Sierpniowe dni niosą ze sobą pamięć o tragicznych chwilach z 1942 roku, kiedy to hitlerowski okupant przystąpił do ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej. W praktyce znaczyło to przystąpienie do ludobójstwa na masową skalę. Ludność żydowską polskich miast zgromadzoną wcześniej w gettach zaczęto wywozić do obozów zagłady i palić w komorach gazowych. (Wyjaśniam gdyby zajrzał tu ktoś, kto wie o innych rzeczach, a nie wie o tym).
Wędrówka ulicami sztetlu, który zniknął 23 sierpnia 1942 roku, tak jak zniknęli jego mieszkańcy - na jeden rozkaz oprawców, zaprowadziła uczestników na plac miejski vis a vis klasztoru jezuitów w Nowym Sączu. Na plac, którego bruk był świadkiem niezmierzonych ludzkich tragedii, bólu i unicestwienia nadziei, śmierci. Na plac, który był punktem centralnym nowosądeckiego getta. Dzisiejsze zachodzące słońce oglądało zaledwie dwóch żyjących świadków tamtych koszmarnych wydarzeń, którym cudem udało się uniknąć pacyfikacji i wywiezienia w bydlęcych wagonach na pewną śmierć do Bełżca. To Markus Lustig i Moniek Goldfinger - szacowni starcy, którzy na tę rocznicę przyjechali do swojego świętego Sącza z zagranicy. Drżące głosy wiekowych mężczyzn rozbrzmiewające na Placu 3 Maja zamieniły się w płacz chłopców, którymi wtedy byli. Powietrze nabrzmiało od wszystkich ciężkich i bolesnych słów wypowiedzianych przez owych roztrzęsionych wiekiem i emocjami "chłopców" oraz przez organizatorów i zaproszonych gości. Tak nabrzmiałe i przytłaczające rozdzierał śpiew i wezwanie do apelu pamięci, i myśli zgromadzonych...
Zanim zabrzmiał kadysz za wszystkich, których los wyznaczył na ofiary Holocaustu, rabin odśpiewał psalmy. I właśnie wtedy, w chwili, gdy uczony w piśmie zawodził o zstąpieniu do szeolu, spojrzałam w górę, ponad zaułkami podwórek i dachami kamienic, które pamiętają; spojrzałam w niebo i zobaczyłam roje kolorowych motyli. Zobaczyłam, bo usłyszałam szelest przeźroczystych skrzydeł. To byli wszyscy oni. Rozstrzelani, zamęczeni, zakatowani, roztrzaskani o bruk, wywiezieni, spaleni, unicestwieni... To oni w cichym szeleście motylich skrzydeł zjawili się nad spowitym w mroku nocy miastem i przynieśli wieść o swojej szczęśliwości. O wyzwoleniu. O radości.
Do przebaczenia nawoływali żyjący. Do pamięci i ocalenia od niepamięci również.
To bardzo ważne dzisiaj, bo świat stoi na niebezpiecznej krawędzi.
To ważne zawsze. Ważne, by pamiętać, że wojna rodzi się najpierw w sercu każdego z nas.
P.S.
Pani Mario, Panowie Arturze, Dariuszu, Łukaszu - wielkie Wam dzięki za to, że jesteście pochodniami niosącymi światło pamięci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz