MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

piątek, 28 lutego 2014

Lekcje pokory

Cały czas myślałam, że histopatolog wziął sobie wolne na planowany dzień mojej operacji tylko dlatego, by tłusty czwartek mógł być w tłusty czwartek, a nie tydzień wcześniej. Dopiero w tłusty czwartek okazało się, że to dlatego, bo Duża Mała Dziewczynka dostała zapalenia płuc i musiałam z nią iść do lekarki. Akurat w ten dzień. Prawdę mówiąc, idąc do lekarki nie wiedziałam, że DMDz ma zapalenie płuc; kaszlała podejrzanie, dzień wcześniej dostała gorączkę i była niewyraźna, ale gdy szłam, myślałam, że idę na zapas, by poprosić lekarkę o ewentualne wypisanie recepty z antybiotykiem na tzw. "zaś", gdyby się sytuacja niepomyślnie rozwinęła, kiedy już w końcu będę w szpitalu, zwłaszcza w związku z tym, że mam być w szpitalu. Znów ta gorączka nie była aż tak strasznie wysoka, a kaszel jak przy zapaleniu płuc!
Wyrobiłam ciasto na pączki i w czasie, kiedy ono rosło, my poszłyśmy do lekarki.
Duża Mała Dziewczynka ma strasznego pecha. Albo jest bardzo chorowita. Właśnie przepadła jej rehabilitacja, która ze względu na ostatni uraz rzepki i tak już raz była przekładana na późniejszy termin. I kolejną rehabilitację, mającą się rozpocząć w najbliższy poniedziałek, też trzeba było przełożyć. Lekarka powiedziała, że żadną miarą w poniedziałek nie będzie jej mogła rozpocząć.
W minioną noc koczowałam na skraju łóżka Dużej Małej Dziewczynki. Dość późno stawiałam jej bańki. Dopiero gdy wszyscy uczestnicy tłustoczwartkowego spotkania CISOWCÓW wyszli i uprzątnęliśmy gościniec zaczęliśmy ją przekonywać, by zgodziła się na ten zabieg. Od początku miała jakieś ale. Pierwszy raz w życiu stawiałam bańki bezogniowe i szło mi to zdecydowanie trudniej, niż z tradycyjnymi. A Duża Mała Dziewczynka jeszcze jęczała, jakby ją parzyło... Dzisiaj od rana oglądała w lustrze (słownie:) sześć zasinionych miejsc i powtarzała: matka stosuje przemoc domową wobec mnie. Miejsca były (są) bardzo zasinione. Oj bardzo.
Kiedy Mała Duża Córeczka była maleńka, stawiałam jej cyklicznie bańki przez kilka miesięcy. Już nie pamiętam w jakim odstępie, pewnie dwutygodniowym. Pulmonolog tak zabierała się za leczenie astmy u niej. Ojciec Mężczyzny, Który Kiedyś Był Chłopcem nauczył mnie wtedy stawiać bańki. Zawsze powtarzał: Pamiętaj! Człowiek wszystko potrafi zrobić. A bieda to nawet nauczyła człowieka lepić pierogi! Najpierw postawił sobie kilka baniek na udzie udzielając instrukcji. Zaraz potem nadstawił swoje plecy, jako poligon doświadczalny, i przy każdej postawionej przez mnie bańce mówił: idealnie. Potem stał nade mną, gdy stawiałam Małej Dużej Córeczce i znów powtarzał: idealnie. A jeszcze potem lekarka moich dzieci polecała mnie matkom swoich małych pacjentów... Najmniejszy człowiek, któremu stawiałam bańki miał 4 miesiące. Nie, żebym robiła to stale i nieustająco, ale też rzadko zaleca się w dzisiejszych czasach stawianie baniek chorym. Może faktycznie jest to sposób, by uodpornić Dużą Małą Dziewczynkę?
Skąd się wzięło u Dużej Małej Dziewczynki zapalenie płuc? Ano przyniosła sobie najprawdopodobniej ze szpitala, jako zakażenie szpitalne. Mała Duża Córeczka zawsze ze szpitala wracała z biegunką.

Kaszle. Krótko i przerywanie. Płytko. Na kaszlu to ja się znam!

- Mamo. Boli mnie w plecach, jak oddycham - powiedziałam, gdy wstałam, będąc małym brzdącem. Był słoneczny dzień. Moja Mama weszła do małego pokoju, by mnie zbudzić. Planowałam ten dzień spędzić na polu z koleżankami. Dokładnie pamiętam, że poprzedniego wieczora rozstawałam się z nimi z nadzieją, że noc szybko minie i od rana znów zaczniemy się bawić. Możliwe, że nie chodziłam jeszcze wtedy do szkoły.
Mama jęknęła, sięgnęła po telefon i zadzwoniła do przychodni, by mnie zarejestrować do lekarza. Zaczęłam płakać, by mnie nie rejestrowała, że nie chcę iść do lekarza, że to nic takiego. Z rozpaczą w głosie ubolewałam: - Po co ja ci to mówiłam??? - płakałam - Mogłam ci nic nie mówić. I teraz nie będę mogła iść na pole, łeeee - ryczałam.
- Zapalenie płuc - powiedziała wtedy doktorka. Zaordynowała zastrzyki. Bańki.
Gdy pielęgniarka z sąsiedztwa przychodziła ze swoim metalowym pudełkiem wypełnionym strzykawkami i igłami wielorazowego użytku, by zrobić mi zastrzyk, robiło mi się ciemno przed oczami. Sąsiadka z góry stawiała mi bańki. Potem razem z Moją Mamą nakrywały mnie pierzyną i zajmowały się rozmową. Czas stawał w miejscu. Płakałam. Pewnie niejeden raz krzyczałam. Ze strachu. Może też z bólu. Z niewygody. I ze złości na los, że znów spędzę tyyyle czasu w łóżku!

Jak się ma niewiele lat, brakuje cierpliwości w chorobie. Duża Mała Dziewczynka sprawia wrażenie obrażonej na mnie, że jest chora. Ja też złościłam się na Moją Mamę, że zadzwoniła do lekarza.
Dziecku wypada obwiniać innych za swoją niemoc, bezradność a nawet za popełniane przez siebie błędy. Iluż dorosłych tak robi, nie wiedząc nawet o tym, że im nie wypada? Brakło im lekcji pokory?



wtorek, 25 lutego 2014

Sen, który za wcześnie się skończył

Nocą, we śnie jak złodziej, przyszło pragnienie, które zerwało tamy. W klamrach snu, zaledwie zasnęłam i zanim się przebudziłam, złożyło na mych ustach pocałunki. Te same, które składa od niepamiętnych czasów, wzniecając gorączkę zmysłów. Już prawie o nim zapomniałam, tak dawno nie zakradało się do moich snów. Na dzień obezwładniło tęsknotą i szczególnym rodzajem nostalgii. Może za tłustym czwartkiem, a może za Obidzą. Na pewno za snem, który nie powinien się był tak szybko skończyć. Tłusty czwartek będzie w czwartek, a Obidza w sobotę; czas płynie nieprzerwanie. Epoki przemijają. Stale coś kończy się bezpowrotnie. Żal mi Ukraińców, bo teraz zderzą się z rzeczywistością bardziej bolesną, niż wydarzenia na Majdanie. Nie wiedzą jeszcze, że nie ma na świecie wolności, za którą przelali krew. Może jednak świat jest większą ułudą, niż sny, które przychodzą i odchodzą niezależnie od naszej woli? Przecież sny mają ciągłość i narrację. Czasem dziwaczną i swawolną, jak w "Bestiarium" Różyckiego, ale przecież się dzieją i powracają.
Ja ciągle o czymś śnię. Ot, choćby o tym pocałunku, który w sobie znanym cyklu powrotów sen składa na mych ustach. Choć przecież we śnie usta nie są ustami, tylko myślą. Więc sen całuje moje myśli. I jest to raczej dotyk, niż pocałunek. Sen dotyka moich myśli. Delikatnie i z czułością. Dlatego nie powinien się był skończyć. Powinien trwać, by wygładzić wszystkie myśli rozwichrzone i bolące.

To dziś był ten dzień, po śnie, który się był za wcześnie skończył, kiedy łzy płynęły jak wody z przerwanej tamy.

poniedziałek, 17 lutego 2014

Prawo serii

Kilka dni temu Duża Mała Dziewczynka oznajmiła, że boli ją wątroba. Yhmmm - pomyślałam - taka mała i wątroba! -  ale głośno nie skomentowałam i rozpoczęłam obserwację. Moje obserwacje jednak na nic się zdają, bo wciąż żywy w pamięci jest przypadek, gdy DMDz chodziła cztery miesiące z awulsyjnym złamaniem kolca biodrowego, a moje obserwacje szły fałszywym tropem. Po prostu Duża Mała Dziewczynka ma bardzo wysoki próg odporności na ból.
Wczoraj komunikaty o bólu wątroby pojawiały się natarczywie. Koniec ferii - świtało mi w głowie, gdyż jestem zdroworozsądkową matką. Co prawda po owym czteromiesięcznym chodzeniu ze złamanym biodrem obiecałam na zimne dmuchać, ale myśli związane z unikaniem szkoły zawsze kiełkują w głowie. Pierwszego dnia szkoły, czyli dzisiaj, było kilka SMS-ów o treści "boli coraz bardziej" lecz taki tekst Duża Mała Dziewczynka ma chyba standardowo w telefonie, bo stale ją coś boli (ostatnio na ten przykład rzepka, która znów była wypadła ze swojego miejsca w kolanie). Jednak kiedy moje dziecko wróciło ze szkoły przestraszyłam się - tak źle wyglądało. Wcześniej wydedukowałam, że jeśli ją boli, to najpewniej wyrostek, a ból po prostu promieniuje i dlatego odczuwa go w okolicach wątroby. Z godziny na godzinę stan się pogarszał, więc przed wieczorem postanowiliśmy udać się do szpitala. Do sądeckiego szpitala. Z SOR-u odesłano nas do ambulatorium opieki całodobowej. Na szczęście nie było tam wiele osób, a właściwie Duża Mała Dziewczynka była pierwszym pacjentem pediatrycznym, tylko lekarka zaczęła przyjmować z opóźnieniem. Przyjęła nas po to, by skierować na SOR. No, tam było aż czarno od oczekujących pacjentów. Lokalny horror. Chirurg na SORze, gdy tylko zobaczył Dużą Małą Dziewczynkę, a już w szczególności gdy ją zbadał, bezdyskusyjnie skierował i przyjął na oddział chirurgii dzieci z podejrzeniem zapalenia wyrostka robaczkowego. Na oddziale chirurg dziecięcy wykonał w końcu badanie USG, bo aż do tego etapu wszystkie badania były robione fizykalnie, na czuja. Badanie wykazało, że wyrostek nie jest operacyjny, ale jak doktor stwierdził, nie znaczy to, że za kilka godzin sytuacja się nie zmieni i być może trzeba będzie operować. Stwierdził ponadto, że Duża Mała Dziewczynka ma jakiś poważny problem z przydatkami, coś pękło (jej samej podczas badania powiedział, że ma krwiaka na jajniku) ale na szczęście nie ma płynu w otrzewnej.
Oczywiście została w szpitalu. Wzięli od nas zgodę na zabieg operacyjny, podłączyli kroplówki... A ja się zastanawiam, jakie to prawo, jakiej serii???

sobota, 15 lutego 2014

Dziedzictwo

Od Bożego Narodzenia każdą noc rozświetla motyl, który ma skrzydła z kolorowych szkiełek. Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką, z towarzyszami mojego dzieciństwa wyławialiśmy z Małej Rzeczki takie szkiełka. Nie mogliśmy przeciąć nimi dziecięcych paluszków, ponieważ woda wygładziła je tak, że nie kaleczyły. Przykładaliśmy je do oka i patrzyliśmy na świat. W końcu zapanowała era kalejdoskopów. Do dzisiaj zdaje mi się, że ten kupiony w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych jest niedościgłym wzorem dla obecnych dziecięcych zabawek. Na letniej łące łapaliśmy motyle... Obecnie każda noc jest pełna kolorowych szkiełek, motyli i wielkiego zadziwienia. Kalejdoskopem są przeżyte dni, minione chwile, obraz budują wspomnienia.
O Moim Ojcu, w czasach, kiedy nazywaliśmy go Tańcia, Moja Mama zwykła mówić, że jest ciekawy wszelkich nowinek technicznych. Podobno w latach pięćdziesiątych, jako pierwsi mieszkańcy naszego osiedla mieli w domu telewizor. Niewątpliwie swoją ciekawość świata zaspokajał wykonując zawód dziennikarza. Pamiętam początek lat dziewięćdziesiątych, kiedy Mój Ojciec pełniąc obowiązki rzecznika ZUS-u i współpracując jednocześnie z lokalnymi dziennikami, nosił w kieszeni dyskietkę do komputera zamiast swojego dziennikarskiego notatnika i stosów papierów. Młodzież nie wie zapewne dzisiaj czym była dyskietka - to taki prototyp pendrive'a o minimalnej pojemności. Miałam wtedy małe dzieci i byłam lata świetlne od komputera. Podziwiałam go za to, że potrafił opanować bestię i miałam mgliste przekonanie, że mnie to się nigdy nie uda, bo... i tu miałam sto tysięcy wymówek usprawiedliwiających mój strach przed niepowodzeniem, które było moim udziałem przy pierwszym kontakcie z jakimś zamierzchłym komputerem w połowie lat osiemdziesiątych.
Chociaż Mój Ojciec nigdy nie potrafił "grzebać" przy sprzęcie, zawsze  był na bieżąco z nowościami, zaopatrywał w nie dom i Moja Mama wyrażając swoje zdanie na temat jego zainteresowań nowinkami technicznymi nauczyła nas szacunku do jego pasji.
W obecnym wieku rozwój techniki nabrał niebywałej prędkości, chyba nikt nie jest w stanie nadążyć za wszystkimi nowościami, zwłaszcza, że wiele z nich produkowanych jest dla zwiększenia koniunktury, napędzania koła sprzedaży. Ja jednak jestem nieodrodną córką swojego ojca i uwielbiam wszelkie nowości, interesują mnie nowe technologie (z tych, które mnie interesują, gdyż znów nie sposób nadążyć za wszystkimi). Siedząc w fotelu trzymam na kolanach komputer jak Mój Ojciec niegdyś gazety. Czasem łapię się na tym, że komputer jest zamknięty a moja dłoń na nim po prostu leży. Tak samo, jak dłoń Mojego Ojca, kiedy był w agonii, leżała na gazecie, i jego palce drżąc delikatnie muskały szmatławy papier dziennika, i przy każdej próbie wyjęcia gazet spod pokrytej pergaminową skórą dłoni, robił się niespokojny. Lubię mieć swój komputer co najmniej w zasięgu wzroku, tak jak Mój Ojciec zawsze miał pióro w kieszeni. I, jak Mój Ojciec nikomu nie pozwalał pisać swoim piórem, tak ja nie znoszę, gdy ktoś korzysta z mojego komputera. To samo z telefonem. Choć bardzo długo nie miałam telefonu mobilnego, obecnie nie rozstaję się z nim w żadnej sytuacji. Lubię go mieć przy sobie. I lubię, by był z różnymi bajerami.
Dlatego bardzo mnie wkurza, gdy moje przywiązanie do współczesnych narzędzi pracy jest obiektem kpin najbliższych, tudzież innych.  Boli niezrozumienie i brak tolerancji. Zwłaszcza, że niejednokrotnie miarą porównań korzystania z tych narzędzi jest czyjaś małostkowość, a punktem wyjścia czyjeś zainteresowania, a raczej ich brak. Każdy człowiek jest inny, inność tworzy różnorodność. I chociaż Maleńka Wnuczka marzy o tym, by okazało się, że byłam mistrzynią baletu (za co skłonna jest mi nadać tytuł superbohaterki, pod warunkiem, że przekażę jej tę sztukę), ja zdecydowanie czuję się mistrzynią klawiatury. Nie mam w skarbcu dzieciństwa baletek, ani "tutu", mam za to stos pamiętników pisanych od najwcześniejszych lat. O ile Maleńka Wnuczka jest zbyt mała, by zrozumieć, to jednak cały szereg ludzi dużych powinien wiedzieć, że pasja człowieka - rzecz święta.


Np. rok samodzielnej pracy nad grafiką komputerową owocuje tak:






środa, 12 lutego 2014

W tłusty czwartek

Zaledwie przed południem ustaliłyśmy z Paseczkiem, kiedy jest tłusty czwartek, a po południu okazało się, że trzeba go będzie przenieść o tydzień do przodu. Za to zdążymy z zimowym wyjściem na Obidzę. Nikt nam nie wierzy, że wyjdziemy. Ale przecież zawsze możemy wyjechać. Tylko po co, przecież chcemy wyjść?
Skoro już przyszedł wynik i jestem nawet po wizycie u doktora, mogłam przestać zbierać diamenty, które od blisko dwóch tygodni zbierałam online. Zbierałam je dla zabicia czasu. Gdyż nazbyt długo uczono mnie cierpliwości. Nie była to na szczęście trudna nauka. Jakoś wszyscy wokół wykazywali się większą niecierpliwością niż ja sama. I jeszcze wmawiali mi, że to ja się denerwuję, niecierpliwię i boję.
Jednak szkoda tego tłustego czwartku i pączków, których wtedy nie zjem. Moja operacja może się odbyć tylko w czwartek. Bo w czwartki jest na miejscu histopatolog, a doktor nie zrobi operacji bez śródoperacyjnego badania histopatologicznego. Bo ponoć, pomimo dobrego wyniku, moja szyjka jest wielce podejrzana, a że w medycynie niczego nie można stwierdzić na sto procent, doktor woli mieć histopatologa do dyspozycji podczas operacji. Ciekawam tylko, czy jest to dodatkowa osoba do całego towarzystwa na sali operacyjnej, czy raczej siedzi sobie w zaciszu laboratorium i nie muszę jeszcze przed histopatologiem świecić golizną. Ten dylemat mi będzie bardziej spędzał sen z oczu podczas oczekiwania na operację, niż cokolwiek innego.
Przeczytałam dokładny opis operacji, która mnie tym razem czeka. Moja Mama zawsze dziwiła się, że gdy dostaję coś do ręki, od razu to rozkręcam i sprawdzam co jest w środku. Tak było od najwcześniejszego dzieciństwa. Nic więc dziwnego, że i w tym przypadku musiałam zdobyć wiedzę na temat czekającej mnie operacji, zwłaszcza, że tym razem będę pod narkozą. Zaś dziś doktor przedstawił mi plan swoich działań względem mojej zużytej i chorej kobiecości. Kiedy podczas USG TV pokazywał mi na monitorze wielką jak pięść cystę na jednym z jajników, stwierdziłam głośno: jakie to szczęście, że nie spotkało mnie to w wieku dwudziestu lat, kiedy przede mną był czas rodzenia dzieci. Doktor nie powiedział, co sobie o mnie pomyślał. Za to powiedział, że spróbuje uratować drugi jajnik, by z kolei uratować mnie przed sztucznymi hormonami - między innymi dlatego jest mu potrzebny histopatolog podczas operacji i badanie śródoperacyjne.
Kiedy więc będziecie jeść pączki i chrust w tłusty czwartek, zjedzcie z apetytem i za mnie. Bo jednak tydzień wcześniej nie będą tak smakowały...







niedziela, 2 lutego 2014

Światełko pamięci dla Gargamela

Nie lubił rozgłosu. Za to doskonale czuł się w świecie zdominowanym dziecięcymi rozmowami, chichotem i rozbrykaniem. Jakby sam miał ochotę być bardziej dzieckiem niż dorosłym. Mistrz krótkich kazań, by żadne dziecko nie zdążyło się znudzić, gdy je prawił, jak on nudził się w dzieciństwie i wte i wewte rozwiązywał i zawiązywał sznurówki. Nerwus, gdy coś szło nie po jego myśli. Esteta i mistrz ceremonii. Wszyscy - dzieci i ich rodzice - doskonale wiedzą jak wspaniale przygotowywał oprawę Mszy św. pierwszokomunijnej, jak precyzyjnie wszystko organizował. Romantyk wcielający w czyn słowa Johanna Wolfganga Goethego:

"Gdzie słyszysz śpiew, tam śmiało wstąp, 
tam dobre serca mają. Bo ludzie źli,
ach, wierzaj mi, ci nigdy nie śpiewają". 

Laureat plebiscytu "Ziarnko Gorczycy" z 2005 r. Na zdjęciu ze statuetką najlepiej widać, jak bardzo stronił od rozgłosu, jak on go peszył, wprawiał w zakłopotanie. Organizator letniego wypoczynku dla setek dzieci każdego roku. Niektórzy pamiętają jeszcze Chochołów, potem Piwniczną-Zdrój i Borownice i wreszcie Orzechówkę pod Brzozowem nieopodal jezuickiego nowicjatu w Starej Wsi na Podkarpaciu. Zawsze posługiwał się mową miłości. Już absolutnie w kontakcie z najmłodszymi. Pamiętam wyraz jego oczu, gdy rozmawiał z dzieckiem. Twórca tzw. dziecięcych chórków przygotowujących oprawę muzyczną do Mszy św. Z założenia i chórki, i letni wypoczynek miały się przyczynić do przywiązania dzieci do Boga.
Doskonały kawalarz, z ciętym dowcipem. Erudyta. Stworzył wiele aforyzmów, powtarzanych dziś przez wielu. Skupiał wokół siebie i małych, i dużych. Wymagał od wszystkich. Mocno i wiele wymagał. Nie pozwalał na bylejakość. Obdarowywał rozsądną miłością dobrego, rozważnego ojca. Rozdawał też "piątki" i lizaki w kształcie serduszka. Chrystusowy żołnierz; dziś młodzi mówią o sobie, że są wojownikami.
Urodził się 2. lutego 1944 r. Właśnie dziś kończyłby 70 lat, gdyby 5 lat temu w poniedziałek 16. stycznia nie porzucił swojego ciała w łazience jak znoszonej piżamy i nie wyskrobał się na kolana Boga, by stamtąd rzucać nam szczęśliwość pod nogi.
Czy 5 lat to dużo? Wystarczająco dużo, by nieliczni już tylko pamiętali i zapalili w ten dzień światełko pamięci na jego grobie.

sobota, 1 lutego 2014

Jestem jak motyl przesadnie zmęczony

Najchętniej bym zasnęła. Po to, by przeczekać. Jeszcze nie wiem, czy bardziej do dnia operacji, czy bardziej do otrzymania wyniku. Jak donosi osoba uwierzytelniona i upoważniona do donoszenia wycinek był trudny do zbadania na miejscu i w teczce histopatologa pojechał do Krakowa, do odczytu na lepszym sprzęcie. Wyciągnęłam z tego dwa wnioski, ale może całkiem błędne. Wnioski stawiają skrajne tezy: po pierwsze, że nie jest to wielki zajzajer, po drugie, że nie można powiedzieć, że go w ogóle nie ma. Obie skrajności byłyby proste do zbadania. Pewnie dlatego lepiej bym zasnęła, bo we śnie się śni, nie myśli. Przecież w swoim życiu nie pozwalam sobie na niemyślenie. Za to z lubością oddaję się we władanie snom.
Jestem śmiertelnie zmęczona. Cokolwiek robię zmęczenie ogarnia mnie od palców stóp, po czubek głowy. Najbardziej zalęgło się w głowie. Nie mogę myśleć, ani wykonywać najprostszych czynności.
Ponieważ doszły mnie słuchy, że osoby czytające "Praktyczny poradnik pacjentki oddziału ginekologii onkologicznej"..."  wpadły w popłoch i wielki niepokój, chciałabym wydać oświadczenie.
Niniejszym oświadczam, że z założenia tekst miał być humorystyczny i w części wypunktowanej tak na pewno należy go odbierać. Wszystko, co napisałam jest prawdą, ale nie tragiczną, choć bolesną. Nie omieszkałam nawet Doktorowi powiedzieć o tym, jaka nazwa powinna widnieć na drzwiach "gabinetu zabiegowego". Mówiłam mu to oczywiście podczas ostatniego badania, gdy siedziałam na tym fotelu na luzie, bo nie bolało (aż tak). Doktor się zdziwił i zapytał: "Aż tak?", a ja powiedziałam: "A nawet bardziej.". Mój lekarz prowadzący jest wspaniałym Człowiekiem, z tych co się pisze z wielkiej litery. Zaś oddział, na którym leżałam, wymarzonym oddziałem szpitalnym, lepszym nawet od tych z Leśnej Góry. Troska, zaangażowanie, pomoc, sympatia, empatia, uśmiech, dobre traktowanie to tylko nieliczne pozytywy całego personelu medycznego i niemedycznego oddziału. Aż się wierzyć nie chce, że to jeden z oddziałów sądeckiego szpitala.
Dlatego proszę Czytelników, by nie wpadali w panikę. Było przykro, nie powiem, że nie. Ale nie z winy człowieka! Za Andrzejem Grabowskim powiem: "Ja wam mówię jest dobrze, jest dobrze, jest dobrze, ale nie najgorzej jest...". Bo, gdy pojawia się cień choroby nowotworowej jest, jak jest "ale nie najgorzej jest...". Zapewniam. I oświadczam. Zdecydowanie gorzej jest, gdy ten cień pada na kogoś bliskiego.


Zmieniłabym słowo "alkohol", na "narkoza" ;). Kto, jak kto, ale ja nie wiem, jak jest po alkoholu. Za to po dwóch narkozach, dwa dni z rzędu jest się jak motyl, przesadnie zmęczonym...