MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

środa, 22 sierpnia 2012

Kałabanie, Kołomyja i mamałyga

Na granicy

Też na granicy, ale również w całym kraju

Kołomyja, ratusz


Żeby się nie zagłębiać w temat można by powiedzieć: byliśmy na Ukrainie, kałabanie jadły nam z ręki, a my w Kołomyi jedliśmy mamałygę.
Jeśli komuś to wystarczy więcej czytać nie musi.

Dostałam pozwolenie od ukraińskiego strażnika granicznego na zrobienie zdjęcia na granicy. Najpierw zabronił fotografowania i kazał schować aparat. Wydało mi się to śmieszne i niemożliwe do wykonania, więc z nadzieją na zrozumienie powiedziałam:
- Sfotografuję tylko ten znak - Tu wskazałam na wielką tablicę informacyjną z napisem Ukraina -  i schowam aparat. Jesteśmy pierwszy raz na Ukrainie, nie mamy jeszcze takiego zdjęcia.
Pan chyba zrozumiał, co dla mnie znaczy "mieć zdjęcie", bo powiedział:
- Znak można, ale na przejściu granicznym nic poza tym.
I tak przez tydzień nie rozstawałam się z aparatem.

W drodze do Kosowa najpierw był Sambor. Właściwie to najpierw była wprawka pozwalająca nam doświadczyć Ukrainy. Na odcinku ok. 30 km droga była tak dziurawa, że to wprost niewyobrażalne i niewyrażalne w słowach. Chyrów wygląda jak wielki lej po bombie. Po takiej wprawce potem każda droga była gładka i wygodna.
Toteż najpierw był Sambor. Zaraz za nim Drohobycz. Już w Drohobyczu ciarki przechodziły mi po plecach. Siedziałam na murku z widokiem na ulicę Brunona Schulza. Klimat miasteczka uderzająco podobny do klimatu wszystkich miast i miasteczek jakie znam od najwcześniejszego dzieciństwa - galicyjski klimat. Gdyby nie wszechobecna cyrylica można by mieć wrażenie, że jest się "gdzieś tutaj".
Potem był Stryj i Stanisławów, ale wtedy padał deszcz, więc nie wysiadaliśmy z samochodów. Dopiero Kołomyja zaprosiła nas do siebie. Z Kołomyi do Kosowa - serca huculszczyzny - już tylko maleńki krok.
W drodze towarzyszyły nam Karpaty. Byliśmy na ich skraju, ale patrząc na południe, czyli na prawo w stosunku do kierunku jazdy, majaczyły raz dalej raz bliżej, tworząc tło krajobrazu. Niebawem miałam się przekonać, że tak jak mijane miasteczka nie różnią się od tych, które znam, tak i Karpaty Wschodnie niczym nie różnią się od znanego mi rodzimego fragmentu Karpat Zachodnich.
Wszyscy dziwili się i jeden autorytet większy od drugiego powtarzał: "Jedziecie na Ukrainę na wakacje? Co to za pomysł? Okradną was. Auta wam ukradną. Tam bieda, tragiczne warunki. I co tam można zobaczyć?".
Ano zobaczyliśmy. I przeżyliśmy. I to tak wiele, mocno i głęboko, że Ukraina będzie wracała w snach jak najpiękniejsza opowieść.
Pojechaliśmy w trzy rodziny trzema samochodami. W drodze mieliśmy SB-radio i cały czas gadaliśmy. Całkiem tak jakbyśmy jechali w jednym aucie. Z samochodów na każdym postoju wysypywało się 11 osób - całkiem spora wycieczka. Po pierwszym szoku spowodowanym stanem dróg, szybko zwróciliśmy uwagę na kopuły cerkwi. Wschodzące słońce ślizgało się po wszystkich złotych baniach i już wtedy można się było zakochać w Ukrainie znaczonej kopułami cerkwi grecko-katolickich i prawosławnych. Mieszkańcy Ukrainy, przynajmniej tej części, wyraźnie zaznaczają prawosławie kijowskie i moskiewskie. Tego drugiego nie lubią. W ogóle nie lubią niczego, co związane z Moskalami - bo tak nazywają Rosjan. Niewyobrażalnie boleśniejsza była dla nich historia po II wojnie światowej, niż dla nas, Polaków. Dlatego wolność wyrażają przede wszystkim wolnością religijną. Mieszkają w starych domach, tych co pamiętają polskich właścicieli, ale na wielu podwórkach stoją kapliczki przydomowe bogato zdobione w środku i na zewnątrz, kapiące złotem, jaśniejące blaskiem nawet w niepogodę. Każdy przydrożny krzyż owinięty jest haftowanym bieżnikiem, jak obrazy w cerkwi. Bieżnik kosztuje krocie. Z krzyża nikt nie odważy się go zabrać. Restaurowane budynki i nowo budowane na elewacji mają religijne motywy. Zdarzyło nam się widzieć, że świeżo wybudowany blok mieszkalny na poddaszu miał kapliczkę z Matką Boską.
Wszystkie te elementy krajobrazu i architektury nie są tylko na pokaz, bo widzieliśmy mieszkańców wielkiego miasta, którzy w obliczu cerkwi przystawali na ulicy i żegnali się z namaszczeniem. Byłam pod wielkim wrażeniem, bo rzecz nie dotyczyła pojedynczych osób, a prawie każdego idącego ulicą. Pewnie ci, którzy się nie żegnali przed cerkwią grecko-katolicką byli prawosławnego wyznania i odwrotnie.
Język wywodzący się ze wspólnej grupy języków prasłowiańskich nie stanowi bariery. No i nasze pokolenie uczone jeszcze cyrylicy nie musiało czuć się jak analfabeci. Dzieci przeszły przyspieszony kurs nauki czytania cyrylicą i nieźle sobie radziły.
Dotarliśmy do Kosowa i stanęliśmy w umówionym miejscu oczekując na naszego przewodnika, który poświęcił nam swój czas opuszczając nas zaledwie na krótkie nocne przerwy.

U bram Kosowa






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz