1 września 1979 roku - jak stadko gęsi - 32 dziewczyny, stanęłyśmy na początku nowej drogi w naszym, wspólnym od tej chwili, na krótką chwilę, życiu. Gosia wyróżniała się tym, że usta i dłonie miała brązowe od orzechów, którymi objadała się w ostatni dzień wakacji. Przez całe cztery lata siedziała w pierwszej ławce przyklejonej do katedry i niejednokrotnie była punktem zaczepnym dla nauczyciela chcącego wyładować swoje frustracje. Znosiła to zawsze z pokorą.
Potem nasze drogi się zeszły, gdy nasi synowie rozpoczęli edukację w jednej klasie podstawówki. Spotykałyśmy się codziennie. Gosia wtedy opowiadała o swoich przejściach poporodowych. Były niecodzienne, bo z jakiegoś powodu (może dostała krwotoku) przeszła śmierć kliniczną i na kilka tygodni zapadła w stan śpiączki. Najbardziej wrył mi się w pamięć ten fragment opowieści, gdy wspominała krótkie chwile odwiedzin swojej mamy na oddziale intensywnej terapii i informacje lekarza udzielane nad jej łóżkiem, że z niej już nic nie będzie, że się nie wybudzi, że nie ma w niej już życia... Była nieprzytomna, ale wszystko to słyszała. Podobno usiłowała, a nawet miała wrażenie, że daje znać, że jest, że słyszy, żeby tak nie mówili, bo się mylą.
Tak. Właśnie to z jej opowieści zapadło mi najbardziej w pamięci.
W kolejnych latach spotykałam Gosię na ulicy, w biegu. A to była na zakupach, a to w drodze do pracy... Tylko cześć, cześć.
W ten poniedziałek Gosi pękł tętniak. Znów trafiła na intensywną terapię. Znów śpiączka. Gosia znów podłączona do aparatury podtrzymującej życie. Ktoś mówił, że w środę miało się zebrać konsylium, żeby zdecydować co robić: utrzymywać przy życiu, czy odłączyć.
Gosia odeszła w środę wieczorem.
A co, jeśli i tym razem słyszała rozmowy nad swoim łóżkiem?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz