty klej w organizmie człowieka, który - jeśli jest - skleja wszystko, by działało jak należy, jeśli go nie ma w odpowiednim stężeniu, jest niepełnowartościowy - to wszystko, dosłownie wszystko jest na łapu capu i jako tako.

środa, 1 czerwca 2016

Konflikt i antynomia jako metodologiczne kategorie funkcjonalno-pragmatycznej koncepcji doświadczenia*

Co rano, po przebudzeniu dosięgała mnie myśl, że trwa rozkład, aż pewnego dnia, gdy weszłam do łazienki, wszystko było w należytym porządku. Ściany nie były zryte dla dodania nowej siatki kabli elektrycznych i rur kanalizacyjnych tylko lśniły nowością płytek przywiezionych z magazynu, które w dodatku w sklepie wyglądały dużo ładniej niż poskładane w pudłach na naszym balkonie. Ufff! Nareszcie ten koszmar się skończył, pomyślałam. Tyle tygodni udręki. Remont 1/10 mieszkania, a ruina, jakby cały budynek uległ katastrofie budowlanej. Reszta pomieszczeń niby szczelnie oklejona folią, pod którą trzeba się było przemykać jak szpiedzy z krainy deszczowców, jednak pył budowlany dotarł dosłownie wszędzie. Najbardziej drażnił moje gardło. Gdy tak rozkoszowałam się błogą świadomością, że koszmar remontu się skończył zobaczyłam, że umywalka tkwi na innej ścianie niż planowano i podciągnięto kanalizację. Co jest? Dlaczego ktoś zmienił decyzję i kto? Zanim zdołałam rozstrzygnąć ten problem zobaczyłam Balbinę ślizgającą się po powierzchni nowiutkiej, błyszczącej umywalki, posiadającej jakąś specjalną powłokę, przez którą była droższa niż ta sama umywalka bez powłoki. Im bardziej się ślizgała tym bardziej panikowała wypuszczając pazury, które w mgnieniu oka urastały do rozmiarów szponów, a umywalka z każdą próbą wydostania się z niej kota robiła się coraz głębsza. Kot miauczał, umywalka się pogłębiała, pazury kocie rosły a ja nie tak szybko przestawiłam tor myśli z zadziwienia inną lokalizacją umywalki na znalezienie rozwiązania jak wybrnąć z tej sytuacji. W końcu instynktownie złapałam kota, a ten zamiast być wdzięcznym za ratunek, wbił te pazury we mnie zadając mi ból. Strzepnęłam z siebie kota jakby był pająkiem i pochyliłam się nad umywalką, żeby się przymierzyć do jej nabrzmiałej głębokości i wtedy dojrzałam na tej pięknej, gładkiej powierzchni rysy, które zapewne powstały za przyczyną kocich pazurów. O nie! pomyślałam spanikowana. Przecież to całkiem nowa umywalka. W dodatku ze specjalną powłoką. Intuicyjnie zaczęłam polewać rysy i zadrapania wodą, a gdziekolwiek prysnęła choćby kropla, z umywalki płatami odchodziła gładkość powłoki i działo się to jak na przyspieszonym filmie, w konsekwencji czego robiła się dziura na wylot. Coś tu jest nie tak - pomyślałam, bo myśleć jednak mogłam szybciej niż działać, choć i tak myśli brodziły jak we mgle, więc zanim cokolwiek sensownego wymyśliłam, obudziłam się, w zrujnowanym od trwającego remontu, mieszkaniu.
Ufff! Nareszcie ten koszmar się skończył, pomyślałam. I jakże byłam szczęśliwa, że remont wciąż trwa.

* Tytuł zerżnęłam z naukowej pracy (nie swojej) ;). Przyznaje się do niego The Peculiarity of Man, nr 16, Toruń 2012, s.8-37

poniedziałek, 23 maja 2016

Narodziny altruizmu - z cyklu: Opowieści dla Zośki

Od czasu, kiedy u Naszej Łaskawości zdiagnozowano autyzm, w domu u Małych Ludzi zapanowały nowe standardy wychowawcze, opiekuńcze, życia rodzinnego, społecznego, przedszkolnego itp. itd. Opanowały świat w domu przy polnej drodze, całkowicie zmieniając nawet zasady żywienia.
I tak w widocznym miejscu w korytarzu zawisło kilka tablic korkowych. Na jednej z nich jest rozkład dnia/tygodnia, na którym zaznacza się wszystkie czekające stałe i zmienne punkty nadchodzących dni. Jest też tablica, służąca motywowaniu Małych Ludzi do działania na rzecz siebie i innych, na której zaznacza się osiągnięcia Małych Ludzi w życiu codziennym w przeliczeniu na punkty. Choć punkty nie są punktami liczbowymi a mają symbole świadczące o skali osiągnięcia. Są więc małe, średnie i duże punkty. Jeśli kto z Małych Ludzi zdobędzie odpowiednią ilość symboli (punktów), Mamusia zamienia je na nagrodę rzeczową. Nie jest to żadna forma rywalizacji wśród rodzeństwa, a tylko ma motywować do pracy i każdy z Małych Ludzi zdobywa nagrodę we właściwym dla siebie tempie (łamane przez chęci). Z tym niech Czytelnik nie dyskutuje, bo są to standardy wyznaczone przez pedagogikę dla dzieci z autyzmem.
Któregoś dnia, gdy młodsze rodzeństwo było już w swoich przedszkolach a w domu z Mamusią została tylko Maleńka Wnuczka, Mamusia poprosiła ją by posprzątała w pokoju część swoją i swojej siostry. Maleńka Wnuczka, znana z niechęci do pracy i poszukiwania wymówek wszelkiej maści, byle się tylko wywinąć od obowiązków domowych i szkolnych, odpaliła:
- Wiesz Mamusiu, nie powinnam sprzątać części pokoju mojej siostry, bo odbiorę jej możliwość zdobycia dużego punktu.

Pokładałam się ze śmiechu, gdy to usłyszałam, bo Maleńka Wnuczka przerosła mnie samą (znaczy mistrza) w dorabianiu ideologii do własnego lenistwa.
Tak proszę Państwa rodzi się altruizm.

piątek, 8 kwietnia 2016

Z głową w chmurach

Jeśli wierzyć lekarzom, w moim brzuchu dzieje się akcja wszystkich bajek i mitów z rozpuszczonymi wiciami i poplątanymi nićmi. W klinice, w której byłam ostatnio operowana legenda o pajęczynie zrostów w moich trzewiach urosła szybciej i bujniej niż głogowy żywopłot wokół góry z zamkiem ze Śpiącą Królewną. Nawet nie ma kogo zapytać "jak żyć, panie premierze", bo przecież mamy panią premier. Ale nie będzie politycznie.
No i tak się pewnie stało, muszę odpowiedzieć sobie sama, bo żyłam za bardzo w świecie ułudy i metafory. Stąd to wszystko. Znów rodzi się pytanie, czy to nieodwracalne? No, mojej głowie jest najlepiej w chmurach. Zbyt łatwe są odpowiedzi na te pytania...

Na wizytę w poradni genetycznej czekałam wiele miesięcy i gdyby nie taki to a taki splot wydarzeń, czekałabym jeszcze. Ale w końcu zadzwonił telefon, że już. Czekając budowałam rzeczywistość metafor. Poradnia genetyczna, jako młoda gałąź medycyny, jawiła mi się wielkimi i przeszklonymi poczekalniami i gabinetami, jakimiś futurystycznymi tablicami z nazwą i w ogóle jako coś super hiper nowoczesnego. Toteż zawiodła mnie kartka z drukarki ubrana w koszulkę przyklejona do drzwi na poziomie minus jeden, przy czym na poziomie zero nikt o poradni genetycznej nie słyszał. Znów metafora łamane przez irracjonalny lęk, że to jakaś wielka ściema. No, co? No, pobiorą krew i będą wiedzieli to, co przez pokolenia dręczyło i bolało? Powiedzą, że tak, czy że nie? Może najbardziej i całkiem racjonalnie się bałam, że powiedzą, że nie.
Pobrali krew i nie czekając na wynik powiedzieli, że nie ma wątpliwości, że tak, że na sto procent. Już mi nogi drżały wcześniej, więc teraz była autentyczna radość. Widział ktoś takiego wariata, który cieszyłby się, kiedy mu mówią, że jest genetycznie chory, że jego dzieci są genetycznie chore i następne pokolenia, jeśli będą się rodzić, też będą? No, to można popatrzeć na mnie. A Mama zawsze na mnie krzyczała, że każdy nowy długopis rozkręcam. Dobrze, że tej ciekawości we mnie nie zdołała uciszyć.
Dlatego trzeba walczyć z tymi, którzy wmawiają nam, szczególnie dziś głośno, że chęć zrozumienia drugiego człowieka, pochylenie się nad jego innością czy niedolą, pozwolenie mu być sobą to lewactwo.

Dziś akcja baśni i legend zaklętych w moich trzewiach jakoś wartko się toczy. Do bólu wartko.



czwartek, 25 lutego 2016

Ponad obłoki bez Gałczyńskiego

"Jutro popłyniemy daleko...". Może nawet przeskoczymy lata świetlne. Będzie to jednak podróż bez poezji. Próbka krwi do badania i medyczny raport. Suche fakty. Biochemia wszystkiego, co powoduje "taką urodę".

piątek, 12 lutego 2016

Krzyż Kawalerski Orderu Zasługi Rzeczypospolitej

W ogólniaku, przez pierwszy rok, języka polskiego uczył nas nauczyciel, który - rzec muszę oględnie - miał nierówno pod sufitem. Raczej należał do typu łagodnych wariatów, przynajmniej z mojego wówczas punktu widzenia, szkód większych nikomu nie czynił. Mam na myśli szkody moralne, psychiczne. Patrząc na ludzi, którzy "uczyli" moje dzieci, to nasz "Bolek" był prawdziwą poczciwiną. Zagubioną w swoim obłędzie, być może spowodowanym przeżyciami wojennymi. Nigdy nie zapomnę jego wojennej opowieści. W zasadzie była to opowieść o życiu i śmierci. Również o Bogu, a raczej o jego braku. Dziesięcioletni wówczas "Bolek" z krzaków nad rzeką oglądał najstraszniejszy obraz wojny - egzekucję więźniów gestapowskiego więzienia. Zapewne były straszniejsze obrazy, ale "Bolek" straszniejszych nie widział. Potem powiedział sobie, że nie może być Boga ta takim świecie. I chyba nikt nie umiał albo też nie chciał mu wytłumaczyć, że Bóg z okrucieństwami człowieka nie ma nic wspólnego.
Będąc naszym nauczycielem nie wmawiał nam swojego światopoglądu. Wyjawił go tylko przy okazji tamtej opowieści, do której zresztą wracał kilkakrotnie. Kiedy patrzę na całą tę sytuację z perspektywy mojego obecnego wieku, jestem przekonana, że nasz "Bolek" na zawsze pozostał tym przerażonym 10-letnim chłopcem ukrywającym się w krzakach, i do początku lat 80. ubiegłego wieku (wtedy mnie uczył) przywiódł go jakiś mechanizm dzięki któremu jadł, wydalał, żył. Na owo życie składało się belferstwo. Zamiłowaniem i pasją, a także wyuczonym zawodem była muzyka. Uczył nas muzyki i języka polskiego. A nawet był naszym wychowawcą przez jedno półrocze. Chyba niewiele nauczył nas z języka polskiego, ale i tego nie należy brać mu na minus. Jak by powiedział klasyk, który wtedy dopiero stawał się klasykiem: można to uznać za dodatni minus.
"Bolka" często ponosiły nerwy, ale też szybko się reflektował i przepraszał za swoje zachowanie. Bardzo przepraszał. Tak kulturalnie i na tak wysokim poziomie, że dziś już chyba nikt tak nie umie przepraszać. Nasz "Bolek" miał przy tej nagłej swej naturze przypadłość wypełniania rubryk w dzienniku lekcyjnym z ocenami z przedmiotu jak kuponu totolotka. Zdarzało się mi np. być nieprzygotowaną, albo udzielić odpowiedzi innej niż "Bolek" oczekiwał (takiej odpowiedzi wynikającej z przeprowadzenia własnego toku myślenia i analizy myśli, a to nie zawsze było "po myśli" ;) ), wtedy wołał: - Daję ci dwóję. Masz niedostateczny! Jak mogłaś mnie tak zawieść?! Po czym przy następnym wpisywaniu oceny dla mnie do dziennika przecierał oczy ze zdumienia i pytał: - Kto ci tu wpisał taką złą ocenę? Ktoś mi tu ciągle coś wpisuje do dziennika, ja to muszę rozstrzygnąć. Przecież to nie może być twoja ocena. I skreślał dwóję wielkim krzyżykiem. Wiele dziewcząt było w podobnej sytuacji. Ale bywało i tak, że przyłapał którąś uczennicę (uczęszczałam do żeńskiej klasy) na niewiedzy, a ta miała już jakąś dobrą ocenę, wołał więc w swym szaleństwie: - Skąd tu się wzięły u ciebie, moja panno, takie dobre oceny? Kto mi tu powpisywał jakieś piątki i czwórki? Przecież to nie mogą być twoje oceny, bo ty nigdy nic nie umiesz. I skreślał piątki i czwórki wielkimi krzyżykami.
Myślę, że żadna z nas nigdy nie przejmowała się tymi skreśleniami, ale też nie przywiązywała się zbytnio do swoich dobrych ocen.
Jakkolwiek porywczy był nasz "Bolek", jak bardzo chwiejny w swojej psychice i szalony w byciu nauczycielem i człowiekiem, chyba nigdy nie przyszłoby mu do głowy skreślić komuś Krzyż Kawalerski Orderu Zasługi Rzeczpospolitej.



wtorek, 2 lutego 2016

Kościół w Libuszy

Zrekonstruowany po pożarze w latach 80. ubiegłego wieku, spłonął w nocy z 1/2 lutego 2016 r. Stał smutny - pusty i zamknięty obok cmentarza, jakby nie mógł się rozstać z tymi, co pogrzebani w ziemi pod najstarszymi nagrobkami i ich przodkami, o których już nikt nie pamięta. Po drugiej stronie nowoczesnego węzła komunikacyjnego stoi nowa, murowana świątynia - zimna w swojej wymowie, bezkształtna, obrażała swoim wyglądem ten relikt czasów minionych.
Czas nieubłaganie upomniał się o swoje. 

Znaleźliśmy się tam ostatniego lata. Ostatniego lata, kiedy kościół jeszcze stał. Kilka samochodów z miejscową rejestracją stało na wspólnym dla kościoła i cmentarza parkingu. Na niezbyt dużym cmentarzu można było wszystkich zobaczyć. Jedna rodzina z kilkuletnimi dziećmi wracała da samochodu i mały chłopiec zapytał ojca:

- Tato, dlaczego ktoś podpalił kościół?
- Nie wiem, synu. Ktoś, kto tak robi, musi być chyba idiotą - odpowiedział mężczyzna. 

Kościół płonął w 1986 roku. Po dziesięciu latach od tego smutnego wydarzenia z funduszu ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego wiekową budowlę zrekonstruowano. Wtedy zniszczenia nie były aż tak wielkie jak obecnie, choć olbrzymie. Cóż jednak z tego, że bryłę zrekonstruowano, skoro wnętrze było nagie? W małych, zarośniętych pajęczyną oknach, przeglądała się rozpędzona współczesność z jednej strony, i milczące zespolenie wszystkich czasów z drugiej. Ponieważ z jednej strony kościół owijała szybkomknąca droga, z drugiej zaś ów cmentarz. Wspomnienie o zarośniętych pajęczyną oknach nie jest krytyką - wszystkie tego typu szanujące się obiekty muszą, po prostu muszą mieć szyby sklejone pajęczą siecią. 
Wszystkie informatory kierowały do Libuszy informując o tym, że kościół jest jednym z najpiękniejszych kościołów drewnianych w Polsce. Powstał w 15013 r. Blisko było do niego z Biecza. Było. To najodpowiedniejsze na dziś słowo. 

Zawsze zaglądam przez okno do wnętrza drewnianej świątyni. Szczególnie, gdy ta jest zamknięta. Do tej świątyni już nikt nie zajrzy w żaden sposób.




Zobacz zdjęcia.






poniedziałek, 11 stycznia 2016

Mój pierwszy protest

Byłam w wieku przedszkolnym, no może wczesnoszkolnym, kiedy po raz pierwszy protestowałam. I to całą sobą.
W Moim Mieście przed naszym blokiem pod trzepakiem znajdowało się coś a'la piaskownica. Na pewno było tak, że pod trzepakiem wydeptana została trawa - dawniej ludzie trzepali chodniki i dywany często, przecież nie było odkurzaczy. W tym wydeptanym klepisku przy suchej pogodzie ziemia wiotczała zamieniając się w pył. Zwykła małopolska gleba. Być może, tego nie wiem, przed kolejnymi zimami administracja osiedla gromadziła w tym miejscu piasek, by służby porządkowe mogły posypywać chodniki. A może któryś z ojców przywiózł trochę pisaku, żeby dzieci miały się gdzie bawić. Tego już dziś nie rozstrzygnę. W każdym razie my, najmłodsi, grzebaliśmy w tej przysposobionej piaskownicy ile wejdzie. Dziś wiemy jak bardzo potrzebna w rozwoju, a nawet rehabilitacji jest zabawa piaskiem.
Któregoś dnia przed naszym blokiem pod trzepakiem zjawiła się kilkuosobowa ekipa budowlana ze stosownym sprzętem: betoniarką, taczkami, piaskiem, cementem, wiadrami, łopatami itp. Mój Brat, w tamtych latach wyspecjalizowany w dokuczaniu swoim młodszym siostrom, wbiegł do domu i rzucił mi w twarz: - Koniec zabawy w tym brudzie, zamurowują wam piaskownicę. I bardzo dobrze, wreszcie będzie można trzepać chodniki w odpowiednich warunkach.
Oszalałam ze strachu. Podbiegłam do okna, wybiegłam na pole (na pole - mieszkałam w Małopolsce), zwołałam koleżanki i kolegów, których była spora armia. Wyszedł jeden i drugi rodzic pytając kto kazał, dlaczego, prosząc żeby się wstrzymać, że chcą wyjaśnić. Ekipa budowlana niewzruszenie wykonywała swoje czynności. Ja się miotałam krzycząc, że nie pozwolę. Pamiętam to wewnętrzne poczucie krzywdy, odbierania mi czegoś ważnego, mojego, niezbędnego, potrzebnego, ulubionego, dającego poczucie swobody, spełnienia, zabawy, radości itp. Miałam wrażenie, że jestem jedyną osobą spośród grona rówieśników, których było niemało, która tak bardzo odczuwa zamach świata dorosłych na nasze dzieciństwo z jego prawem do zabawy nawet w tej prowizorycznej piaskownicy zbudowanej z dziury w ziemi i suchej ziemi.
Bezradna sięgnęłam po ostatni argument - zadzwoniłam do Mojej Mamy, która była wtedy w pracy. Liczyłam na nią. Nieraz, gdy muszę interweniować w emocje Dużej Małej Dziewczynki mam wrażenie, że jestem Moją Mamą z tamtego dnia...
Znów wybiegłam na pole. Wykrzykiwałam i wypłakiwałam - bo inaczej nie potrafiłam - ten mój osobisty protest, że nikomu nie wolno. Bo to był świat naszych zamków z księżniczkami, przygód kosmicznych, pól bohaterskich bitew, rajdów, podróży i wszystkiego, co pozwalało nam budować wrażliwość i tworzyć wyobraźnię w niekolorowym i nieprzyjaznym dla dzieci świecie PRL-u.

Dziura w ziemi została zamurowana.
Świat stracił nawet swoją szarość. Stał się nieprzenikniony w swej bezduszności, bo umarła nadzieja.

Jeszcze tego samego roku obok trzepaka, za żywopłotem, wybudowano nam prawdziwą piaskownicę. Wszyscy dorośli mówili potem, że to tylko dzięki mnie, dzięki mojej walce i determinacji.

Dziś znów protestuję. Taka już widać moja natura.


niedziela, 10 stycznia 2016

Szaleństwo - EDS

Duża Mała Dziewczynka po ostatnim urazie ma poważny problem. Bardzo poważny. Nawet bardziej niż poważny. Ma niedowład prawej kończyny spowodowany porażeniem splotu nerwu barkowego. Rehabilitant, który stał się wspaniałym objawieniem ostatnich tygodni, Pan M. ma - poparte swą wiedzą i doświadczeniem - wątpliwości, co do całkowitego powrotu do sprawności. Boję się o tym myśleć, więc odsuwam te myśli na razie gdzieś na bok. Ze straszliwą trwogą obserwuję Dużą Małą Dziewczynkę i próbuję zachować spokój na ile to możliwe. Choć jest to ciężka próba.
Trudno powiedzieć jednoznacznie na jakim etapie leczenia jest sprawa, bo przecież wszystko się może zdarzyć. Ręka jest niewładna, choć (na szczęście) SMS może pisać ;).
Za nią jest straszliwy ból spowodowany porażeniem, stres związany z serią zastrzyków, a zastrzyki brała po raz pierwszy w życiu, przed nią żmudna - i co tu dużo mówić - bolesna rehabilitacja. Widząc, z daleka i z bliska skutki urazu, jestem przerażona.

Dzisiaj, w dniu 24 Finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy Duża Mała Dziewczynka od rana mówiła z rozmarzeniem, że na hali sportowej, właśnie z okazji Finału, można wykonywać jakieś ewolucje na linie i na ściance wspinaczkowej itp. Z uwagi na omdlenia wazo-wagalne i problemy z czuciem głębokim ściankę wspinaczkową już kilka lat temu wyeliminowali z życia Dużej Małej Dziewczynki kardiolodzy ze Szpitala im. Jana Pawła II w Krakowie. Obecna dolegliwość wyeliminowała jakąkolwiek aktywność codzienną, nie mówiąc o fizycznej.

Przed obiadem poszła na siłownię ćwiczyć nogi. Ale to było mało i po obiedzie zameldowała, że wychodzi. Nie powinna chłodzić barku, więc nie lubię, jak wychodzi o tej porze roku, zwłaszcza że czapka i rękawiczki tkwią najczęściej w torebce, zamiast na swoich miejscach. Nie było jej długo. Strasznie długo. Nawet dzwoniłam za nią. Okazało się, że właśnie zbawia świat i wróciła dopiero po kolacji. Kiedy ćwiczyłam jej rękę powiedziała nieśmiało:

- Pokażę ci, co dziś zrobiłam. Tylko nie krzycz na mnie. Nie zrobiłam nic, co mogłoby zaszkodzić mojemu zdrowiu.

I pokazała mi nagranie w telefonie jak fruwa - trzykrotnie - na tej linie, kilka metrów nad ziemią. Żeby zaczepić się do liny trzeba było wyjść do góry po drabinkach.

- Musisz to kiedyś zrobić. - Dodała z energią jakiej w niej dawno nie było.

sobota, 9 stycznia 2016

Mówię - z cyklu: Opowieści dla Zośki

Nasza Łaskawość mówi językami. Dlatego potrzebuje wspomagania. Takiego, by ułatwić jej m.in. komunikowanie się ze światem ludzi, którzy posługują się tylko jednym językiem. Nasza Łaskawość mówi zwyczajnym językiem, ale tak trochę inaczej. Przeważnie Nasza Łaskawość się wyraża. Pięknie ujęła to Maleńka Wnuczka, która powiedziała:

- Wiesz Babciu, Nasza Łaskawość zatrzaśnięta jest w pokoju, do którego zgubił się klucz i my musimy ten klucz znaleźć.

Kiedy Nasza Łaskawość wyciągnęła spod pod choinki piasek kinetyczny, bawili się wszyscy Mali Ludzie, a nawet dorośli.
Były Święta, czas płynął leniwie. Zajęć było sporo: a to czytanie książeczek dla dużych i małych, a to gry i układanki; przeważały zabawy ze scenariuszem Małych Ludzi. Inwencję do tworzenia fabuły zabaw Mali Ludzie mają nieograniczoną. I znów Maleńka Wnuczka wróciła do piasku.

- Kto buduje ze mną zamek? - zapytała takim tonem, że każdy by miał ochotę. Ponieważ w pojemniku z piaskiem operowało już sześć rączek, przysiadłam obok i obserwowałam poszczególne etapy pracy twórczej.

W pewnym momencie Nasza Łaskawość zaczęła mówić:

- Hmo hy gho hma hola... - operując mimiką twarzy, gestami i wszystkim innym zdecydowanie lepiej niż językiem, choć do mnie i tak przekaz nie dotarł. Natomiast Mniejszy Brat zawołał: - Doskonały pomysł!

Na co Maleńka Wnuczka zakrzyknęła stanowczo z nutą groźby:

- Ani się ważcie zburzyć ten zamek!

Nadto

Jest dla mnie oczywistym fakt, że kiedyś wpuści mnie do tego swojego małego, ciemnego mieszkanka, do którego prowadziła sień pełna strachów i boboków, składającego się z przechodniej kuchni i pokoju, które - choć wydzielone z przedwojennego domu stanowiącego całość - dla jej dzieci było szczytem marzeń, a nawet wzniesienia się wyżej w hierarchii społecznej. Przynajmniej dla tego dziecka, które później, po latach, zostało moją Mamą. Wpuści i już, bo przecież nie ma innego wyjścia. Niezależnie od tego ile jeszcze snów wyśnię stojąc i oczekując sparaliżowana strachem u zamkniętych drzwi obitych skórą.
Tymczasem wyśniłam to, co działo się pomimo. Miałam zjeść własnego kota. Na żywo i z futrem. Nie z głodu, tylko po to, żeby przypomnieć sobie to, czego nie zapamiętałam. Może to nie było do zapamiętania, a ona mówiła tylko dlatego, żeby pokryć zdenerwowanie. A może jednak dlatego, że bardzo potrzebuje rozmowy. Z jakiegoś powodu nie potrafiłam wtedy słuchać. Chyba oddałam się jakiemuś nienazwanemu szaleństwu. I dopiero, gdy na śniadanie jadłam kromki z pasztetem, przypomniałam sobie, że nie potrafiłam zjeść tego mojego nieszczęsnego kota. A ona przedtem opowiadała mi o telefonie, w którym on podawał jej przepis na królika i zwracał uwagę na ważny szczegół w tym przepisie, przestrzegając, że jeżeli go nie uwzględni, to wyjdzie jej kot, a nie królik. I choć byłyśmy tylko we dwie na tym korytarzu nagle zjawił się on. Potem musiał najwidoczniej wniknąć do mojego snu, który - zupełnie nie pamiętam jak się toczył aż do tego momentu, kiedy przypomniałam sobie podczas śniadania. Więc, gdy przeanalizowałam sobie ten sen - cholera! czy ja zawsze wszystko muszę analizować? - to pomyślałam, że może przyśnił mi się on, zamiast niej, która wciąż nie wpuszcza mnie do tego swojego małego, ciemnego mieszkanka, do którego prowadziła sień pełna strachów i boboków?
Już wiem, co dla mnie będzie mogła zrobić ta, która mówiła być może tylko po to, by pokryć zdenerwowanie. W krainie cienia i duchów obędę się bez rosołu. Za to trzeba będzie do mnie wciąż mówić, żebym nie utonęła w tej sieni pełnej strachów i boboków, bo przecież tamte drzwi zapewne będą zamknięte.
Nadto mój telefon zapełnił się wiadomościami, które świadczą, że człowiek może być jeszcze człowiekiem.