MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 21 marca 2011

Dzień chyli się ku zachodowi

Najczarowniejsze chwile pojawiały się, kiedy dzień kłaniał się zachodzącemu słońcu i potem, kiedy nie wiedzieć skąd, przychodziła pani noc. Tak było na każdym obozie, rajdzie i biwaku. Ale szczególnie na obozach. W Hucie Wysowskiej w '82 roku na pożegnanie dnia w wieczornym kręgu, śpiewaliśmy "Apel". Ze splecionymi dłońmi, czekając na najbardziej zaczarowany moment każdego dnia, moment, w którym drużynowyt puszczał w krąg iskrę przyjaźni, niósł się po leśnej polanie cichy śpiew:

Znad wód rechot żab rozlega się
i słońce żegna szczyty gór
w purpurze zórz
czas kończyć obozowy dzień
czas kończyć już.
Na apel, na apel
echo głos nasz nieś
czuj, czuwaj, czuj czuwaj
sztandarowi cześć
na apel na apel czas
czuj-czuwaj odkrzyknął las.
Już zgasł ognia blask podaj mi dłoń 
jak brat...

Zanim to jednak nastąpiło czyniliśmy przygotowania do niepowtarzalnego wieczoru. Każdy wieczór miał nutę niepowtarzalności.
Najważniejsze było wieczorne obrzędowe ognisko. Rozpalaliśmy je nieopodal naszego "Świętego ognia", który dniami i nocami płonął wtedy na wysowskiej polanie. Płonął takim światłem, które na dobre zajaśniało w naszych sercach. Płonie do dziś pozwalając nam robić to, co robimy. Więc braliśmy wtedy żagiew, za pomocą której przenosiliśmy płomień ze "Świętego ognia" do wieczornego ogniska. Skupialiśmy się wszyscy w ciasnym kręgu, trochę z zimna, trochę z potrzeby bliskości, trochę po temu, by nie uronić ani słowa z gawędy drużynowego. Ptaki już wtedy spały snem głębokim. Nawet wiatr ułożony w koronach najwyższych drzew, ucinał sobie drzemkę. Ktoś, może nocna warta, rozpalała na niebie wciąż nowe gwiazdy, a księżyc zaglądał zaciekawiony zza ściany lasu. I w takich momentach rozpalaliśmy nasze obozowe ognisko. Staliśmy w harcerskich mundurach czekając, aż zajmą się polana pieczołowicie ułożonego stosu. Kiedy języki ognia zaczynały trawić wysuszoną brzozową korę, cienką jak pergamin i sięgać pierwszej warstwy najcieńszych gałązek rozbrzmiewał śpiew starej, obrzedowej piosenki:


Płonie ognisko i szumią knieje
Drużynowy jest wśród nas
Opowiada starodawne dzieje
Bohaterski wskrzesz czas
           O rycerstwie spod kresowych stanic
           O obrońcach naszych polskich granic
           A ponad nami wiatr szumny wieje
           I dębowy huczy las
Płonie ogień jak serca gorący
Rzuca w niebo iskry gwiazd
Jedna przeszłość i przyszłość nas łączy
Szumi wokół senny las
           W blasku iskier jawi się historia
           Tyle zdarzeń miało barwę ognia
            Przy ognisku zasiadły wspomnienia
            Dziejów kraju uczą nas

Na znak drużynowego mogliśmy usiąść. Łączyło się to zazwyczaj z odśpiewaniem kolejnej piosenki, która sugerowała, że spocząć należy.  Bo, kiedy się usłyszało "dość włóczęgi na dzisiaj, przy ognisku czas siąść", to już drużynowy nie musiał dawać żadnych znaków. Słowa piosenki same zapraszały, by zasiąść przy ogniu. Gdy wybrzmiały słowa i tej piosenki robiło się cicho. Słychać było trzaskające polana w ogniu, charakterystyczny odgłos rozsypujących się iskier lecących w noc, ku niebu, ku gwiazdom. Te iskry tak pchały się na firmament, by choć przez chwilę poczuć się ważne i wielkie w towarzystwie gwiazd. Jakby nie wiedziały, że ich największy czar polega na tym krótkim momencie wysypywania się z ognia niczym fajerwerki. Kiedy już wsłuchaliśmy się w ciszę, co rozpanoszyła się wczesną nocą na leśnej polanie, drużynowy rozpoczynał swoją gawędę. Mówił o przyjaźni i służbie. O pracy nad sobą i dla siebie. Mówił o umiłowaniu Ojczyzny i drugiego człowieka. Były to czasy, kiedy poza kościołem i własnym domem nie można było głośno mówić o służbie Bogu i o tym, że Bóg jest Miłością. I przez to właśnie, im bardziej słowa były niewypowiedziane, tym głośniej brzmiały w naszych sercach i umysłach.
Nasz drużynowy potrafił mówić tak, że każde słowo docierało do najgłębszych zakamarków duszy i rodziło mocne postanowienia słuchających o niezaprzestaniu służby Bogu, Ojczyźnie i bliźnim. Ileż to gawęd, pięknych, wzruszających i pouczających usłyszeliśmy od naszego drużynowego? Kto to jest w stanie dzisiaj powiedzieć? Ile napomnień do życia według harcerskich ideałów? Zgodnie z Prawem i Przyrzeczeniem Harcerskim w cieniu szarej, czy złotej lilijki?
Nasze cienie w rogatywkach rozbiegły się po leśnej polanie.
A księżyc wędrował po niebie.
My dotykaliśmy krzyża harcerskiego rozgrzanego i rozświetlonego ogniem, biciem naszych serc i emocjami, które budował nasz drużynowy. Budował je misternie i wzywał do czynów, wznosząc solidną konstrukcję naszych charakterów.
Przy ogniu siedzi Urszulanka, zapewne najbliżej mnie, bo zawsze byłyśmy sobie bliskie.
Siedzi Krzysiu, którego dotyk dłoni najmilej wspominam.
Siedzi Paseczek, wciąż walcząca ze wszelkim złem i przeciwnościami. Paseczek zmienia końcówki zwrotek i refrenów. Tym samym zmienia ich znaczenie.
Siedzi Jerzy i w wielkim milczeniu i skupieniu przygotowuje puentę opowieści, którą się potem podzieli zdecydowanym głosem ze wszystkimi.
Siedzi Natalka, która zawsze najbardziej ze wszystkich chce i najbardziej nie może być sobą. Bo zawsze jest przede wszystkim dla innych.
Siedzi Paweł S. i zapewne myśli jego są dużo dalej niż najdalsza galaktyka, bo zapewne wpadł na jakieś wielkie odkrycie naukowe i zapomniał, że tuż przy nim toczy się życie, ogień płonie, iskry skaczą i noc coraz większym mrokiem i chłodem spowija ziemię.
Siedzi Śrubek, żałując zapewne, że tak długo nie dają mu dojść do słowa, wszak zawsze ma coś ciekawego do powiedzenia.
Siedzi Monika i musi w swej głowie pomieścić milczenie z poezją.
Siedzi Paweł W. i lepiej wystrzegać się jego spojrzenia, bo rozśmieszy do rozpuku i czar nocy pryśnie.
Siedzi Balo, bliźniak Moniki, co bada życie i ludzi dosadnością swoich komentarzy.
Siedzi Jerzynka, cichy towarzysz przybywający z daleka. 
Siedzi Marta H., która zapewne w złym momencie swojego życia wypowiedziała słowa: "nigdy nie będę mieć dzieci". Ucieka w sen przed rzeczywistością. Marta przespała swoje zobowiązanie instruktorskie!
Siedzi Bogusia, cicha i spokojna. Można ją przeoczyć.
Siedzi Mariusz. Należało się spodziewać, że nie sprosta najważniejszej próbie: próbie czasu.
Siedzi Marta W. i nawet milcząc przerywa ciszę. Pewnie już wtedy rozdziera ją ból, jakiego dozna w przyszłości.
Siedzi Jasiek dumny, bo wykonał kolejny ekslibris, podobny do tego na chustach CISOWCÓW.
Siedzi Anka, wysoka. Tak wysoka, że zasłania chmury.
Siedzi Jarema. Z łokciem wspartym na kolanie i brodą na dłoni wygląda całkiem jak Chrystus Frasobliwy. I tak też duma.
Siedzi Dorota T. nie przeczuwając nawet jak prędko życie zagoni ją do obowiązków matki licznej gromady. A może się mylę, może zastanawia się, jak pomieści w swym sercu tyle radości? A potem smutku...
Siedzi Agata i swoje zdolności przekuwa na przyszłe życie u boku męża marynarza.
Siedzi Marek D., który już wtedy zapałał wielką miłością do starej chałupy w Pieninach i temu poświęcił życie tworząc piękne i pełne klimatu miejsce pod Durbaszką?
Siedzi Marek C. i buduje ten swój horyzont, odległy i tajemniczy, a nas zamyka w środku i zaklina.
Siedzę ja i pragnę, by czar tych chwil nie prysł, jak bańka mydlana.
Siedzi Druhna Anielka, a z jej oczu sypią się skry podobne do tych, co sypią się z ogniska. Może to gwiazdy odbijają się w czarnych koralach jej oczu?
Siedzi Druhna Halina wraz z Druhem Cudzymużytkiem i z pobłażliwością i ciepłym przyzwoleniem przyglądają się marzeniom wyrysowanym na naszych twarzach.
Siedzi wreszcie drużynowy. Nasza legenda. W niedalekiej przyszłości bezsilny w starciu z rzeczywistością.

Na polanie dogasa ognisko
Cicho w locie srebrzyste mkną skry
Gwiazdy zgasły poranek już blisko
A ty śnisz tęczowe sny
        Wśród zygzaków złocistych płomieni
        Co tak jasno dziś złocą twą twarz,
        Jawią ci się twe twórcze marzenia
        Komendancie wodzu nasz.
Nikt ci nie dał złocistych odznaczeń
Taki szary harcerski masz strój.
Lecz bez złota, bez szlif i odznaczeń
Tyś nam wodzem w życia bój.
        Będą kiedyś te iskry zaklęte
        Co tak jasno dziś złocą twą twarz.
        Opowiadać o tobie legendę
        Komendancie wodzu nasz.


Bardzo cicho niosą się słowa piosenki. Tak cicho, by nie spłoszyć nocy, która na dobre ogarnęła świat i nas w samym jego środku. Nasze głosy drżą ze wzruszenia. Drżą też ramiona drużynowego. Z jego oczu płyną łzy. Człowiek, który dał nam prawdziwie wolne życie w czasach, kiedy nadzieja na życie w wolnym kraju zaledwie się rodziła, płacze bezgłośnie. Dał nam siebie. Dał nam nas. Zapalił w naszych sercach światło "Świętego ognia", które lśni niezmiennie mocnym płomieniem. Pokazał na czym polega przyjaźń. Pokazał jak pełnić służbę i czerpać z tego radość. Wszystko po to, by przygotować nas na znój całego życia. Na znój, który dla niego samego był nie do udźwignięcia.
Jesteśmy spleceni ze sobą więzami przyjaźni. Jak niegdyś nasze dłonie w kręgu. Z rąk do rąk, z serca do serca przechodzi iskra przyjaźni na znak pokoju. Z naszych serc, dzięki gestom naszych rąk idzie w świat. Stosujemy maksymę Baden-Powella, by zostawić świat nieco lepszym, niż go zastaliśmy, bo nią tętni w naszych żyłach krew. A wspomnienia poruszają serca.
Gdybyśmy nie mieli siebie, pewnie trudniej byłoby nam przyjmować dobre i złe dary losu. A tak dzielimy radości i smutki na wszystkich, przez co radość staje się radośniejsza, a smutek możliwszy do zniesienia.
Wszyscy mamy w sercach zapisaną przyjaźń i braterstwo.
Już księżyc blednie,

Już do odwrotu głos trąbki wzywa
Alarmując ze wszech stron
Staje wiara w ordynku szczęśliwa
Serca biją w zgodny ton
     Każda twarz się uniesieniem płoni
     Każdy laskę krzepko dzierży w dłoni
     A z młodzieńczej się piersi wyrywa
     Pieśń potężna, pieśń, jak dzwon.

Do zobaczenia na niebieskich polanach, Druhu Drużynowy. Nasza legendo.

Kto raz przyjaźni poznał moc
nie będzie trwonił słów
przy innym ogniu w inną noc
do zobaczenia znów.


CZUWAJ!

środa, 16 marca 2011

Igi życie to cud

Dzisiaj jest ważny dzień. Minął rok od odejścia Igi. Już pewnie wszyscy, którzy tu zaglądają znają tę historię z moich opowieści, ale muszę o tym napisać.
Nie mogę napisać, że nie znałam Igi Hedwig, bo przecież Igę znali wszyscy. Jej zmagania z chorobą, pionierski przeszczep płuc i wszystko, co dotyczyło Igi, było publiczną sprawą.  Poza tym Iga była przecież córką brata Marty. Ja się z nią tylko nie spotkałam, a to różnica. Choć gwoli poprawności, to gdy Iga była maleńkim niemowlaczkiem Marta przyszła z nią kiedyś do mnie. Mam córkę kilka tygodni starszą od Igi, fajnie było porównać dzieciaczki. Jeszcze wtedy nie była postawiona diagnoza lekarska, która tak bardzo odmieniła życie wszystkich, którym Iga była bliska. Igę poznałam osobiście dopiero po jej odejściu. Wiem, że na ludziach, którym dane było podążać drogą życia w towarzystwie Igi, wywarła niezapomniane wrażenie i nie potrafię w związku z tym powiedzieć, czy to, że poznałam Igę dopiero po jej odejściu do Domu Ojca było mocniejszym doznaniem, od tego ziemskiego, doświadczanego przez wszystkich poznania.
Iga zostawiła dzienniki pisane z myślą, by przetrwało jej głośne wołanie o to, by losem chorych na mukowiscydozę zainteresowali się autorzy prawa, ustaw oraz wszyscy mogący w jakikolwiek sposób poprawić los dzieci chorych na muko. DZIECI, bo przecież tylko nieliczni obciążeni tą genetyczną chorobą dożywają pełnoletności. A jeśli dożyją, dalej są dziećmi, bo nawet nie planują dorosłego życia.
Za sprawą boską, nie ludzką, dzienniki Igi trafiły do mnie, by przygotować je do druku. Początkowo rodzice Igi myśleli o małym nakładzie własnymi środkami, ale gdy odczytałam przekaz Igi zawarty w dziennikach, namówiłam ich, by dali światu świadectwo bohaterskiego i pięknego życia swojej córki.
Nie ma co ukrywać - praca nad tekstem była długa i bolesna. Ale bolesna w zupełnie innym wymiarze, niż zwykle się bolesność człowiekowi kojarzy. To był ból, który jednocześnie dawał ukojenie. Niósł spokój i nadzieję. Obdarowywał radością i miłością. Bo takie było życie Igi. Ponieważ po przeczytaniu dzienników Igi czułam wielki głód wiadomości, relacji, spojrzenia na rzeczywistość - Iga była minimalistką w opisywaniu własnych emocji i przeżyć - postanowiłam nakłonić rodzinę, przyjaciół i bliskich do własnych wspomnień związanych z przebywaniem z Igą, ze wspólnym przeżywaniem wszystkiego, co było udziałem Igi. Udało mi się to. Dotarłam do wielu ludzi, którzy podzielili się za mną swoimi opowieściami, często pełnymi łez, tęsknoty, prawdziwego bólu, ale przede wszystkim wielkiej miłości i dziękczynienia Bogu, za możliwość wspólnej drogi z Igą, towarzyszenie Idze w wędrówce do jej Nieba. Moje odczuwanie graniczyło wtedy z przeżyciami transcendentalnymi, pewnie przekraczało te granice, bo przecież, jak wszelkie granice i ta ma cienką, nienamacalną linię. Efektem tej pracy, którą wolałabym nazywać doznaniem, nie pracą, jest moja przyjaźń z Igą. Dziewczyną pełniejszą życia od niejednego żyjącego, zdrowego człowieka. Dziewczyną pełną marzeń, pragnień, a przede wszystkim wiary i ufności pokładanej w Bogu. Dziewczyną, która została obdarowana Miłością Pana w sposób szczególny i potrafiła to docenić. Nie zmarnowała najmniejszej cząstki tej Miłości, hojnie obdarowując wszystkich wokół. Nawet po tym, jak odeszła do Dawcy tej Miłości. Słowo Dawca jest tu jak najbardziej na miejscu. Iga miała przecież dwóch dawców dla swoich płuc, które trzeba było wymienić na zdrowe, choć pochodziły od osób, które właśnie były w momencie przejścia do lepszego bytu... Jakie to wszystko jest skomplikowane.
Jestem świadoma swoich ułomności, choć proszę z pokorą o dar umiejętności pisania, dlatego wiem, że nigdy nie ułożę słów w takie zdania, by należycie podziękować Idze za to, że podzieliła się ze mną swoją wiarą w Pana. Swoimi niezmierzonymi pokładami zaufania w dzieło Boga w jej życiu. Swoją Miłością do świata, ludzi i życia. Za to, że wciąż czuję jej obecność we wszystkim co robię. Za miły sercu przymus do powiadomienia świata o losie chorych na mukowiscydozę w Polsce.
Książka Igi "Moje życie jest cudem" czeka w kliku wydawnictwach na recenzję. Wierzę, że nie będzie długo czekała i wnet wołanie Igi zabrzmi pełnym brzmieniem.
Ja zaś nisko chylę głowę przed wielkim zamysłem Bożego Planu w moim życiu. I dziękuję Panu za cud życia Igi. Idze, za wszystko, co mi ofiarowała i wciąż ofiaruje...

wtorek, 15 marca 2011

Zaczynamy dorastać

Czas biegł do przodu. Nieubłaganie. Z miesiąca na miesiąc nasze grono robiło się liczniejsze. Może inaczej: wciąż ktoś nowy zjawiał się w naszym towarzystwie, ale aby zostać zaakceptowanym, musiał się sprawdzić. Możliwe, że to my  sprawdzaliśmy każdą nową osobę. Nie były to próby, jak obrzędowa próba zucha, czy harcerza, ani żaden inny zwyczaj przyjęcia do elitarnego grona, za to taka inicjacja zawierała się w bardzo surowych ramach naszej wielkiej krytyki dla wszelkich przejawów głupoty, naiwności i ignorancji, o czym już niejednokrotnie pisałam. Na stałe w koloryt Cisowców weszła siostra Urszulanki - Dorota. Obie siostry pisać należało przez "W", jak za każdym razem zaznaczały, objaśniając pisownię nazwiska zapisanego w kulturę naszego narodu przez Henryka Sienkiewicza na stronach "W pustyni i w puszczy". Po latach trzeba oddać sprawiedliwość Dorocie i przyznać, co następuje:  po tym, jak "latający Holender" zawrócił Urszulance w głowie i zaledwie, gdy ta ukończyła polonistykę na UJocie, wywiózł ją do kraju tulipanów i wiatraków oraz rozwiązłości seksualnej, to Dorotka właśnie, a nie Ula, tkwi wiernie przy Cisowcach przez wszystkie lata, które minęły od zakończenia przygody w harcerskim mundurze. Z Dorotką zaś wiernie tkwi jej mąż, który tak wrósł w nasze środowisko i towarzystwo, jak żaden inny współmałżonek, żadnego z pozostałych CISOWCÓW. Darek, jako najbardziej niepokorny typ ze wszystkich znanych mi typów niepokornych, przywarł do naszego towarzystwa nie tylko z tej racji, że jest mężem Dorotki. Darek uderzył w strunę naszego zbiorowego buntowniczego charakteru i za nas wszystkich z głębi swego serca i duszy  za pomocą twórczości Jacka Kaczmarskiego wykrzykuje światu cały nasz sprzeciw ukierunkowany na głupotę, zniewolenie myśli, blokowanie działań.  Urszulanka zaś, ze swej krainy szczęśliwych wiatraków i wielkiej geograficznej depresji, często przyjeżdża w odwiedziny do rodziny i do nas. Jej przyjazdy  nie pokrywają się zazwyczaj ze spotkaniami, które organizujemy, ale za to jak się zdarzy, że tak, to radości nie ma końca. W pozostałych przypadkach wisimy na telefonie w trakcie spotkania i z jednej strony z wielkiej radości, a z drugiej z wielkiego smutku, płaczemy do słuchawki, która obiega krąg w czasie wieczornych posiadów z piosenką.
Szczerze mówiąc, nie umiem powiedzieć, czym Dorotka, siostra Urszulanki wsławiła się w tamtych latach w historię naszej drużyny, natomiast w latach, które nastąpiły i są aż do dzisiaj, Dorota jest zawsze na miejscu. To znaczy zawsze tam, gdzie jest potrzebna. Anioł łagodności i balsam na wszelkie dolegliwości dla potrzebującej duszy. Co ważne, nie narzucając się - cicho i skromnie wykonuje powinności, które na siebie nałożyła. Z wielką odpowiedzialnością nosi widać swoje imię.
Oprócz Dorotki niegdyś pisanej przez "W", w drużynie zjawili się: Jerzynka, Jarema, Maniuś i Zbyszek. Na krótko pojawiła się Beata, która dzięki śpiewanej przez siebie piosence o spirali zbrojeń i nienawiści, zyskała właśnie przydomek "Spirala".
Drużynowy zaczął od nas wymagać coraz więcej i więcej zaangażowania w sprawy ZHP. Musieliśmy prowadzić drużyny, bo to był warunek przynależności do CISOWCÓW i jedyna możliwość spotykania się na biwakach i rajdach i przeżywania tego, cośmy wspólnie przeżywali. Na obozy już wtedy zaczęliśmy jeździć według przydziału. Kilkuosobowymi grupami dostawaliśmy propozycję, której w żaden sposób nie można było nie przyjąć. I tak rozjeżdżaliśmy się latem na różne chorągwiane obozy, ale dzięki temu wszędzie nas było pełno, CISOWCÓW. Miało to swoje dobre strony.
Przyszedł czas, że postanowiliśmy samodzielnie organizować obozy, po to, by do kadry nazbierać jak najwięcej naszych ludzi. Pamiętam taki obóz w Stańczykach. Był pewnie rok 1984. Na pewno był rok 1984. Tu nie mam żadnych wątpliwości. Rok, w którym odkryłam, że białe nie zawsze jest białe, a czarne nie zawsze jest czarne. Że pomiędzy bielą, a czernią jest cała paleta odcieni szarości, od tej najjaśniejszej zaczynającej się tuż za bielą, aż po tę najciemniejszą, po której następnym odcieniem jest już tylko czerń. Gdybym miała ten rok zawrzeć w słowach piosenki, nie mogłabym poprzestać na jednej piosence. Moje późniejsze życie, może dopiero moja teraźniejszość, która szybkim tempem toczy się czasami tak, jakbym była tylko widzem, obserwatorem, a nie główną bohaterką wydarzeń, uświadomiła mi, co się owego lata na obozie w Stańczykach dokonało. Na pewno dojrzałam do przeżyć, które dały podwalinę późniejszym doświadczeniom. Przykrym doświadczeniom, bo w ich wyniku straciłam wiarę w cząstkę przyjaźni, zawiązanej w beztroskich latach, gdyśmy wszyscy usiłowali mówić jednym głosem i działać w imię wspólnego dobra. Okazało się, że czas nie był sprzymierzeńcem dla tej trudnej próby. Albo też może w beztroskich latach zbyt rzadko zdejmowaliśmy z oczu różowe okulary, by móc dostrzec wyraźnie, jaka naprawdę jest rzeczywistość?
Stańczyki i tamto lato, to zapach mazurskich łąk, które popołudniową porą pachniały inaczej niż rankiem, w południe, czy wieczorem. Pachniały skoszoną trawą schnącą w kopach przycupniętych na polach dokoła całego świata. Pachniały nieznaną i niepowtarzalną przygodą. Pachniały uczuciem, które pierwszy raz rozpierało serce. Pachniały pocałunkiem składanym życiu przed zachodzącym wraz ze słońcem dniem. Bo wszystko, co się wtedy działo na podgołdapskiej polanie, było pierwszym doświadczeniem. Pierwszy samodzielny obóz, który można było przyrównać do pierwszej miłości: pięknej i niezapomnianej. Pierwsze dojrzałe decyzje, ważne, może najważniejsze w życiu. My - CISOWCE z jednej strony, jako kadra - i członkowie naszych drużyn, jako uczestnicy. Długie tygodnie przygotowań programowych pozwoliły nam i dzieciom przeżyć coś naprawdę wielkiego i niezapomnianego. A najważniejsza w tym wszystkim była samodzielność i odpowiedzialność. Wszystko, co wtedy przeżywałam miało wielkie znaczenie. Dało mocny budulec na przyszłość. Nie przeczę, było chodzeniem po omacku, jak we mgle, w której nimfy z jeziora Tobell ofiarowały nam obozowe chusty. Przecież w życiu każdego człowieka jest taki okres, że bez lęku i z ufnością wkracza w najbardziej gęstą mgłę, by bezpiecznie z niej potem wyjść. Ta opowieść niech zabrzmi normalnie. Nie chcę niczego gloryfikować. Ale skoro to były pierwsze takie doświadczenia, niech wolno mi w jakiś sposób uświęcić wspomnienia tych wydarzeń taką swoistą idyllą.
Nasz obóz rozbity był na pięknej polanie nieopodal monumentalnych mostów. Mosty wybudowali Niemcy jeszcze w czasach zamierzchłych dla współczesnej historii Polski na tych ziemiach. Monumentalne mosty kolejowe porównywalne do rzymskich wiaduktów,  nigdy nie wykorzystane do celów, dla których powstały, są symbolem Ziemi Gołdapskiej. I tak, jak symbolem dla Ziemi Gołdapskiej są  te mosty, tak symbolem tamtych wydarzeń niech będzie każde moje przejście najpierw po tych mostach tam i z powrotem, by potem, dnem wąwozu przejść pod nimi. A choć dołem płynęła niewielkich rozmiarów rzeczka Błędzianką zwana, to każde z tych przejść i tak złożyło się w mojej pamięci w całość, zapisaną, jako wejście do świata dojrzałych decyzji, może często błędnych.  Decyzji z zapachem mazurskich łąk, wspomnieniem idylli i najpiękniejszego lata w moim życiu. I niech tak będzie.

Wędrowanie

Rozwichrzone nad głową sosny rosochate,   
Biegną niebem chmurki, owieczki skrzydlate,   
Senne oko jeziora, zda się, na wpół drzemie,   
Kolorowe sady słodkie niosą brzemię.   
A nam czegóż to więcej potrzeba?   
Powiedz nam!   
Powiedz nam lesie i drogo piaszczysta,   
Powiedz nam...   

Połoniny zielone, przepastne doliny,

Ukwiecone łąki, strojne jak dziewczyny,
Płaczka wierzba przysiada nad przydrożnym rowem -
Matka żegnająca ruszających w drogę.
A nam czegóż to więcej potrzeba...

Przemierzamy drożyny jak wędrowne ptaki,

Co na niebie kluczem wyznaczają szlaki.
Dokąd, dokąd tak pędzisz, uskrzydlony bracie?...
Pędzisz nie bez celu, już we krwi to macie...
A nam czegóż to więcej potrzeba...

środa, 2 marca 2011

Opowieść dla Grzegorza

Dla zdrowia psychicznego muszę zrobić sobie przerwę w pisaniu projektów. A, że przypomniałam mi się śmieszna historyjka, której głównymi bohaterkami byłyśmy we dwie, wspólnie z Gabryśką, więc o tejże.
Jak wiadomo wszystkim, którzy działają w organizacjach pozarządowych, stowarzyszeniach i fundacjach, przełom starego i nowego roku to batalia o być, albo nie być dla organizacji. W tym sezonie, jak wszystkie inne decyzje dotyczące finansów publicznych w naszym kraju, z opóźnieniem ogłoszono konkursy na różnych szczeblach władzy samorządowej. Przystępując do konkursu zdobywa się pieniądze na działalność organizacji.  Wobec tego cały styczeń upłynął na pisaniu projektów do miasta, oraz na oczekiwaniu na wyniki konkursu. Ponieważ organizacja, w której działam, obchodzić będzie w tym roku stulecie istnienia na terenie naszej małej ojczyzny, więc i projekty pisane przeze mnie i zespół, opiewają na spore kwoty, sporo zaokrąglone, z myślą o tym, że i tak zostaną obcięte. Z podobną myślą, żeby władzom miasta niezręcznie było zbyt wiele obciąć z wnioskowanych kwot, wypożyczyłam swoje nazwisko, swoją twarz i opinię (nieskazitelną) na listy wygranych w ubiegłorocznych wyborach samorządowych. Potem napisałam piękne projekty. Koleżanka Gabryśka pełniąca funkcję odpowiednią do złożenia projektów z własnym podpisem na dzienniku podawczym urzędu miasta, projekty zaniosła i zdawałoby się, że teraz to już nic, tylko czekać. Ale my, w swej babskiej przebiegłości, postanowiłyśmy zrobić jeszcze jeden krok ku wygranej. Tym razem było to już pospolite wazeliniarstwo, którego na co dzień nie lubię, ale czego nie zrobi się dla sprawy? Ponieważ w naszym pięknym, starym, królewskim mieście działa Klub Inteligencji Katolickiej (KIK) i przychylnym dla nas zrządzeniem losu w styczniu obchodził 30-lecie swej działalności, więc wspólnie z Gabryśką postanowiłyśmy pójść na szacowne obchody, szacownego grona inteligencji wywodzącej się wprost z kościoła katolickiego. Przecież dla nikogo nie jest tajemnicą, że nie kto inny, jak pani prezydent naszego pięknego, starego, królewskiego miasta jest prezesem zarządu Klubu (przy czym lojalnie trzeba mi wyjaśnić, że najpierw była prezesem klubu, potem dopiero została panią prezydent)! No, a pani prezydent pewnie jakąś władzę ma. "Może coś będzie mogła zrobić dla naszej sprawy?" - pomyślałyśmy sobie. Obchody 30-lecia rozpoczęła uroczysta Msza św. w kościele mocno związanym ze środowiskiem klubu. Postanowiłyśmy, że co jak co, ale mszę, to możemy sobie odpuścić. Już widziałyśmy w wyobraźni, jak długo trwa taka msza z okazji 30 rocznicy działalności klubu skupiającego inteligencję katolicką! Umówiłyśmy się, że zjawimy się pod kościołem w 40 minucie trwania owej mszy. Właśnie rozpoczynała się modlitwa wiernych... a ponieważ pod kościołem stojącym na tzw. Starym Cmentarzu wiało niemiłosiernie - wszak to styczeń, środek mroźnej zimy (A zima jest mroźna tego roku...) postanowiłyśmy schować się w zaułkach kamienic, które stoją przy najbliższej ulicy. Tylko, że zaułków raczej nie było. Bardziej jakaś otwarta przestrzeń z widokiem na Beskid i Tatry w oddali, ale oczywiście nie o tej porze dnia. Ani widoków podziwiać, ani się schować, ani donikąd iść. Msza celebrowana z należną dla okazji nabożnością dłużyła się. Po niekończącej się modlitwie wiernych, która uwzględniała prośby i błagania o to, by dobrze się  działo wszystkim członkom Klubu z osobna, razem i w różnych personalnych zestawieniach, odeszłyśmy gdzieś dalej, by zmarznięte na kość powrócić znów na niekończące się podziękowania wszystkim przybyłym zaproszonym i niezaproszonym gościom i gospodarzom. Nadszedł moment, w którym pojedyncze osoby zaczęły wymykać się cichcem z kościoła i zdążać w kierunku, gdzie miała odbyć się mniej oficjalna część, jakże ważnych obchodów rocznicowych. Ponieważ wspólnie z Gabryśką ruszyłyśmy za cieniami sunącymi ku budynkowi oddalonemu o odległość kilkunastu kamienic od kościoła, to okazała się, że jako jedne z pierwszych miałyśmy przyjemność wejść na salę, na której odbywał się skromny bankiet dla kilkudziesięciu osób. Oszacowałyśmy rozkład krzeseł i stołów na sali, na której niewątpliwie królowała scena z przysłoniętymi kotarami. Stwierdziłam, że trzeba usiąść jak najdalej sceny, bo pewnie w jej okolicach zasiądą najważniejsze osobistości owej uroczystości. Ależ się pomyliłam?! Wybrałyśmy krzesełka najbliżej najważniejszego stołu z najważniejszymi i najznamienitszymi osobistościami. A było tych osobistości tyle, że gdyby byli sami na tej uroczystości, to pewnie brakłoby miejsca. My przyszłyśmy w mundurach. W ogóle się nie rzucałyśmy w oczy przy kreacjach godnych co najmniej koncertu noworocznego w Wiedniu! Tuż przy nas, salę wypełnili faceci w czerni z guzikami na wierzchu, albo sprytnie ukrytymi pod spodem. Jeden z panów z guzikami na wierzchu, lustrując gości znajdujących się na sali, mocno odwrócił się, by i na nas zawiesić oko. Jak zawiesił oko, szczególnie na Gabryścynych gwiazdkach, to zauważyłam, że jest mocno wygięty. I do dzisiaj zastanawiam się, czy już tak miał, zanim się odwrócił, czy dopiero wtedy mu się tak stało. Wśród facetów w czerni szczególnie wyróżniał się jeden. Jego wyróżnianie się polegało głównie na tym, że jego czerń zamieniona była na purpurę. Był bardzo wysoki, zachowywał się niezwykle skromnie, tak wysoce skromnie, jak nieskromnie był (zwłaszcza przy mnie) wysoki; musiał być biskupem, skoro odziany był w taki kolor. W miarę dyskretnie zaczęłyśmy się obie z Gabryśką szeptem zastanawiać, który też to biskup może być. Nie wiem dlaczego, ale bardzo autorytatywnie odrzuciłam sugestie Gabryśki, że to ten najważniejszy z naszej diecezji. Gabryśka nie protestowała, podała jakieś nazwisko i uzgodniłyśmy, że pewnie to on. Na jakiej podstawie? Pewnie mi wydawało się, że Gabryśka wie, Gabryśce zaś, że ja wiem i tak zostało. W każdym razie, gdy już stojąc w ciepłej sali, wszyscy znów przemawiali i składali podziękowania i gratulacje wszystkim, a nawet przeszli do początków działania klubu, to już nie było takie bolesne, jak wtedy, gdy stałyśmy na zewnątrz kościoła i marzłyśmy. Pomyślałam sobie: "Jak długo niby można mówić o trzydziestu latach historii?" A no, dość długo, by spora ilość gości, którym akurat nie dziękowano, ani nie gratulowano zdążyła podejść do nas z następującą frazą: "O harcerki! Czy to z tego właściwego harcerstwa?" Wtedy jeszcze nie wiedziałyśmy, o co tym ludziom chodzi. Prawdą jest, o czym świadczy mój PESEL, że kiedy ja zaczynałam swoją przygodę z harcerstwem, to można było mówić o "niewłaściwej" linii ideologicznej, choć wtedy już była to mocna przesada. Ale od dnia następującego zaraz po dniu urodzenia mojego "Synka" Polska jest przecież "wolna", a to już tyle lat, że nawet "Synkowi" do jego pełnoletności zaczął doliczać się VAT! (Nawet mi się zrymowało, zupełnie przez przypadek.) O co to chodzi, z tym pytaniem? Później się wyjaśniło. Ale wcześniej postanowiłyśmy zmienić miejsca, na trochę mniej na cenzurowanym. Szkoda mi było tego jednego faceta w czerni z guzikami na wierzchu, bo nie chciałam, by za naszą przyczyną był wygięty. Ponieważ już i tak nie było wolnych krzeseł na sali, postanowiłyśmy przenieść się w okolicę sceny, która okazała się być tyłem , a nie przodem uroczystości. Ktoś przez mikrofon zapraszał, do zajęcia miejsc w tamtej okolicy, zapewniając,że są tam jeszcze wolne miejsca. Kiedy podjęłyśmy decyzję o ewakuacji, akurat wszyscy usiedli! Nic to. I tak rzucałyśmy się w oczy: siedząc przy prezydium, idąc przez cała salę, czy będąc na uboczu. W końcu mundur harcerski jest mundurem harcerskim. Zwłaszcza wśród wieczorowych, naprawdę świątecznych kreacji. Okazało się, że wolne miejsca są li tylko na scenie. Oprócz nas, na scenie zasiadło jeszcze tylko dwóch panów, w tym jeden z mojej macierzystej, niepokalanej parafii, który bardzo chciał mnie wyprowadzić z równowagi zadając pytania o właściwe harcerstwo. Chyba sobie nie zdawał sprawy, jak bardzo drażliwa jestem na tym punkcie, a szczególnie, jak drażliwa jestem w temacie niepokalanej parafii. Postanowiłam dla dobra sprawy, oraz przez wzgląd na gospodarzy, trzymać tego wieczoru język za zębami. Starałam się, jak mogłam, by miło z owym panem gawędzić. Potem nastąpiło odśpiewanie pieśni ułożonej specjalnie z okazji okazji. W początkowym zamyśle twórcy, pieśń miała mieć tyle zwrotek, ile KIK lat, ale na szczęście, autorowi brakło inwencji twórczej. To znaczy, moim zdaniem autor nie miał inwencji od samego początku, ale ja się przecież na tym tak za dobrze nie znam. Kiedy zarządzono składanie sobie życzeń i łamanie się opłatkiem Pani Prezydent była szczerze uradowana, gdy nas zobaczyła. Pani Prezydent jest "spoko", jak mówią młodzi.  Ucieszyła ją nasza obecność, objęła nas obie (!) w pasie, a raczej niewielu taka sztuka wyjdzie, i nakazała iść koniecznie do księdza biskupa i powiedzieć, że "pani prezydent kazała powiedzieć, że w naszym mieście harcerstwo jest właściwe"... Aaaa!!! To taki gryps środowiska KIK-owskiewgo?! Podział na właściwych i niewłaściwych? Karnie, jak to nas nasza organizacja nauczyła, pomaszerowałyśmy do kolejki oczekujących na złożenie życzeń księdzu biskupowi. Już wcześniej uzgodniłyśmy, że jest to biskup "mniejszy", a Gabryśka tonem nieznoszącym sprzeciwu szepnęła mi teatralnym szeptem do ucha: "Ty składasz życzenia, ja się łamię opłatkiem!" Też m podział obowiązków? Ponieważ stałyśmy dość długo w owej kolejce oczekujących na składanie życzeń, przyszło mi do głowy, by omówić z Gabryśką kwestię pocałowania biskupa w pierścień. Gabryśka się opierała, ale ja stwierdziłam, że musimy to zrobić, bo być może już nigdy więcej nie będziemy miały takiej okazji, a to taka scena, prawie jak z filmu! Gdy byłyśmy już całkiem blisko w owej kolejce, przyszła do mojej głowy taka refleksja: "A czegóż to ja, taki marny robaczek, mogę życzyć biskupowi?" Po chwili zastanowienia, akurat w momencie, gdy stanęłyśmy twarzą w twarz z jedną z głów naszego diecezjalnego kościoła (cały czas, nie wiedzieć czemu, przyświecała nam myśl, że z jedną z tych mniejszych), powiedziałm: "Proszę Waszej Eminencji (!), pani prezydent wysłała nas do Waszej Eminencji (!) i nakazała powiedzieć, że w naszym mieście harcerstwo jest właściwe. (może miałam wrażenie, że gościu mi wreszcie wyjaśni ten slang). I... i... i proszę nam pobłogosławić w naszej pracy instruktorskiej z dziećmi." Biskup jakby nie słyszał moich słów, ja zaś nie słyszałam, o czym rozmawiał z Gabryśką, więc gdy zwrócił wzrok w moją stronę, powtórzyłam: "I... proszę nam pobłogosławić w naszej pracy z dziećmi, bo to trudna i odpowiedzialna praca", przy czym miałam na myśli, że biskup kiedyś tam, gdy akurat będzie miał nastrój do wzniosłej modlitwy w zaciszu swojego pokoju czy kaplicy, ale na pewno w innym miejscu i czasie zrobi to, a tymczasem on odpowiedział; "Praca z człowiekiem w ogóle jest trudna i odpowiedzialna", wzniósł oczy i dłonie ku górze i zaczął nas błogosławić... Po czym splótł swe dłonie na wysokości moich oczu, no, przecież jestem niewysoka, iż miałam wrażenie, że trzyma je tak specjalnie, jakby mówiąc: "Nie dam się pocałować w pierścień!". Odwróciłam się na pięcie i dopiero wtedy uświadomiłam sobie, jak niepoprawnie zachowałam się, dwukrotnie napraszając się o błogosławieństwo, choćby od biskupa mniejszego! Gabryśka jeszcze mnie dobiła, chwaląc się, że ona rozerwała biskupowi te splecione dłonie i pocałowała go w pierścień! Następnie zaproszono wszystkich do konsumpcji i oglądania slajdów, których pokaz odbywał się... nie dalej niż 1metr od mojego prawego ramienia. Pan z niepokalanej parafii dalej rozprawiał o właściwym harcerstwie, pytał czy ciastko, które akurat jemy jest smaczne i czy warto wnuka zapisać do tego naszego harcerstwa. Wszyscy rzucali okiem na pokaz slajdów, odbywający się w odległości nie dalszej niż 1 metr od mojego prawego ramienia... drugi pan siedzący razem z nami na scenie, namawiał koniecznie do zjedzenia wędlinki i sałatki, tak, że nie mogłyśmy odmówić, choć z wrażenia, że siedzimy na cenzurowanym, ręce trzęsły się nam i jadło spadało z widelca. W końcu biskup dał sygnał do odwrotu i po jego wyjściu, wyszłyśmy i my. Ufff! Przez najbliższe tygodnie miałyśmy co opowiadać! Najważniejsze jednak jest to, że zostałyśmy dwukrotnie (po)błogosławione przez biskupa!! Po powrocie do domu i zaciągnięciu "języka" w Googlach, okazało się, że "nasz" biskup z uroczystości KIK-owskich, był jednak tym najważniejszym w diecezji i przez to dałyśmy powód do drwin i żartów, zwłaszcza w środowisku, które jest zaznajomione z twarzami kościoła naszej diecezji... Nawet powiedziano nam, że zrobią dla nas tablo z najważniejszymi osobistościami kościelnymi, ale co tam?! Jesteśmy (po)błogosławione przez biskupa. Po dwukrotnym napieraniu się o to! A w konkursie przyznano nam bardzo mało pieniędzy. O wiele mniej, niż zaokrąglałyśmy do góry, pisząc projekty.
Ha! Nic to! - jak mawiał Mały Rycerz.

wtorek, 1 marca 2011

Chwilowa przerwa. Wymuszona warunkami niezależnymi.

Wszystkich moich czytelników proszę o cierpliwość i wyrozumiałość w stosunku do mojej chwilowej niemożności pisania, jakże ulubionych tekstów, tu na tej stronie.
Przyczyna jest prozaiczna: Starostwo Powiatowe oraz Gminy z terenu powiatu ogłosiły teraz konkurs na realizację zadań powiatowych i gminnych dla organizacji pozarządowych. Nowy wzór tzw. "oferty konkursowej" wyczerpuje mnie bardziej, niż stary wzór, zawiera dużo więcej rubryk opisowych, a do tego postanowiłam (w ramach rozwoju osobistego) zmierzyć się z finansową częścią projektu, czego nigdy do tej pory nie czyniłam. O ile przy pisaniu projektów do miasta, na których udało mi się (przy współudziale koleżanki) zarobić 27 tys. zł na działalność dla hufca, gotował mi się mózg, parował i zdawało się, że rozwali mi się na miliony kawałeczków, tak teraz odczucie to jest chyba zwielokrotnione. Ale do walki zagrzewa mnie to moje zadanie dla rozwoju osobistego. Nie dam się! Kto nie potrafi? JA???
Sama tęsknię za powrotem do krainy beztroskich wspomnień. Będę niebawem.