MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 31 grudnia 2013

Od dżentelmena do dżendermena

I pomyśleć, że przez wieki feministki w zawoalowany sposób szerzyły swoją ideologię dżender wmawiając z początku mężczyznom, że powinni być mili i szarmanccy wobec kobiet a honorowi względem innych przedstawicieli swojej płci. Miły, szarmancki i delikatny, to przecież lekko zniewieściały mężczyzna. Z tą płcią, czyli seksem też było nie tak jak sprawy się dzisiaj mają, bo pedantyczni Anglicy seksem właśnie zwali płeć do czasu zapewne aż nasz dzielny naród, który uwielbia pławić się w makaronizmach, nie zmienił i zwulgaryzował im znaczenia tego słowa, zastępując nim rodzimą kopulację. W tej sytuacji stateczni Wyspiarze nie mieli innego wyjścia, jak znalezienie nowego określenia na płeć i wybrali słowo gender.
Jeśli poszpera się w dziełach spisywanych na przestrzeni wieków przez autorów angielskich, francuskich i polskich i odnajdzie próby zdefiniowania pojęcia dżentelmena, tudzież zajrzy się w opracowania kodeksu mężczyzny honorowego można znaleźć informację, że słowo to w jakimś stopniu oznaczało również mężczyznę, który nie musiał pracować, szczególnie jeśli nie posiadał tytułu szlacheckiego, bo szlachcic i tak nie pracował. Słusznie więc jeszcze w pierwszej połowie XX wieku mawiano, że "Umowa dżentelmeńska to wzajemne zobowiązanie, które łamie się w nadziei, że druga strona go dotrzyma", by już na przełomie wieku XX/XXI do kanonu weszło powiedzenie: "Na pierwszej randce nie całuje gentleman, na drugiej gej".
Wkurzona jestem, że w niedzielę Świętej Rodziny, która w tym roku była dniem urodzin Dużej Małej Dziewczynki zmuszona byłam słuchać listu biskupów, który przejawiał w sobie elementy mowy nienawiści, a już na pewno nie szerzył Dobrej Nowiny. Dość mam bombardowania przez media wiadomościami o gender, więc idąc na Mszę św. chciałabym posłuchać, że Bóg kocha mnie i wszystkich innych, bo ukochał nas zanim nas stworzył.  
To ja przez całe swoje życie żyję w strukturze rodziny najpierw od rodziców ucząc się wzorców, potem przekazując je swoim dzieciom, by wreszcie móc patrzeć, jak pięknie i płynnie są przekazywane dalej. W rodzinie widziałam i widzę jaką siłą jest ekspresja psychiki dziecka, młodzieńca i dorosłego człowieka. To ja zmagałam się każdego dnia swojego matczynego życia z troską o dobre wychowanie dzieci, o umiejętność przekazania im świata wartości i z niepokojem o czyhające na każdym kroku zagrożenia współczesnego świata. Informacji o zagrożeniach i patologiach nie szczędziły media i rzeczywistość za progiem domu, dlatego w kościele chcę słuchać o miłości i Bogu - Dobrym Pasterzu, o Chrystusie, który jest mi Bratem i tak świat i mnie umiłował, że życie za mnie oddał. Potrzebuję dobrych wzorców bym mogła je przekazywać. Nie potrzebuję straszenia i zastraszania, bo tych życie nie szczędzi. A tymczasem w natłoku szerzącej się wojny na słowa (w tym słowa nienawiści) i burzenia jedności - list biskupów jest jak buldożer, który niszczy we mnie nadzieję na to, że jest gdzieś w moim życiu azyl i wytchnienie, dla zmęczenia patologią tego świata. Miejsce piękne i czyste, gdzie tęczą Przymierza Bóg związał się ze mną. Gdzie pali się światło, które ma moc przenikania najgłębszej ciemności. Miejsce, w którym uczy się miłości i przebaczania, bo to najtrudniejsze lekcje w życiu człowieka. 

poniedziałek, 30 grudnia 2013

Ludzie i ludziska

Rehabilitacja w naszej rodzinie jest towarem pierwszej potrzeby. Naczyniaki na kręgosłupie i przepukliny, złamane biodro, choroba Osgood-Schlattera, wypadająca rzepka, zwyrodnienie kolana, stany zaniku mięśni po unieruchomieniu, stany pooperacyjne, choroby autoagresywne atakujące stawy itd. sprawiają, że rehabilitujemy się na potęgę. Ściślej mówiąc powinniśmy się rehabilitować. Na szczęście przypadki rozłożone są na trzy osoby, choć niestety nierównomiernie i Dużej Małej Dziewczynce przypadło najwięcej (o ironio! była najdłużej karmionym piersią dzieckiem w naszym domu).
Kolejki w służbie zdrowia jakie są, każdy widzi. Przy czym rehabilitacja jest dziedziną, z którą jedynie okulistyka może iść w zawody w kategorii długości oczekiwania na realizację. Tak mi się wydaje, choć mogę być w błędzie.
I tak, korzystając z propozycji lekarza specjalisty, z początkiem lata, a może z końcem wiosny pisałam skargi do NFZ i Rzecznika Praw Pacjenta na niedostępność badań diagnostycznych i zabiegów rehabilitacyjnych. Skargi zaowocowały otrzymaniem z NFZ wykazu placówek rehabilitacyjnych w Nowym Sączu i okolicy i wykazem na wtedy, czyli na lipiec, bo w lipcu otrzymałam odpowiedź, ilości osób oczekujących w kolejce, zestawieniem miesięcznego "załatwienia" (co fachowo nazywa się "skreśleniem z listy oczekujących w miesiącu z powodu wykonania świadczenia") pacjentów w danej placówce itp. wewnętrznych funduszowych sprawozdań. Rzecznik Praw Pacjenta ograniczył się do potrzeby otrzymania odpowiedzi czy i jak sprawę małopolski NFZ załatwił, czyli krótko mówiąc do informacji, czy udzielono mi odpowiedzi. Odpowiedzi, a nie pomocy.
Ze świadomością, że po operacji kolana będę wymagała natychmiastowej rehabilitacji przezornie chciałam donieść wcześniej skierowanie na zabiegi fizjoterapeutyczne, by sobie czekało i dojrzewało, ale w jednej z przychodni (znajdującej się najbliżej domu i najwyżej w tabeli otrzymanej z NFZ, czyli mającej najkrótszy termin oczekiwania) powiedziano mi, że ze skierowaniem z adnotacją, że po zabiegu operacyjnym dostaje się termin poza wszelkim oczekiwaniem, więc wystarczy przynieść skierowanie już po zabiegu.
Wielkie, olbrzymie było moje zdziwienie, gdy dotarłam do przychodni ze skierowaniem otrzymanym właśnie po zabiegu i usłyszałam: październik/listopad. Usłyszałam jeszcze, że nikt w tej przychodni nie mógł mi udzielić innych informacji, gdyż wszyscy, ale to wszyscy mówią jednym głosem, czyli głosem pani, która mnie obecnie - niezbyt uprzejmie, bo kpiąco, niemal szyderczo - przyjmowała. No, poprzednia była znacznie milsza, choć, jak widać, kłamała. Wróciłam do domu i postanowiłam telefonicznie znaleźć przychodnię z krótszym terminem oczekiwania. Już nie olbrzymie, a bolesne było moje zdumienie, gdy w pierwszej przychodni, do której się dodzwoniłam, pani poinformowana o szczegółach, czyli, że jestem po operacji narządu ruchu, kazała mi przyjść ze skierowaniem, bo ona telefonicznie nie będzie udzielała informacji o terminach oczekiwania na zabiegi i niecierpliwym głosem napomniała, że ma pacjentów przy okienku.
Oczywiście, że mogę chodzić, a nawet powinnam, ale nie do kilkunastu przychodni na trenie miasta o powierzchni blisko 60 km². Zwłaszcza w dobie komputerów i telefonii cyfrowej.
Wielkim zderzeniem był kolejny wykonany przeze mnie telefon i rozmowa z pracownicą niepublicznej placówki rehabilitacyjnej, która w sposób rzeczowy i miły poinformowała o wszystkim, co chciałam i potrzebowałam wiedzieć. Na koniec serdecznie zaprosiła, w terminie niemal natychmiastowym (co to jest jeden kwartał oczekiwania w porównaniu do czterech?!), do skorzystania z usług świadczonych przez ich placówkę.


I choć system trudno ruszyć, to czy mogłoby być tak na świecie, żeby wszyscy byli ludźmi?


sobota, 28 grudnia 2013

"Wszystko przez Nie się stało..."

Zasilony bateriami żłóbek z Dzieciątkiem był, jak co roku, sygnałem do tego, że mogą się zacząć Święta. Jednak trzeba było długo jechać, by odnaleźć pierwszą gwiazdkę. Zaświeciła w drodze. Ale ta na nieboskłonie świeciła gdzieś w odległej kosmicznej głębi i pewnie tak naprawdę dawno temu zgasła. To dzieci nadały prawdziwego światła i blasku wigilijnej nocy i świątecznym dniom, bo przecież gdzie indziej, jak nie w drugim człowieku szukać dziś Boga na ziemi? Więc barszcz z co najmniej trzech talerzy natychmiast wylał się na nowy obrus, a żur był najlepszą zupą na świecie. Pierogi, których ktoś nie mógł dojeść wylądowały pomiędzy talerzami, a właściciel małych rączek sprytnie upychających pierogi oznajmił głośno: "juś nie ma". Ryba smakowała wszystkim - nawet Meli, która, gdy nikt nie widział, zwinęła kawałek ze stołu i "prosiła", by wypuścić ją ze zdobyczą na ganek. Były pieśni śpiewane przy dźwięku gitary i szukanie pomiędzy prezentami tego dla "Małego Jezuska".
- Jezusek pewnie dostał książkę - powiedział Mniejszy Brat, który zasypia otoczony woluminami z domowej dziecięcej biblioteki. 
Dzieci intuicyjnie czują i dlatego wiedzą. Mniejszy Brat nie miał wiedzy zdobytej o tym, że "Na początku było Słowo a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo". 
- Babciu, ja nie lubię chodzić do kościoła... - powiedziała mi na ucho Maleńka Wnuczka. 
- ?
- Bo tam śpiewa się nudne piosenki. I są same zakazy!
- ???
- Jest zakaz jedzenia i picia - to rozumiem, ale jest jeszcze zakaz ziewania! A jak można nie ziewać, jak śpiewają same nudne piosenki?!
Gdy wujek się zagalopował i powiedział, że w pokoju "jakaś cholera śpiewa" Maleńka Wnuczka stanęła pomiędzy wujkiem, a ojcem, powoli zmierzyła wzrokiem i jednego, i drugiego i zwracając się ze stoickim spokojem do wujka powiedziała:
- Wujku, ta cholera to nasz tatuś.

- Babciu, a w żłóbku były oście... - zaczęła Maleńka Wnuczka.
- Co to są oście? - przerwałam.
- Nie oście, tylko "oście" - usiłowała mnie poprawić. - No: "o-ście".

Bolek podczas kilku godzin nocy, gdy ludzie swym zwyczajem położyli się do łóżek, zdążył towarzyszyć każdemu i ogrzać kocim futrem czy ktoś chciał, czy nie.
Jednego wieczoru, który przeciągnął się do późna, kilka sylwetek tkwiło pochylonych nad tabletem Synka i kreśliło na ekranie palcami słowa w grze słownej zdobywając punkty i zajmując pomimo zespołowej pracy, niezbyt premiowane miejsca. Pamiętam siebie, gdy z Moim Bratem kreśliliśmy słowa na kartkach w podobnej grze przed laty. Byłam Wtedy Małą Dziewczynką, która wciąż we mnie, gdzieś w głębi tkwi - na szczęście. 

Maleńka Wnuczka, pomimo, że podczas ostatniej naszej wizyty deklarowała, że: - moja mamusia najpyśniej gotuje, powiedziała: - babciu, jeszcze nigdy nie jadłam tak pyśnej zupy. 

Kładłam się do łóżka z Maleńką Wnuczką, figlowałam z Mniejszym Bratem i próbowałam oswoić Naszą Łaskawość. Wszystkich bliskich miałam wokół.
I to właśnie było Boże Narodzenie.





"Ono było na początku u Boga. Wszystko przez Nie się stało, a bez Niego nic się nie stało, co się stało. W Nim było życie, a życie było światłością ludzi, a światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła. Pojawił się człowiek posłany przez Boga Jan mu było na imię. Przyszedł on na świadectwo, aby zaświadczyć o Światłości, by wszyscy uwierzyli przez niego. Nie był on światłością, lecz /posłanym/, aby zaświadczyć o Światłości. Była Światłość prawdziwa, która oświeca każdego człowieka, gdy na świat przychodzi. Na świecie było /Słowo/, a świat stał się przez Nie, lecz świat Go nie poznał". (Ewangelia św. Jana)





czwartek, 19 grudnia 2013

Talitha kum! - kule precz!

Dojechałam wczoraj o jednej kuli do mojego Doktora do Krynicy-Zdrój autobusem pełnym młodzieży wracającej do podsądeckich miejscowości (wiejskich) ze szkół. Nikt z blisko 50 osób nie kwapił się, by zrobić mi miejsce, nawet to wydzielone i oznakowane dla osoby niepełnosprawnej. Musiałam przejść przez całą długość autobusu, bo na końcu tkwiły dwa wolne miejsca. Dałabym ból, kule i ową niepełnosprawność każdemu z tych młodych ludzi, by przeszli przez całą długość jadącego pojazdu. Będę musiała zrobić jakąś akcję wśród gawiedzi szkolnej, happeningi czy coś w tym stylu, by uwrażliwić młodzież na ludzi chorych. Na dzień dzisiejszy nie jestem trwale niepełnosprawna, ale został mi przecież tylko jeden stopień do całkowitego zwyrodnienia stawu kolanowego, więc wcześniej, czy później będę. Ale też, pomijając żarty, nie chodzi o mnie, bo kiedy wyszłam o kulach z domu z tą moją chwilową niepełnosprawnością, zobaczyłam, że na ulicy aż roi się od osób z kulami, laskami itp. To zdumiewające! Do tej pory aż tylu niepełnosprawnych ludzi nie było!
- Kiedy już wypruto mi nitki z kolana i kiedy Doktor powiedział: "dziewczynko, mówię ci, wstań!" i że kule nie są mi potrzebne, wstałam ze stołu i tańcząc odśpiewałam "Alleluja" - powiedziałam kilka godzin później Paseczkowi przez telefon.
- Aaaa!!! - słychać było zawód ze strony Paseczka - szkoda, że nie odśpiewałaś kwestii z "Dziesięciu Murzynków" - "Oooo!!! Aleee! Alea tikatonga" - byłoby lepiej. - Dobra, wróćmy więc do tego momentu: wstaję ze stołu, podnoszę ręce do góry i śpiewam "Oooo!!! Aleee! Alea tikatonga" - podchwyciłam pomysł Paseczka, który był zdecydowanie lepszy.  - No to co śpiewałaś? "Alleluja", czy "Oooo!!! Aleee!"?! - zapytała zniecierpliwiona Paseczek tonem, jakim pytają nasze dziewczyny podczas podróży naśladując Shreka: "No to daleko jeszcze, czy nie?!"

- Wiedzą ci, co naprawdę widzą - powiedziała Paseczek, jakby dosłownie cytowała Oliwkę z Czerwieni Pamuka - Nie możesz jej tego powiedzieć, bo ona nie jest otwarta na taką wiedzę. Może kiedyś się otworzy i dostrzeże i wtedy właśnie będzie gotowa, by usłyszeć to, co chciałabyś powiedzieć jej dzisiaj.

Czasem milcząc mówimy więcej. Tylko ktoś musi słuchać.



Matenadaran - ormiański instytut starożytnych rękopisów.
Tu rysunek z Nowego Testamentu z 1302 r.
Podczas lektury "Nazywam się czerwień" Orhana Pamuka
poszukiwałam informacji o tzw. arabskich ilustratorach i natknęłam się
na stronę tej największej na świecie biblioteki manuskryptów
znajdującej się w Erywaniu.

Myślę, że obraz ilustruje słowa Jezusa "Talitha kum!" ("Dziewczynko, mówię ci, wstań!")


wtorek, 17 grudnia 2013

Pamięci Jakuba Müllera - strażnika "di hailiky sztut Sanc"



"Człowiek jest podobny do jednego tchnienia, 
a dni jego są jak cień, co przemija".
                                                                     Psalm 144, 4




Dzień był pełen symboli: cienie ludzi na ulicy przy bramie kirkutu, słowa odbijające się echem wokół macew i ohelu cadyka Chaima Halbersztama, drzewa splątane z czasem, który przeminął i tęcza jako symbol przymierza Boga z człowiekiem... 



Słońce świeciło nad nieistniejącym żydowskim Sączem gdzieś w okolicy zamku i raczej wychylało się zza góry zamkowej, niż wędrowało po niebie. 16 grudnia dzień jest przecież krótki, a słońce leniwe. To cud, że po kilku dniach niepogody, właśnie dzisiaj otuliło jaskrawym światłem "Święte Miasto Sącz". Najbardziej w momencie, kiedy przy bramie żydowskiego cmentarza, który jest miejscem pielgrzymek chasydzkich Żydów z całego świata, córka Pana Jakuba - Karolina Lawitz mieszkająca w Szwecji - odsłaniała tablicę poświęconą pamięci tego wątłego ciałem, wielkiego duchem Człowieka, w trzecią rocznicę Jego śmierci.

Wspominała, że rodzinę wysiedlono w 1968 roku  z Polski do Szwecji, ale od kiedy otwarto granicę do Polski w 1989 r., jej tata nieustannie wracał do Sącza i nawet zastanawiała się z bratem, kto jest dla niego ważniejszy: jego dzieci i wnuki, czy Miasto; oboje - i ona, i brat - mieli wrażenie, że przegrali z Miastem. Trzeba przeczytać książkę p. Ewy Andrzejewskiej "Obok inny czas", by zrozumieć, czym Sącz był dla Pana Jakuba.


Cienie zebranych osób odbijające się na wybrukowanej ulicy i na murowanym fragmencie bramy, jako teraźniejsze i przyszłe cienie obecnie żyjących, mówiły aż za wiele.  Jakby Psalmista wyreżyserował dzisiejszą uroczystość i przygotował fragment Psalmu 144,4:
"Człowiek jest podobny do jednego tchnienia,
a dni jego są jak cień, co przemija".





Uroczystość przygotowaną przez p. Łukasza Połomskiego, młodego sądeckiego historyka, zaszczycił swoją obecnością rabin krakowski Eliezer Gurary, który odmówił kadysz za P. Jakuba Müllera.


Cmentarz położony jest w widłach Dunajca i Kamienicy, więc przechadzając się dzisiaj po ziemi, która płaszczem przykryła ciała wielu sądeckich Starszych Braci w Wierze, miało się wrażenie, że mgły, niczym pajęczyny rozciągnęły się tuż ponad macewami.


Za bramą, daleko od ulicy, w tym niezwykłym parku zapomnienia we mgłach gubiły się promienie słońca. Zawieszone na pajęczej sieci mgieł okrywały historię Świętego Miasta Sącza, niegdyś wielonarodowego bogatego w wielokulturowość, rozbrzmiewającego gwarą wielu języków,w tym jidisz.



Drzewa rosnące w szeregu prowadziły do ohelu cadyka Chaima Halbersztama, by bardzo blisko miejsca pielgrzymek chasydów z całego świata, rozpierzchnąć się niczym niesforne dzieci po łące. Równając w owym szeregu drzew macewy, zwrócone przodem do ohelu wielkiego cadyka, tworzyły szyk oddając równocześnie honor - tak je widziałam i czułam - przecież stały zwrócone inaczej w stosunku do pozostałych, nie zwracały się ku Jerozolimie. 


Wielki cadyk Chaim Halbersztam zwany Diwrej Chaim (hebr. Słowa Chaima) od tytułu rozpraw i komentarzy religijnych jakie spisał, spoczywa na sądeckim cmentarzu żydowskim od 1876 r. i od tamtego czasu jego grób jest miejscem pielgrzymek chasydów z całego świata. Ważna na pielgrzymkowej mapie chasydów jest również Bobowa (miejsce urodzenia cadyka Chaima), znajdująca się nieopodal Sącza i Łańcut. Cadyk miał siedmiu synów; trzech z nich spoczywa przy ojcu, w tym niezwykłym, grobie - ohelu.



Skromność.
Oto, co zwykł opowiadać rabbi z Sącza: "W młodości, kiedy rozpaliła się we mnie miłość Boga, sądziłem, że nawrócę cały świat. Ale wkrótce zrozumiałem, że dość będzie, jeżeli zdołam nawrócić ludzi w moim mieście: długo się nad tym trudziłem, ale to mi się nie udało. Zrozumiałem wtedy, że podjąłem się rzeczy zbyt wielkiej i zwróciłem się ku moim domownikom. Ale ich także nie udało mi się nawrócić. Wreszcie zaświtało mi, że powinienem starać się o to, abym sam rzetelnie i w prawdzie służył Bogu. Ale i tego nawrócenia nie zdołałem dokonać".

Martin Buber "Opowieści Chasydów", tłumaczenie Paweł Hertz, Wydawnictwo 
"W drodze" Poznań 1986.

Oszołomiła mnie ilość próśb przy grobie wielkiego cadyka. Z pozoru wyglądały jak nawrzucane papiery, a one nazywają się "kwitłech" i zawarte w nich prośby za sprawą Chaima mają trafić wprost do Najwyższego. Bo ohel cadyka jest miejscem cudów.


Cadyk Chaim Halbersztam (ur. 1782 r.) w Nowym Sączu osiedlił się w 1830 r. i pełnił funkcję rabina. Żył niezwykle skromnie, kierując się zasadą miłości bliźniego, pomocy najuboższym, włączając to wyznawców innych religii. Był niezwykle mądrym i uczonym człowiekiem. Jest założycielem szkoły talmudycznej.  



W czasie II wojny światowej cmentarz żydowski w Nowym Sączu przy ul. Rybackiej był miejscem masowych egzekucji Żydów i Polaków, dlatego w latach wojny pochowano tam tych, których rozstrzelano na miejscu - również chrześcijan.
W sposób niezwykły jeszcze w pierwszej połowie XX wieku splatały się losy ludności tego wielokulturowego miasta. Dla Żydów  - Świętego Miasta Sącza.
Więc niezwykłość zarejestrował nawet aparat, którego obiektyw zasłania filtr, który normalnie nie dopuszcza do takich "wynaturzeń" zdjęć, jak flara obiektywu, która jest skazą. Biblijny symbol tęczy - przymierza Boga z człowiekiem. Przymierza, które Bóg zawarł z Noem, że nigdy już ziemi nie zaleje potop jeżeli ludzie (przymierze Jahve odnosi się do wszystkich) będą przestrzegali: zakazu mordowania ludzi, zakazu kradzieży, zakazu czczenia fałszywych bogów,
zakazu czynów niemoralnych seksualnie,
zakazu spożywania części żyjącego zwierzęcia,
zakazu bluźnierstwa oraz ustanowienia sprawiedliwych i praworządnych sądów sądzących przestępstwa.

I wreszcie fundator tablicy - centralna postać na zdjęciu - młody mężczyzna - Dariusz Popiela, olimpijczyk i wielokrotny złoty i srebrny medalista w kajakarstwie górskim, który - prócz tego, że zdobywa medale i staje na podium - żyje od jednego dobrego uczynku, do  drugiego. Osobiście poznałam tego bohatera codzienności w dniu dzisiejszym, lecz tak naprawdę znam go od czasu, gdy pomagałam dziennikom Igi Hedwig ujrzeć światło dzienne. Wiele nieocenionego dobra, duchowego dobra, zrobił dla tej śmiertelnie chorej dziewczyny, będąc przyjacielem i dzieląc się siłą własnego charakteru, mocą słowa, że można przezwyciężyć wszelkie trudności. Dziś on i wszyscy zebrani przy tablicy pamięci Pana Jakuba Müllera ocalali od zapomnienia.

piątek, 13 grudnia 2013

Wymagajcie od siebie...

Najważniejsze to umieć zachować fason. Moje dzisiejsze wejście do wanny było właśnie z fasonem. Weszłam wślizgiem i jeszcze nie wiem jak tam moje nogi (pamiętamy, że nie dalej jak 23 września miałam operowaną tę nogę, której nie miałam operowanej 4 grudnia). Ale się nie przewróciłam!

Miało być o fasonie? No, niektórzy potrafią, niektórzy zaś nie potrafią żyć z fasonem. Ci drudzy niektórzy, to chyba nawet zapomnieli, że kiedyś istniało coś takiego jak fason, morale, honor i te sprawy, które decydują o naszym człowieczeństwie. Znalazłam dzisiaj w sieci piękny mem, który siedział sobie w jakimś odległym zakamarku, bo przecież spostrzeżenia, które zawiera, nie są popularne.



Jak od niedawna zwykłam to pisać na fb: byłoby komu zadedykować. Ale zadedykuję sobie. Bo bardzo potrzebuję zrozumieć drugiego człowieka. Zwłaszcza tego z kruchym, czy małym charakterem.

Człowiekiem, który w ostatnim czasie pokazał klasykę fasonu jest Fabian Błaszkiewicz. Dzięki Ci Panie za takich ludzi. Dzięki za to, żeś stworzył go wielkim mężczyzną z wielkim charakterem.



czwartek, 12 grudnia 2013

CISOWCOM




Całkiem zapomniałam, że zaraz po powrocie ze szpitala YT zaczął współpracować.  

Ten piękny haft to oprawka tzw. "Cisoteki". Są dwie "Cisoteki" - jedna zrobiona z szarego płótna o nazwie "Tom I" i druga zrobiona z zielonego płótna - o nazwie "Stah 2". Haftowałyśmy z Moniką według jej pomysłu. Tom I - wiadomo - tom, jak tom. Przy drugiej teczce stwierdziła, że trzeba ją nazwać inaczej, więc wymyśliła tego Stacha, ale brakło miejsca na "ch", dlatego jest "samo h". 
CISOWCOM wysłałam link mailem. Prawie wszyscy coś napisali w odpowiedzi. Balo napisała tak: "Super film, szkoda tylko że samych staruchów obsadziłaś w rolach głównych". Cała Balo. 
Tam nie wszyscy są CISOWCAMI. Niektórzy nie wytrzymali próby czasu, dodam, że bardzo długiego czasu. Inni są współmałżonkami, co wcale nie znaczy, że sympatykami ;). 

Radek zrobił nam wielki prezent przesyłając piosenkę o tęsknocie. Chociaż... Czasami zastanawiam się, czy ta tęsknota nie jest ułudą, czy jest w nas choćby krztyna tamtych ludzi, sprzed lat? 






środa, 11 grudnia 2013

Serce na szczycie

To, że zrobiłam dziś placki ziemniaczane nie jest oczywiście szczytem moich osiągnięć kulinarnych, bo pamiętać należy, że wciąż figuruję w statystykach jako "gospodyni domowa", więc skoro musiałam wybrać jakąś specjalność w tym "zawodzie", preferencyjnie potraktowałam gotowanie przed np. takim sprzątaniem, czy prasowaniem... Natomiast zrobienie dziś placków ziemniaczanych jest dowodem na to, że mój płyn mózgowo-rdzeniowy osiąga szczyt swojego wyrównania. I choć dalej mam wrażenie jakbym tonęła, gdy zbyt długo stoję, czy siedzę, i dalej mam zawroty głowy, które doprowadzają w rezultacie do bólu, i choć dzisiaj pojawił się dodatkowy objaw w postaci uczucia gorąca na całej długości kręgosłupa po tym, jak schyliłam się kilka razy, by posegregować i włożyć pranie do pralki, to jednak zrobienie tych placków jest wielkim osiągnięciem w moim powrocie do normalnego funkcjonowania po tzw. zespole popunkcyjnym, jako rezultacie znieczulenia podpajęczynówkowego do artroskopii kolana (prawego). Nawet kolano dziś złagodniało. I przekroczyłam wreszcie próg mieszkania, gdy potrzebowałam wziąć ziemniaki z pojemnika na korytarzu...
Od wczoraj, leżąc, wyobrażam sobie, że stoję na szczycie schodów i usiłuję zejść. Pewnie zejście ze szczytu schodów po operacji kolana jest niczym w porównaniu do zejścia ze szczytu pychy i dumy, na który człowiek z zapamiętaniem wspina się każdego dnia, a który to szczyt tkwi w świecie samotnie jak palec, oddalając od innych ludzi.
Boże daj umiejętność rozeznania ścieżek i dróg życia i ześlij talent niezbędny do odczytywania mapy, szczególnie nakreślonej górami, by móc ominąć szczyty, których zdobywać nie należy.

wtorek, 10 grudnia 2013

Medytacja w bólu

Gnał za mną od samego początku. Już w samochodzie w drodze powrotnej ze szpitala miałam pierwsze objawy, ale oszukiwałam się myśląc, że nie wypowiadając głośno jego imienia, odżegnam się jakoś od niego. W piątkowe przedpołudnie nie było już wątpliwości, że to on. Z potwornym bólem głowy zagonił mnie do łóżka i nie pozwolił się choćby odrobinę unieść aż do teraz. Każda próba pionizacji, nawet ta przymusowa polegająca na wyjściu do łazienki, kończyła się rozsadzającym bólem głowy. Wczoraj pojawiły się zawroty głowy, ale dzięki nim ból jakby zelżał. Tak więc po operacji kolana najbardziej boli mnie głowa.
Leżałam w pozycji horyzontalnej patrząc w sufit. Czasem lekko skręcałam głowę w bok - w tę, czy tamtą stronę. Kiedy patrzyłam w tę - widziałam drzewo na ścianie, które mnogością szczegółów powodowało natychmiastowe odwrócenie rozchwianego wzroku. Gdy zaś patrzyłam w tamtą stronę, za każdym razem, gdy otworzyłam oczy, widziałam twarz Chrystusa z "chusty Weroniki" wyrzeźbionej przez Ryśka Rolę. Normalnie ma oczy zamknięte, ale teraz, za każdym razem, gdy patrzyłam na Niego, uchylał jedno oko i zerkał ku mnie z lękiem, troską a najbardziej z pobłażliwością, jakby, po pierwsze, chciał sprawdzić, jak sobie radzę, po drugie, ogarniał swoją troską i uspokajał przesłaniem: przecież to nieodzowne; wytrzymasz.
Mi brakowało cierpliwości. Objawy zespołu popunkcyjnego minimalizuje się spożywaniem dużej ilości płynów, kofeiny, cukru, środków przeciwbólowych no i leżeniem - bezczynnym trwaniem po aktywizującej bombie. A tu ani książka, ani komputer, ani telewizja nie wchodziły w rachubę, bo drażniły, wzrok się nie mógł skupić, zaostrzały się objawy.
Wczoraj od rana do części, które bolą, dołączyło się operowane kolano. Miało prawo. Wybierając się na wędrówkę do łazienki sięgam po drugą kulę i stosuję wyuczony w szpitalu sposób chodzenia, by nie stawać na chorej nodze. W końcu, gdy stawiałam pierwsze kroki w szpitalu, pochwalili mnie, że od razu potrafię.
Rehabilitacja jest bolesna, więc zamiast trzech, ćwiczę dwa razy dziennie. Gdyby bolała sama noga, może bym się zdecydowała na ten trzeci raz, ale nie wiem, czy nie opóźniam przez to zażegnania objawów zespołu.
Mała Duża Córeczka spostrzegła, że z różnych zespołów ten może i nie jest najgorszy, bo mógłby mi się trafić np. zespół szkół, a wtedy ból głowy nie ustąpiłby samoistnie po przyjęciu pozycji poziomej.
Koty dotrzymują mi towarzystwa. Najbardziej dlatego, że wylegują się wtenczas na kocu zahaczając o róg poduszki, czasem się jakiś promień słońca po nich i po mnie prześlizgnie. Ale też oba koty mruczą nade mną na dwa głosy. Mruczenie kota, co udowodniono naukowo, leczy. Kiedy tak koty mruczały w duecie, a Chrystus z "chusty Weroniki" wyrzeźbionej przez Ryśka Rolę patrzył na mnie jednym okiem, zrozumiałam wpływ na modlitwę i medytację gongów w religiach Wschodu. Widziałam rzeczy i sprawy, które na powrót się przede mną zamknęły, a które ukazują się w momentach, gdy mózg pracuje inaczej niż zwykle. Pływałam w tamtych sprawach, bo zawsze się w nich pływa, nigdy nie chodzi ani też nie porusza w inny sposób i znów mogłam nabrać dystansu do tego, co na co dzień trapi. W momentach, kiedy ból głowy stawał się paraliżujący, uświadamiałam sobie, jak bardzo się jednak bałam tej operacji, jak bardzo! Nawet zapłakałam z tego powodu; ze strachu, który we mnie tkwił i z radości, że już po, a on jeszcze dławi.
Konsultowałam się telefonicznie z lekarzem. Ale też w końcu wezwałam lekarza na wizytę do domu, by mieć w kartotece, że to nie mój wymysł, a zdiagnozowany przypadek. Dziś najbardziej dokuczają mi zawroty głowy. I uczucie, jakbym tonęła, gdy za bardzo się spionizuję.

czwartek, 5 grudnia 2013

Strzyżenie stawu

Mój staw kolanowy został ostrzyżony niczym owca na hali. Bo jak owcze futro wyglądały na monitorze postrzępione powierzchnie chrząstki stawowej.
Byłam piąta w kolejce na zabieg wczorajszego dnia. Ostatnia. Dwa pierwsze zabiegi to miały być kobyły. Dlatego też, by nie denerwować się, założyłam sobie, że najwcześniej pójdę o 16. na blok. Wyznacznikiem miało być podanie tabletki na ok. godzinę, pół godziny przed operacją. Ponadto współtowarzyszka z sali miała iść przede mną. Pilnie nasłuchiwałam, czy wręcz podsłuchiwałam każdego telefonu, który dzwonił w dyżurce pielęgniarek. Około 16. na blok pojechała moja sąsiadka. Zaś ponad godzinę później telefonowano, że można zacząć szykować mnie. Szykować, znaczy podać tę tabletkę (zwaną "głupim Jasiem"), no i mnie na moje własne życzenie cewnikowano jeszcze, z czym był niemały kłopot. Na własne życzenie wybierało się rodzaj znieczulenia, przy podpajęczynówkowym można było jeszcze poprosić o "ululanie" by nie mieć świadomości, co tam robią na tym stole. Ponieważ operację żylaków przeżywałam świadomie, postanowiłam i podczas tej na kolano wiedzieć, co się wokół mnie dzieje. Kiedy już miałam nogi "nieczułe" zatelefonowano po doktora, bo lekarz operator wchodzi na salę ostatni. Moja sytuacja była niezwykle komfortowa, bo byłam całkowicie ubrana w szpitalny jednorazowy uniform od góry i we własne majtki i krótkie spodenki od dołu. Stół ze mną zajmującą całą jego powierzchnię odbijał się w lustrzanym suficie, po lewej stronie miałam monitor a na nim wyświetlał się przebieg zabiegu, znaczy wnętrze mojego kolana. Stąd wiem, że wyglądało to jak strzyżenie owiec na hali. Przecież niejednokrotnie widziałam jak strzyże się owce.
Już podczas zabiegu doktor powiedział, że stan kolana od środka nie przedstawia się tak tragicznie jak to wyglądało na zdjęciach, przy czym opis rezonansu robił sobie doktor sam, a potem potwierdził go lekarz, zupełnie niezwiązany z doktorem, opisujący badanie w pracowni MRI.
Dobrą stroną późnej godziny zabiegu jest to, że odpada doba zerowa - od razu jest noc i... o 10.00 w dniu następnym wypis do domu. To, co bolało było raczej następstwem tkwiącego w stawie drenu, który odprowadzał do butelki krew i zbierający się po zabiegu płyn. Usuwanie drenu również nie należy do przyjemności i były to chyba dwa najmniej przyjemne aspekty tej operacji (przeszłam w życiu niejeden atak kamicy nerkowej i kolki wątrobowej, znam więc gradację bólu). Zostałam uprzedzona, że w domu mogą mi się zrobić krwiaki i to jest również bolesne, ale nie ma przymusu dla krwiaków, by się robiły. Zwłaszcza, że ja, podobnie jak po operacji na żylaki i tak w pakiecie wybrałam wymioty nocą, jako skutek znieczulenia a może przyjmowania leków przeciwbólowych, albo antybiotyku? No i miałam też jeszcze dodatkowy pakiecik, ale czy to wypada tak o tym pisać? Chociaż i tak dzisiaj z rana już cały oddział wiedział o tym moim dodatkowym pakieciku, który jest co prawda od kilkunastu miesięcy wielką uciążliwością, ale kres jego jest bliski, a dni są policzone.
Podczas zmiany opatrunku dowiedziałam się, że mogę stawać na operowanym kolanie, co znaczy również, że nie muszę używać kuli. Otrzymałam więc te 6 tygodni, o które tak bardzo się martwiłam, że mnie unieruchomią w domu. Łąkotka była w porządku, żadnego z więzadeł nie trzeba było zszywać, żadnej śruby wstawiać, ani nogi szpotawić. Z czterostopniowej skali zwyrodnienia stawu, moje ma poziom trzeci, ale mogło być przecież znacznie gorzej ;). Kolano zostało ostrzyżone jak owca na hali, Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem przywiózł mnie do domu i już tylko zastrzyki przeciwzakrzepowe, zmiana opatrunków, rehabilitacja, no i na najbliższe dni ten dodatkowy pakiecik, którego kres jest bliski a dni są policzone. No, za dwa tygodnie wyciągnięcie szwów po artroskopii, kontrola u mojego doktora i na jakiś czas po zmartwieniu. Na jakiś czas. Bo przecież został tylko jeden stopień do całkowitego zwyrodnienia. No i jeszcze drugie zwyrodniałe kolano...



poniedziałek, 2 grudnia 2013

2 dni

Moja Siostra zapytała dzisiaj:
- Boisz się?
- Nie.
- Jak to się nie boisz? Przecież każdy się boi przed operacją.
- Nie mogę się bać, bo uczucie lęku podnosi ciśnienie. Jeśli mi się podniesie ciśnienie, to nikt mi nie zrobi operacji. Był czas na lęk, to się bałam, teraz już nie.

Zawsze istnieje ryzyko, że z jakiegoś powodu (jeden z nich jest nawet bardzo realistyczny, zdecydowanie bardziej niż to, że mi - niskociśnieniowcu - podniesie się ciśnienie) operacja się nie odbędzie. Jeśli mogłabym chcieć, to nie chciałabym aby do takiej ewentualności doszło. Ale co ja mogę w tej materii?

Z pełną świadomością, że to ostatni przed wielotygodniową przerwą, odbyłam dziś mój kilkukilometrowy spacer rehabilitacyjny. Jutro mam być w szpitalu i być może nie pozwolą mi już wyjść z oddziału na ów spacer.

Mam pełne zaufanie do kompetencji lekarza, który będzie mnie operował, bo takie wzbudził we mnie mój lekarz prowadzący.

Dzisiaj ja rozbiłam szklankę.

Podziwiam młodych Ukraińców, że z takim zapałem dążą do zmian w swoim kraju. Równocześnie mam pełną świadomość, że te zmiany nie są dla nich niezbędne. Ich sytuację można porównać do sytuacji w lunaparku. Ci, którzy nie dostali biletu na karuzelę stoją na trawie i z zazdrością przyglądają się tym, którzy zapięci w krzesełkach unoszą się nad ziemią. Ci na karuzeli sprawiają wrażenie szczęśliwych, ale oni z ledwością powstrzymują wymioty od szaleńczego pędu myśląc, jak straszną głupotę zrobili wsiadając na karuzelę i marzą, by znów stanąć na trawie.
Karuzela zatrzymuje się, gdy minie czas zaprogramowania. Losy krajów toczą się niepowstrzymanie. I choć historia zatacza kręgi, to raczej nigdy na przestrzeni życia jednego pokolenia.

niedziela, 1 grudnia 2013

3 dni

Niedziela trochę leniwa. Drugi dzień zgłębiam tajemnicę YouTube w kwestii mielenia prezentacji. Serwis mielenie nazywa przetwarzaniem. Inny film mi przyjęło, tego o Cisowcach nie chce. W czasie gotowania obiadu notowałam listę rzeczy, których nie mogę zapomnieć do szpitala. Na pierwszym miejscu znalazły się kule. Trzeba było oszukiwać Dużą Małą Dziewczynkę, jak niegdyś jej starsze rodzeństwo, w kwestii przemycenia na obiad podrobów. Gdy przed kolacją się dowiedziała, że wołowina w materii mięsa na obiad była połowiczną prawdą, bo owszem był ozór wołowy, to chyba jeszcze do teraz pluje, choć i tak nie zjadła całej porcji.
Od kilku dni wolne chwile spędzam nad Bosforem w Stambule Orhana Pamuka. Trochę bardzo czarno-biały świat swojego dzieciństwa przedstawia, ale jest w tym rewelacyjny. Żeby czytelnikowi nie wydawało się, że są miejsca egzotyczne, wyjątkowe, tajemnicze i jakie tam jeszcze, ukazał rodzinne miasto jako coś zupełnie normalnego, niejednokrotnie nudnego i właśnie pozbawionego kolorów. Ta normalność w przedstawieniu bogactwa historycznego, czasów podbojów i ekspansji na Zachód ciekawie się mają w zestawieniu z "Mostem na Drinie" Ivo Andriča.
Pokazywałam dziś Mężczyźnie, Który Kiedyś Był Chłopcem w jaki sposób będę wychodziła po schodach, bo nie dowierzał, że dam radę. Wypełniałam ankietę anestezjologiczną przed tą operacją i pytano w niej m.in. na które piętro wychodzę bez odpoczynku. Pierwsze skojarzenie jakie miałam, to czy pytają o wychodzenie o kulach i skąd ja to już mam wiedzieć? Dopiero po przemyśleniu stwierdziłam, że chodziło im o normalne wychodzenie. Jest dobrze, znaczy nie mam tyłów. Chociaż kiedyś, ale to już pewnie 20 lat temu, wychodziłam o kulach na to moje 3 piętro. I chyba szybko zrezygnowałam z tego wymysłu i narażałam buta gipsowego na złamanie, bo nie miałam cierpliwości...