MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

sobota, 30 listopada 2013

4 dni

Nocą... na 4. dzień... pewnie to były życzenia, dostałam maila ze studyjnym nagraniem piosenki, którą już raz dostałam, nagraną podczas próby. To Młody Jerzynka, o istnieniu którego do tamtej pory nie miałam pojęcia, skontaktował się kiedyś w wirtualnym świecie. Tak pięknie napisał wtedy o swoich najwcześniejszych tęsknotach za CISOWCAMI - drużynie brata, o upragnionej chwili przyjęcia w poczet członków I Chorągwianej Drużyny Drużynowych, że musiałam się popłakać. Płakałam czytając maila. Kiedy słuchałam piosenki ryczałam jak bóbr. Nic, że nagranie było z próby, jeszcze nieprofesjonalne - przecież do takiego grania i śpiewania nawykłam. Młodemu Jerzynce muzyka grała w duszy od najwcześniejszych lat, bo ponoć przy powrotach brata zawsze wypytywał o Marka C., czy napisał nową piosenkę, czy choćby śpiewał coś nowego.
Młody Jerzynka zamieszkał daleko. Z daleka tęskni się bardziej. Jego tęsknota ubrała się w pieśń*, która wzrusza. Szukał CISOWCÓW, aż znalazł się tutaj. Sprowokował mnie do jakże miłej i przyjemnej pracy. Mając tak piękną pieśń o tęsknocie za przyjaciółmi postanowiłam pomiędzy słowami i akordami umieścić ludzi i symbole. Sięgnęłam do mojego własnego archiwum i wygrzebałam nieco staroci, które musiały uzupełnić pieśń. Całe popołudnie pracowałam, aż zabrakło piosenki - tak dużo obrazów miało status "konieczny". Młody Jerzynka przesłał kolejne pieśni, które wnet znajdą się na płycie. Pracowałam, pracowałam i pracowałam, ale filmu dziś nie załączę, bo YT  napisał mi tak: "To trwa dłużej niż powinno. Twój film został umieszczony w kolejce i zostanie przetworzony, gdy tylko to będzie możliwe." Kolejki do przetworzenia filmu... koniec świata!

Jerzynko, dobrze, że zatęskniłeś!

Chusta CISOWCÓW

Do mojej zamrażarki nie zmieści się już nawet kartka z zeszytu... ale kto by ją tam wkładał?

sł. i muz. Marzena Chabowska, ALAYA

piątek, 29 listopada 2013

5 dni

O ile św. Andrzejowi Apostołowi jest wsio rawno w który dzień ludzie postanowili go czcić w sposób szczególny, więc mogłam przez roztargnienie spowodowane uporczywością myśli pomylić te dni, tak panu w hurtowni jajek nie było obojętnym, że przyszłam na zakupy bez pieniędzy. Ba! Ja poszłam bez plecaka (plecak = torebka). W drodze odczuwałam wyjątkową lekkość (plecak zawiera to i owo - jak damska torebka), więc cieszyłam się tymi ostatnimi dniami swobody i możliwości uskuteczniania moich spacerów frunąc niemal nad ziemią. Odleciałam nawet do domu moich wnucząt i zanim doszłam do hurtowni jajek odbyłam kilka rozmów z Maleńką Wnuczką i pozostałymi małymi człowiekami. Bo Maleńka Wnuczka powiedziała mi ostatnio konspiracyjnym szeptem wprost do ucha: "Babciu, następnym razem jak do nas przyjedziesz, to przywieź nam jajka niespodzianki!". (Kupowałam jajka kurze, ale skojarzenie z jajkami niespodziankami jest jak najbardziej na miejscu). No i już pokonałam tych kilka stopni do hurtowni jajek, stanęłam w kolejce i kiedy sięgnęłam ręką, by ściągnąć plecak okazało się dlaczego było mi tak lekko w drodze i dlaczego mogłam przenieść się aż do domu moich wnucząt.
Pewnie w innej sytuacji byłabym wściekła na siebie i rzucałabym: "A niech to! A niech to!" jak Maleńka Wnuczka, gdy odwiedziły ją "Łóżkosikacze", ale w tym wypadku uradowała mnie możliwość wydłużenia codziennego spaceru zadanego.
Dodatkowo wywiozłam się (autobusem) do rynku i wracając na nogach kluczyłam ulicami - by było dłużej i dalej.
Zakupiłam kompres żelowy, który mi polecono kupić i przywieźć ze sobą do szpitala. Kompres się chłodzi lub grzeje, w zależności od potrzeby. Kiedy podnosiłam podane pudełko i poczułam jego wagę, skrzywiłam się na samą myśl o przyszłym bólu, który spowoduje ciężar zamrożonego kompresu.
Moje biedne kolano!!! Uuuuaaaa!

Z zapasów świątecznych zrobiłam ćwikłę z chrzanem. Wiem, że to nie te święta, ale powiedzcie to Mężczyźnie, Który Kiedyś Był Chłopcem!

Maleńka Wnuczka zwiedza świat

czwartek, 28 listopada 2013

6 dni

Poszłyśmy z Lulą na spotkanie autorskie z panem Pawłem Spodenkiewiczem, autorem książki "Stefan Miecznikowski - jezuita i harcerz". Przechodziłyśmy przez ulicę Pijarską pod oknami, na których zawisła kontrowersyjna wystawa, ale nie zadarłyśmy głów do góry a tłumów gardzących, czy też podziwiających, które mogłyby nam wskazać, w którym miejscu głowy zadrzeć, również nie było. Zdecydowanie tłumniej jest w dziale komentarzy internetowych pod zamieszczonym linkiem.
Spotkanie autorskie, do których nawykłam od wczesnego dzieciństwa, było sympatyczne. Autor jest historykiem, pracownikiem łódzkiego IPN-u i kim tam jeszcze - warto przeczytać w Internecie. Kiedy mówił o swoim bohaterze, wyczuwało się w nim duszę romantyczną. Wyczuwało się też, że jest zauroczony i zachwycony postacią jezuity, harcerza. Nawiązywał do tylu drogich memu sercu wątków, że czułam, że z powodzeniem mogłabym zająć jedno z miejsc zajmowanych przez przyjaciół i druhów w bogatym w czyn życiu "Gorącego Serca". Bo takie leśne imię przyjął o. Miecznikowski w sądeckim harcerskim męskim hufcu.
Autor osobiście znał swego bohatera. Poznał go w czasie internowania, gdy ten przyszedł z posługą kapłańską do internowanych w Łęczycy. Kiedy wspominał, że na krótko przed swoją śmiercią o. Miecznikowski położył swoją dłoń na jego, mówiąc: "wspomnij mnie kiedyś", głos mu się załamał, a ja od razu wiedziałam co czuł od tamtej chwili przez wszystkie dni, które doprowadziły go do napisania książki i do Nowego Sącza.
Poznanie życiorysu Stefana Miecznikowskiego - jezuity i harcerza było wspaniałą lekcją patriotyzmu.
Dzieląc się sposobem pracy nad książką autor dał mi cenną lekcję. Powiedział, że kiedy szperał w archiwach i odgrzebywał różności w postaci zdjęć, notatek itp. WYOBRAŻAŁ SOBIE, jak to mogło być. Zapomniałam o tym, że historyk musi sobie przede wszystkim umieć wyobrazić, stworzyć obraz itp. A przecież dwoje starszych dzieci wychowałam na historyków. Pewnie więc sama działam intuicyjnie, nie zdając sobie z tego sprawy. I co? I autentyzm moich działań poszedł się paść. Odtąd już będę na chłodno kalkulować ile wyobraźni włożyć, by (jakąś) historię zbudować.
Zaraz po przyjściu do domu natknęłam się w Internecie na "Sądeckie Kroniki", których autorem jest Feliks Rapf - profesor gimnazjalny. Profesor Rapf wraz z rodziną był pierwszym gościem Stanicy Harcerskiej w Kosarzyskach z końcem sierpnia 1927 r. na co jest dowód w postaci osobistego wpisu do Kroniki Stanicy, który to wpis z dziką radością badacza zaledwie tydzień temu odnalazłam w stanicznej kronice znajdującej się w Archiwum Narodowym o/N.Sącz. Zaś "Sądeckie Kroniki " zaledwie kilka lat temu znalezione w czyjejś szufladzie, wystawiono i kupiono na aukcji i pokazywano z wielką atencją w Sączu. Choć żadne instytucje publiczne nie były zainteresowane kupnem owych i zakupiła je prywatna osoba. Gdy 2 lata temu (pewnie z nawiązką) oglądałam po raz pierwszy "Sądeckie Kroniki" nazwisko Rapf nic mi nie mówiło... dziś jestem szczęśliwą posiadaczką wiedzy, że jako pierwszy śnił sny pod niebem rozpostartym nad Szeroką Polaną, na której stoi najwspanialszy dom na świecie - Stanica Harcerska w Kosarzyskach. Proszę zwrócić uwagę w filmie na aspekt zatytułowany "Tradycja" i ilość harcerzy w przedwojennym Sączu. (A dziś mówi się harcerzom, by nie przychodzili na uroczystości patriotyczne, bo nie będzie dla nich miejsca...).
"Rozsłonecznionej pogody przyrody i ducha, jaka nam tutaj przypadła w udziale, życzę wszystkim tym, którzy kiedykolwiek pod dach Stanicy zawitają" - pisał profesor. 
Kolejny człowiek orkiestra - grał na wszystkich instrumentach; wychowywał i uczył, wspierał działalność charytatywną, dokumentował i pewnie długo by wyliczać tak w przypadku profesora Feliksa Ralpfa, jak i o. Miecznikowskiego.
Znam i dzisiaj takich ludzi - autorytety, które jak cokół podtrzymują pomnik ludzkości. Pomnik, który czas kruszy bezlitośnie im więcej lat, a z nimi doświadczenia mi przybywa. Na szczęście rodzą się jeszcze tacy ludzie. 


Wpis prof. Rapfa do kroniki Stanicy


Sądeckie Kroniki prof. Feliksa Rapfa


Nie zrobiłam dziś żadnych pierogów na zapas. Ani innych przyziemnych rzeczy - na 6 dni przed operacją. Bo dzisiejszy dzień był tym, dlaczego operacja się przesunęła w czasie.


środa, 27 listopada 2013

7 dni

Na siedem dni przed operacją dalej zapełniałam zamrażarkę gotowym jedzeniem. Nikt mnie nie wyręczy w przygotowywaniu obiadów, to przygotowuję. No i oczywiście osiągnęłam równowagę emocjonalną, a przynajmniej dostrzegłam, że jestem szczęściarą, bo przecież zorganizowałam i przeprowadziłam, co zamierzyłam, czyli oba listopadowe przedsięwzięcia, a nawet jedno więcej. Mam na myśli wyjazd do Lwowa całej wycieczki i MELDUJĘ NIEPODLEGŁOŚĆ oraz Harcerskie Zaduszki - zorganizowanie których wg pomysłu dh. Bogusia - raczej wymusiłam na serdecznych druhach. Chciałam zapełnić mój czas działaniem, by odciągnąć uporczywość myśli. Nie przewidziałam opóźnienia terminu operacji. Gdyby nie to opóźnienie, już byłabym po.
Uporczywość myśli jest intensywna i dokuczliwa. Okazało się, że z roztargnienia pomyliłam teksty dzienne do pikczerów - wspólnego z ksasem przedsięwzięcia. Przyspieszyłam wspomnienie św. Andrzeja o jeden dzień. Dobrze, że był czas na zmianę. I że się zorientowałam, bo przecież mogłam być w dalszym ciągu roztargniona z uporczywości myśli.
Paseczek przyniosła krzesełko do kąpieli nakładane na wannę :).
Skończyłam tę nudną książkę i właśnie wyruszam zaraz ku nowej przygodzie.

Lekarz obiecał mi, że pójdę w góry.

Światełko pamięci z Harcerskich Zaduszek

wtorek, 26 listopada 2013

8 dni

Wykonałam telefon do pielęgniarki do szpitala w Jędrzejowie i dowiedziałam się, że mam przyjechać dzień wcześniej; sami zrobią mi badania przed operacją i nie mam - jak widniało w informacji - przyjeżdżać w dzień zabiegu już ze zrobionymi. I tak mam zrobione. Chciałam tylko zapytać, czy robić na nowo, bo przez przesunięcie terminu lekko się zdezaktualizowały. Przybliży mi się więc czas pójścia do szpitala.
Na oddziale dostałam też namiary na nocleg dla Mężczyzny, Który Kiedyś Był Chłopcem. Pani prowadząca agroturystykę zapytała:
- Pani ze szpitala? To dwie noce będą, jak u wszystkich.
Moje codzienne spacerowanie wymieniłam dzisiaj na wyprawę do lekarza z Dużą Małą Dziewczynką, bo znowu chora. Troska o jej stan zdrowia skutecznie zapełniła mi czas, który miałabym na zbędne myślenie. Pochłonęła mnie też nowa lekcja grafiki komputerowej, którą sobie zadałam. Czas okłamałam, ale i tak prawie nic mi w głowie nie zostało z tej lekcji - po kilku godzinach chciałam powtórzyć nowe umiejętności i samodzielna praca zadziałała połowicznie. Nie dlatego, że trudne; dlatego że mi się głowy nie trzyma.
Nawet książka, którą czytam jest kiepska, a przynajmniej nie na tyle dobra, by wciągnąć.
Dzień wcześniej, czyli właściwie zostało 7 dni. Nie mówiąc, że dzisiejszy już się kończy, i że zleciał jak z bicza trzasł.

poniedziałek, 25 listopada 2013

9 dni

To przesunięcie terminu operacji było chyba czymś najgorszym, co się mogło zdarzyć. Jeśli nie znajdę w sobie jakiegoś sposobu na uspokojenie się, to mnie strach chyba zje, albo pochłonie. Duża Mała Dziewczynka kombinował dziś nad opcją, by komputer mi się blokował, jeśli tylko podejmę zamiar otwarcia jakiejś strony z artroskopią.
Głowa mnie boli. Pewnie podniosło mi się ciśnienie, choć zazwyczaj mam niskie, prawie jak nieboszczyk.
Zima zawitała w świecie, który od dawna był szary. Zrobiło się biało. Wyszłam na moje codzienne spacerowanie i dziwiłam się ludziom, że złorzeczą zimie. Tylko dzieci pod szkołami zużyły cały śnieg na śnieżki, bo przecież każde, ale to każde dziecko musiało zrobić przynajmniej jedną kulę i pacnąć kolegę lub koleżankę. Dzieci to się potrafią cieszyć! I nie boją się jak dorośli.
Trenowałam schodzenie i wychodzenie po schodach o kulach.

niedziela, 24 listopada 2013

10 dni

Kiedy po południu odebrałam maila od Doktora z informacją, że jego zespół uzyskał pieniądze od NFZ i moją operację zaplanował na nowo na 4 grudnia, to wystraszyłam się bardziej niż w ogóle do tej pory się zdążyłam bać w związku z wiedzą o operacji kolana. Nie podobało mi się przełożenie zabiegu na kwiecień, bo wyglądało to tak, że nie dość, że kontrakt został wyczerpany i moja operacja nie odbędzie się w zaplanowanym terminie, to jeszcze dodatkowo zostanę ukarana przeniesieniem na koniec kolejki. Skoro więc dzisiejsza informacja spowodowała taki lęk, to musiałam w głębi ducha liczyć na ten kwiecień, choć tak naprawdę nie wyobrażałam sobie jakim cudem to kolano doniesie mnie do wiosny.

BOLI.

Podczas wizyty kwalifikującej do zabiegu Doktor mówił, że operacja będzie polegała na niemal całkowitej rekonstrukcji stawu kolanowego. Zabieg będzie wykonywany przy znieczuleniu podpajęczynówkowym i ponoć mogę oglądać wszystko na monitorze.
Po pierwsze Doktor będzie mi wstawiał śrubę w kość piszczelową, by uzupełnić wytarte i wyłamane fragmenty kości. Śruba wstawiona pionowo od góry do dołu będzie podporą dla sztucznej łąkotki (a może allogenicznej? tego nie wiem), ponieważ i łąkotka przyśrodkowa i powierzchnie stawowe kości piszczelowej i udowej wraz z fragmentami kości są wytarte, starte i połamane. Następnie zrobi osteotomię okolicy stawu kolanowego, tj. przeniesienie obciążeń w stawie z okolicy przeciążonej na zdrową  przez przecięcie poziome kości i korekcję osi (Doktor wyraził się: lekko pani wyszpotawię nogę, by w przyszłości, gdy się nam staw zregeneruje odwrócić z powrotem oś nogi na miejsce ;) ). Osteotomię  stabilizuje się metalowymi implantami, pozwalającymi na zrośnięcie się odłamów. Jest tam jeszcze w moim kolanie do zszycia któreś więzadło, prawdopodobnie przednie krzyżowe i torbiel Bakera do usunięcia. Prócz tego trzeba poodkurzać, by usunąć walające się fragmenty odłamanych fragmentów kości piszczelowej i udowej oraz jakieś śmieci po uszkodzeniu łąkotki i rzepki.

Po 24 godzinach od zabiegu, najdalej po 48, mam wyjść do domu.

Miniony tydzień, w związku z odroczeniem jakie uzyskałam, był cudownym tygodniem bez żadnych strachów. Jedynym lękiem jaki mnie spowijał był ten, jak dotrwam z tym kolanem do kwietnia, ale nadzieja na odwleczenie się tego wszystkiego w czasie była tak wielka, że  miałam same optymistycznie wizje.

Więc zostało 10 dni.



piątek, 22 listopada 2013

F60.0

Z upływem czasu ma się wrażenie, że ludzi, którzy potrzebują porady psychiatry przybywa. I to w zastraszającym tempie. Nie, żebym siebie samą miała za całkiem normalną. Ale też z wielkim niepokojem obserwuję jak na moich oczach ludzie odkrywają się i obnażają ze swych skrywanych przypadłości. Bo taki wariat to doskonale wie, jak zabłysnąć w środowisku i co zrobić, by przez długie lata uchodzić za pozytywnego i normalnego gościa. Zwłaszcza, że niejeden wariat to taki "bystrzak" towarzyski, co to elokwencją, żartem, dowcipem, znajomością różnorodnych tematów i czym tam jeszcze potrafi oczarować. A pilnuje się przy tym dokładnie, by przypadkiem nie zostać zdemaskowanym.
Wydaje mi się, że jestem dobrym obserwatorem i intuicyjnie potrafię wyczuć intencje, zamiary i prawdziwe osobowości ludzi, z którymi mam kontakt. A jednak zdarzyło się kilka razy w moim życiu, że pozwoliłam się zwieść pozorom i fałszywemu obrazowi, który z tak wielką perfekcją potrafił odmalować jakiś psychol.
Więc zastanawiam się, czy jest to skutkiem mojej naiwności, której głównym wątkiem i równocześnie osnową jest zaufanie i wiara w człowieka, czy też może manipulacja i spryt tych, co bardziej niż ja odstają od normy normalności psychicznej.
No bo sytuacja wygląda zupełnie inaczej, gdy ktoś się okazuje pospolitą świnią.


Archiwalia

Dostałam od Druhny Mańci tajny liścik na karteluszce z sygnaturą dokumentów z Archiwum Narodowego. Prosiłam ją o informacje na temat Stanicy Harcerskiej w Kosarzyskach, a ona od razu z grubej rury. Najpierw zadzwoniłam do Archiwum i zapytałam o co trzeba. Więc, gdy weszłam do biura Archiwum mało atramentu nie wypiłam. Pierwszy raz w życiu mnie tam poniosło. Już po wymianie pierwszych zdań z pracownikami okazało się, że przez telefon to o nic nie zapytałam. Albo po prostu pracownicy Archiwum bardziej do starych dokumentów przystają niż do kontaktu z ludźmi. We własnym mniemaniu jestem osobą komunikatywną - od dzieciństwa słyszałam, że nie mam problemów z nawiązywaniem kontaktu - ale z panią z Archiwum nijak dogadać się nie mogłam. Kiedy się okazało, że tych dokumentów nie dostanę od razu, że muszę wypisać jakieś fiszki, w dodatku każdą podwójnie i małymi literami (nie wzięłam okularów) i muszę przyjść w umówionym terminie, choć i tak nie ma gwarancji, że otrzymam zamówione dokumenty, bo jeszcze do końca nie są zarchiwizowane i na dowód tego pan pokazał mi (kiedy już wypisałam kilkanaście fiszek małymi literami, podwójnie i bez okularów) w tzw. katalogu, że właśnie "o w tym miejscu jest zaznaczone, że nie są jeszcze skatalogowane" to myślałam, że się rozpłaczę. Zamiast tego wyraziłam podziw dla obu państwa za umiejętność pracy w takim miejscu i miałam nadzieję, że nie zabrzmiał zgryźliwie. Potem wiłam się jeszcze przez kilka godzin w bezsilnej złości, że nie jestem typem naukowca, że praca badacza jest nie dla mnie, że przecież dopiero co Mama Halinka powiedziała tak pięknie, że mam duszę męczeńsko patriotyczną i ja właśnie chcę być męczennicą patriotką, a nie jakimś tam wiarygodnym historykiem, czy choćby znawcą tematu.
W umówionym terminie, czyli dzisiaj, udałam się do Archiwum z własnym nośnikiem rejestracji dokumentów, czyli z aparatem fotograficznym i jeszcze dobrze drzwi za sobą nie zamknęłam, a pani przywitała mnie w te słowa: - Pani miała dzisiaj przyjść? Bo my chyba nie przygotowaliśmy dla pani materiałów. - Tak, dzisiaj. O dwunastej - odpowiedziałam siląc się na luz w głosie i zachowaniu. (Wciąż ćwiczę cnotę cierpliwości!). Okazało się, że dokumenty czekają na specjalnym wózku. Wszystkie! Nawet te nieskatalogowane. Przedtem i dzisiaj wypisałam sto tysięcy oświadczeń, złożyłam tyleż podpisów stwierdzających zapoznanie się z... i zgody na...; pouczona jak mogę dokumentować udostępniony materiał, rozśmieszona do rozpuku zakazem manipulowania dokumentami na stoliku w celu sfotografowania itp. miałam serdecznie dość. Bardziej niż serdecznie. I bardziej niż dość.

Kiedy dotknęłam oprawy pierwszej kroniki Stanicy Harcerskiej z lat 1927 - 1939 zapomniałam o Bożym świecie. Nigdy w życiu jej nie widziałam. Swojego czasu kontaktowałam się z dh. Bronką Szczepańcówną (prawdopodobnie od niej trafiła ta kronika do Archiwum) w sprawie materiałów do mojej pracy dyplomowej, ale kroniki mi wtedy nie pokazała. Stało się coś niesamowitego i nieprawdopodobnego. Zaledwie wczoraj nasi seniorzy z "Szumiącego Boru" opowiadali o tym, co na stronach kroniki, a tu słowo stało się namacalne, by nie rzec, że ciałem. "Siwa Broda przyjechała./ Parada! Parada!/ I ze szopką nas zabrała./ Circium! Ciarada!" podśpiewywała wczoraj swoją rolę niegdysiejsza dziewczynka, która w zuchowym mundurze brała udział w szopce harcerskiej zbierając fundusze na budowę Stanicy Harcerskiej w Kosarzyskach i na cele dobroczynne, a tu masz: jak cokół w kronice podtrzymują jedną ze stron.
Przewracałam kartki cieniuteńkie, pożółkłe, szeleszczące jak pergamin, karmiłam się każdym wyrazem przepięknie wykaligrafowanym, każdą wyczytaną informację traktowałam jak najcenniejsze wykopalisko, podziwiałam ręczne ilustracje i zdobienia, zamieszczone fotografie chłonęłam i... pokochałam bycie naukowcem i badaczem-odkrywcą.
Nie wiedzieć kiedy zleciało kilka godzin. Gdy wyszłam na ulicę, miałam wrażenie, że znalazłam się w innym świecie; że mój świat jest innym światem. Dokonałam niesamowitych odkryć, mianowicie że wszystko, co dzisiaj robimy, jest tylko powielaniem tego, co robiły wcześniejsze pokolenia. Więc tak bardzo dziwiłam się współczesności gnającej ulicami miasta. Znalazłam zapis, że w 10. rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości męski i żeński hufiec podjęły wspólne postanowienia, wśród których znalazło się dotyczące corocznych uroczystości rocznicowych. A ja myślałam, że to ja wpadłam na pomysł MELDUJĘ NIEPODLEGŁOŚĆ... Odkryłam przyczynę powstania  w 1920 r. Koła Przyjaciół Harcerstwa. Nie różniła się niczym od przyczyn powstania Stowarzyszenia Przyjaciół Harcerstwa "Czuwaj", do założenia którego nawoływałam nie tak dawno temu druhny i druhów. Już wtedy Kraków miał chrapkę na ten przepiękny zakątek Sądecczyzny w postaci Szerokiej Polany w Kosarzyskach. Znalazłam odezwy ludzi do nie dzielenia Polski i Polaków a do zjednoczenia. I najbardziej wzruszające słowa zawarte w innym dokumencie kronikarskim: "Chciałbym uczcić Stanicę jak kogoś bliskiego, drogiego, żyjącego." - napisane przez dh. Józefa Hałasa, profesora sztuki. Bo tak właśnie Stanicę się czci.


Podpisywałam oświadczenie,
że nie będę publikowała udokumentowanych trwale materiałów,
ale w myśl zasady, że:
 nawet jeśli czegoś nie wolno, a bardzo chcesz, to wolno,
zamieszczam maleńkie fragmenty, ociupinki dwóch zaledwie stron. 

I kto poskładał tak wydarzenia, że to wszystko stało się moim udziałem?

środa, 20 listopada 2013

Harcerskie zaduszki

Wieczór ukołysany do snu poezją wyśpiewaną w jednej chwili zamienił się w noc rozświetloną dwoma księżycami w pełni. To banie latarni zaglądały wprost z ulicy. Podsłuchiwały i podglądały zazdrosne o migotliwe światło świec palonych dla pamięci. Niektórych wypominano wielokrotnie - przyjaciół harcerzy. I choć promień ich światła zgasł już dla świata, nikłych płomyków przybywało z każdym wspomnieniem o każdym przyjacielu. Wielu z tych, co odeszli, znałam osobiście. Z innymi - pomostem pamięci łączy najstarsze pokolenie. Bo do czegóż porównać opowieść osiemdziesięciokilkulatka o swoich wychowawcach, jak nie do bajań o twórcach harcerstwa na sądeckiej ziemi? Ileż legendarnych nazwisk padło w ten zaczarowany wieczór?! Od "Siwej Brody" (prof. Kazimierza Ostoi-Chełczyńskiego), przez Bronkę Szczepańcównę, małżeństwo Żytkowiczów, rodzinę Pawłowskich itd. itd. Wspaniały druh Tadeusz, który był uczniem "Siwej Brody"! Jak cudowną opowieścią jest jego życie! Cały "Szumiący Bór" bogaty w pamięć o pokoleniu, którego nie spotkałam, dzielił się dzisiejszego wieczoru wspomnieniami.
Też tylu odeszło w ostatnim czasie! Nie byli staruszkami. Śmierć zastała ich w pół drogi, wśród wielu niedokończonych spraw. Niektórzy nie zdążyli dzieci wychować; szykowali się do wszystkiego, tylko nie do odejścia w zaświaty. Ktoś wspomniał młodego harcerza, któremu śmiertelna choroba pokrzyżowała zapewne jakiś plan na życie i prócz pamięci nie ma już po nim niczego.
Ile radosnych chwil wychynęło z zakamarków pamięci wszystkich skupionych w harcerskim kręgu wokół światełek pamięci... Te zaś, chybotliwe i nikłe, rozświetlały listopadowy mrok i grzały serca. Jak zawsze. Bo taką mają właściwość, gdy spotkają się razem - ogień i serce w harcerskim mundurze.






Harcerskie zaduszki


Harcerskie zaduszki


Harcerskie zaduszki



wtorek, 19 listopada 2013

Układanka

Nastraszona strachami, napędzona własnymi obawami odebrałam wczoraj telefon, że kontrakt w szpitalu w Jędrzejowie wyczerpany. Trwają renegocjacje i jeśli się powiodą, to operacja odsunie się o tydzień, dwa. Zaś jeśli się nie powiodą, to nie wiedzieć czemu wskoczę na koniec kolejki, czyli na kwiecień. Jak to niegdyś ksas filozoficznie ujął "wszystko jest po coś", więc szybko pogodziłam się z wieściami i rozmrażając lodówkę, zaczęłam szukać jasnej strony. Najjaśniejsza jest ta, że odroczona jestem od lęku i strachu. Może na wiosnę lepiej zniosę rekonwalescencję po operacji? Będzie słonecznie i pogodnie, bardziej optymistycznie niż w grudniu i w styczniu. Z początkiem roku doktor jedzie na szkolenie, może nauczy się nowego sposobu na rekonstrukcję mojego stawu?
Zimą pójdziemy z Paseczkiem na Obidzę i do Wąwozu Homole, jak Paseczek planowała... (zimą dobrze się chodzi po górach, bo we wszystkich nierównościach nawiane jest tyle śniegu, że droga się robi bardziej płaska ;) ).
Same jasne strony tego odroczenia.
Zawsze byłam przekonana, że rozmrażanie lodówki jest śmiertelnie nudną czynnością. W obecnym stanie ciała i ucha przekonałam się, że jest to niezwykle ciężkie zajęcie. Co prawda pierwszy raz w życiu rozmrażałam lodówkę na prostych nogach, a jak by nie patrzeć lodówka ma górę i dół, więc do części dolnej wygodniej byłoby kucnąć, czy klęknąć. Ba! Kiedy obserwuję w kościele klęczących ludzi to mam wrażenie, że klęczenie ktoś wymyślił dla zadania największej tortury i zastanawiam się dlaczego akurat w kościele stosuje się te najcięższe. Im dłużej myślę, tym dalej jestem od sensownego wniosku, zaś te, które mi się nasuwają, powinny zostać niewypowiedziane.
Zasapałam się i spociłam (podczas rozmrażania); na koniec musiałam usiąść i odpocząć. Dawno nie wykonywałam pracy fizycznej. Zaś niedawno miałam dwie operacje.
No i w świetle tych dwóch operacji minionych i kolejnych dwóch czekających mnie ostatnie zdarzenia zakrawają na spisek. Tuż po pierwszej operacji, uczestniczyłam w pogrzebie. Chciałam dokonać dokumentacji fotograficznej, ale nie chciałam się rzucać w oczy, więc usiłowałam po cichu dogadać się z panami łapiduchami prowadzącymi kondukt, w którą stronę będziemy się udawać. Na co jeden z panów łapiduchów odpowiedział mi, że na "trzynastkę".
- Ale ja nie wiem, gdzie jest "trzynastka" - powiedziałam.
- Przecież pani tam ma grób - usłyszałam w odpowiedzi.
Pan łapiduch zastosował skrót myślowy, bo rzecz jasna chodziło mu o grób najbliższych, nie o mój - aczkolwiek być może słyszał, że zamierzamy poddać się kremacji i spocząć w tymże, przyciasnym na kolejną trumnę z całym nieboszczykiem.
Przez jakiś czas po tym zabawnym zdarzeniu opowiadałam wszem wobec, że "a może panowie wiedzą więcej niż ja?".
Aż na fb dostałam zaproszenie od Całkiem Obcego Pana. Postanowiłam "sprawdzić" gościa w Internecie. I co się okazało? Całkiem Obcy Pan nie dość, że jest dyrektorem pogotowia, to jest jeszcze członkiem rady społecznej szpitala w mojej miejscowości.
To Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem poskładał wszystkie elementy układanki:
- Ludzie pogotowia, szpitala, grabarze... wszyscy cię mają namierzoną - powiedział.

piątek, 15 listopada 2013

...na ile nas sprawdzono.

Czas, który miał przeznaczenie, przeszedł już swoją granicę. Teraz wystaje gdzieś poza i boi się, że spadnie w przepaść, bo poza kresem krawędzi nie ma już żadnej przestrzeni, na której mógłby się zatrzymać. Lęk odczuwany przez czas z każdą upływającą godziną przenosi się na mnie i teraz marzę już tylko o tym, by przespać dzielącą mnie odległość od chwili, która jest wyznaczona. Prócz codzienności, nie ma już nic, co pozwoliłoby zaczepić się myślom i uciec w jakiekolwiek sensowne działanie, poza lepieniem pierogów i rozmrażaniem lodówki. Wraz z czasem kurczy się ilość tych, którzy coś znaczyli. Znaczyli na przykład różnicę pomiędzy codziennością, a niezwykłością. I to on -przeklęty i zarazem błogosławiony czas - uwidocznił, że sami znaczyli tyle, co nic. Egoizm i pycha nakarmiły najwierniejszych do rozpuku. Powiedziałam: nie mogę udawać, że jest dobrze, kiedy wszystko wkoło mówi, że jest bardzo źle. Nasłuchuję więc, kiedy nastąpi wielkie buuum - wtedy uleci powietrze z nadymanych ja wszystkich byłych. W moim świecie aż roi się od pustych cokołów, na których niegdyś stali ludzie, którym ofiarowywałam ciepłe myśli, jak rękawiczki w zimowy dzień. I siebie, jak głodnemu chleb na myśli. Więc myśli pozostały samotne - ogołocone jak listopadowe drzewa. Odarte z bólu, który zadany po raz wtóry nie ranił już tak głęboko, jak za pierwszym cięciem. Dominuje tęsknota. Za tym, co przed, nie za tym, co za mną. Z uczuciem, które podnosi usilne próby wydostania się na powierzchnię - z lękiem. Lękiem przed bólem samotności w bólu, w świecie pełnym pustych cokołów, drzew bez liści, późnojesiennej szarugi i nieba zaciągniętego chmurami w kolorze stali.
Trudną mi pozwoliłeś wybrać drogę, Boże.

środa, 13 listopada 2013

Prosto z mostu prawem eliminacji

Analityka w szpitalu jest czynna do 10.00. Nasz Doktor wzywa mnie i Dużą Małą Dziewczynkę do gabinetu w przyszpitalnej przychodni specjalistycznej dopiero o 9:40 uspokajając, że zdążę zrobić badania. Obie mamy konsultacje, do tego ja mam do Doktora ostatnie pytania, których nagromadziło się sporo przed czekającą mnie operacją kolana. To już za dwa tygodnie. Nieśmiało proszę Doktora o numer telefonu. Dostaję go wraz ze skierowaniem do szpitala i skierowaniem na badania laboratoryjne. Niemal biegniemy do analityki, bo kiedy wychodzimy od Doktora jest 9:55. Oczywiście, że to "niemal biegniemy" jest wielką przenośnią, bo przecież zaledwie stawiam nogę na ziemi. W pamięci mam sen minionej nocy - śniłam rzecz niemożliwą. Biegłam we śnie w słoneczny dzień przez rozległą przestrzeń, która raz była polaną z wysokimi trawami muskającymi moje dłonie, raz wybrukowanym granitową kostką placem. Obie przestrzenie były łagodnym stokiem górskim, bo wyraźnie biegłam w dół. Zawahałam się na moment w biegu, bo uświadomiłam sobie, że nie mogę biegać. - Jak to nie mogę, jak biegnę? - pomyślałam i pobiegłam jeszcze szybciej...
Więc niemal wbiegłyśmy do poczekalni w analityce. Tam oczekiwało jeszcze kilka osób. Kobieta, która właśnie wyszła z gabinetu powiedziała: za mną była jeszcze jedna pani, poszła do przychodni coś załatwić, ale skoro jej nie ma no to przepadła jej kolejka. Kiedy miałam wchodzić do gabinetu jako ostatnia pacjentka, do poczekalni weszła młoda kobieta w zaawansowanej ciąży. Nawet chciałam ją przepuścić przed sobą, ale ona skinieniem głowy podziękowała. Pobieranie krwi w krynickim szpitalu idzie błyskawicznie, więc po chwili wychodziłam już z gabinetu trzymając lewą rękę w geście Kozakiewicza. Młoda kobieta w ciąży poderwała się z krzesła i już przekroczyła próg gabinetu, gdy do poczekalni z zewnątrz wtargnęła owa kobieta, która przedtem zarezerwowała sobie kolejkę i z krzykiem: Moja kolejka! Przeszła moja kolejka! Proszę wyjść! - wyszarpnęła młodą kobietę w zaawansowanej ciąży na zewnątrz z gabinetu. W poczekalni oprócz nas - żywego ducha! Na szczęście laborantki, pielęgniarki zachowały zimną krew i wyprosiły krzykaczkę z gabinetu, prosząc ciężarną.
- Przecież niemal pani nie stratowała tej kobiety w zaawansowanej ciąży - zauważyłam spokojnie - Czy nie widzi pani, że jest pusta poczekalnia i żadna rezerwacja nie przyspieszy, ani nie opóźni pani przyjęcia?
- A co się pani wtrąca? Miałam zarezerwowaną kolejkę!!! Byłam tylko u lekarza!!! Ja tu pracowałam w tym szpitalu, nie tylu pacjentów przyjęłam!!! Co to panią obchodzi!?!?!? Jakim prawem się pani wtrąca!?!?!? - wrzeszczała.
- Co mnie obchodzi? Jakim prawem się wtrącam? - zapytałam równie grzecznym tonem jak wcześniej i  równie grzecznie natychmiast udzieliłam odpowiedzi - Prawem eliminacji chamstwa i bezczelności w otaczającym mnie życiu.
- Niech się pani już zamknie!!!

O nie! Ja dopiero zaczęłam tak naprawdę i na poważnie.

wtorek, 5 listopada 2013

Abrazja

Lekarz operator przypinał moje nogi pasami do kozła, gdy bardzo młodziutka anestezjolożka przyłożyła mi maskę do twarzy mówiąc, bym oddychała. Strasznie śmierdzący gaz wydobywał się z wnętrza, więc spłyciałam oddech  zastanawiając się dlaczego przypominają mi te nogi.
- Proszę oddychać głębiej! - usłyszałam i wzięłam głęboki oddech.
Następne wydarzenia, które mój umysł rejestrował, działy się już na sali pooperacyjnej. Trochę mnie szczypało w podbrzuszu, ale nie był to ból. Nade mną znajdował się wbudowany w sufit punkt świetlny. Pod mleczną szybą na zielono świeciła tylko kontrolka - dzień był słoneczny, sala pooperacyjna przestronna z wielkimi oknami, więc lampy nie były włączone. Po mojej lewej stronie leżała jakaś starsza ode mnie kobieta.
Miałam ten zabieg robiony po raz pierwszy 24 lata temu, gdy urodziłam Synka. Z małą różnicą, bo bez znieczulenia. Pielęgniarka z bloku operacyjnego, kiedy odpowiadając na jej pytanie poinformowałam ją o tym, nie chciała wierzyć, że można było na ludziach dokonywać tak barbarzyńskich aktów. A jednak. Jeszcze warknięciem zakazano mi wtedy krzyczeć z bólu.
Do wczoraj, choć znów bezpodstawnie i wbrew rozsądkowi, łudziłam się, że operator wykluczy konieczność dużej operacji. Każdorazowe tego typu złudzenie jest poddawaniem w wątpliwość fachowości lekarzy kierujących mnie na zabiegi. A przecież wybieram na lekarzy prowadzących dobrych specjalistów.
Na noc wróciłam do domu. Po zabiegu najbardziej bolała mnie... noga. Nie omieszkałam powiedzieć doktorowi, że tymi pasami i kozłem dał czadu mojemu kolanu. A on się odwdzięczył informacją przekazaną przez Dorotę, bym podczas wycieczki do Lwowa nie skakała aby przez płot ;). No i jak to ginekolog na pożegnanie powiedział: jeszcze do pani zajrzę, umawiając się ze mną na przyszłość, na operację.

niedziela, 3 listopada 2013

Jutro

Jakże się cieszę, że to ja będę operowana, a nie ktoś z moich najbliższych, bo lęk o bliskich jest paraliżujący. Lęku o siebie nie odnotowuję. Mogę co najwyżej bać się bólu, ale w tym przypadku żadne receptory strachu się nie uruchomiły. Licząc czas pomiędzy operacją jednej nogi a drugiej, nie uwzględniłam niespodzianek. Więc 5 tygodni po i trzy tygodnie przed, wyskoczył dodatkowy zabieg, całkiem jak królik z kapelusza. Gdzieś blisko pod skórą czai się jednak jakiś lęk - że nie wyzbieram się do piątku i nie pojadę do Lwowa z wycieczką, którą organizuję. Zaraz po Lwowie MELDUJĘ NIEPODLEGŁOŚĆ - gra miejska dla hufca harcerzy. I lękam się, że mnie to wszystko ominie. A może po cichu liczę na to, że jednak nie będę w stanie pojechać do Lwowa? Przecież ból kolana jest już tak przykry, a wycieczka to wielogodzinna jazda autobusem, dwa dni zwiedzania, znów wiele godzin w podróży... i chyba lęk przed tymi trudami plasuje się jako lider wszystkich innych.
A jutrzejsza operacja nie jest jedyną z tej serii, którą wyczarował groteskowy prestidigitator. Jednak wspaniałe jest to, że to ja, a nie ktoś z moich najbliższych.