MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

piątek, 31 sierpnia 2012

Źródła Prutu

Pokonanie szczytu w moim przypadku nie kończy się na wyjściu na górę. Howerla w języku rumuńskim znaczy: trudna do przejścia. A z każdej góry trzeba jeszcze zejść, co przy moich sklerotycznych kolanach jest nie lada wyczynem. Co prawda po przebytej rehabilitacji od kilku zejść kolana już mi nie dokuczały, ale zawsze może przyjść ten czas, kiedy skończy się cudowne działanie zastosowanej fizjoterapii. W przypadku wysiadających kolan do pokonania jest zupełnie inny aspekt górskiego wędrowania.

Sasza zaproponował nam zejście, które przez krótki moment prowadziło szlakiem, przepiękną zieloną połoniną - jakżeby inaczej. Kiedy doszliśmy do środka półokręgu, który tworzyła grań na szlaku, skręciliśmy pod kątem prostym w lewo, to jest na wschód, schodząc w olbrzymi kocioł nieoznakowaną ścieżką*. Tak olbrzymiego kotła nie widziałam nigdy w życiu. Za nim, właściwie pod nim, był następny i następny. Gdzieś w dole, u kresu wędrówki natknęliśmy się na okopy z I wojny światowej. Żadna ścieżka dydaktyczna, jakich w naszych górach pełno - autentyczne okopy, z autentycznym drutem kolczastym.
Pierwszy kocioł był o tyle piękny, co przerażający z uwagi na moje kolana. Ściana do zejścia prawie pionowa - jeszcze bardziej niż wcześniej wyjście na szczyt. Zejście z drugiego okazało się jeszcze bardziej karkołomnym przedsięwzięciem. Przed nami rozpościerał się widok tak rozległy, że człowiek znajdujący się na odległość ręki zdawał się już maleńki w obliczu majestatu tej wielkości.
Tu jest najdoskonalsza odpowiedź na pytanie, po co włóczymy się po tych wszystkich górach, szczytach, zboczach, stokach, dolinach potoków i rzek, połoninach i halach. By uznać swoją małość w obliczu prawdziwej wielkości. Takiej wielkości, która wyszła spod ręki Stwórcy.

Kolana mnie nie rozbolały, chociaż do samego końca drogi nie mogłam wiedzieć, że tak będzie. Z każdym krokiem cieszyłam się z widoków, jakie się przed nami roztaczały. Powetowałam sobie stratę braku zdjęć z odcinka wyjścia z Małej Howerli na Howerlę i co rusz się odwracałam, by ze ścieżki, którą szliśmy, robić zdjęcia. Dziwna właściwość, że przy zejściu zawroty głowy i szaleństwo błędnika nie działają tak jak w drodze na szczyt. No przecież się tym nie martwię, zauważam tylko fakt. Tak samo, jak zauważyliśmy słupki graniczne granicy polsko - czechosłowackiej datowane na 1939 rok. Znajdowaliśmy się blisko, zaledwie kilka, no może kilkanaście godzin marszu od miejsca zetknięcia się trzech przedwojennych granic: polskiej, czechosłowackiej i rumuńskiej. Dziwne uczucie - być w głębi obcego kraju i co rusz odkrywać tyle śladów z przeszłości własnego narodu, własnej państwowości. Choć państwowość jest tu najgorszym słowem - pojęciem, którego można użyć. "Będę musiała po powrocie do domu dokładnie zgłębić temat" - pomyślałam. Już wtedy bardzo bolało mnie niezrozumienie świata, w którym się znalazłam. Na ile znałam temat, na tyle miałam poukładany w głowie porządek świata, jaki zastałam, gdy zjawiłam się na nim i to było dobre. Wiedziałam, że kiedy pojadę na Ukrainę, o co zabiegał pewien osobnik już od wielu lat, cały ten ład zostanie nie tyle zaburzony, co zburzony, obalony, zniknie. Tak się też stało. A co się dziwisz? Jak mogłoby być inaczej znajdując tyle śladów polskości kilkaset kilometrów od obecnej granicy państwa?
Dla krajobrazów górskich nie ma to na szczęście żadnego znaczenia. Żyją rytmem wyznaczonym przez przyrodę. Cieszą się każdą porą roku, wystawiają swe lica do słońca i z pokorą przyjmują nawałnice. Trwają od milionów lat obojętne na sprawy człowiecze. Tyle pokoleń ludzi przeminęło, a one wciąż trwają. Niezależnie od ustrojów politycznych i granic. Nie ludzie mają na nie wpływ, a one na ludzi. Człowiek wspinający się na szczyty gór, albo też ten mieszkający w ich cieniu musi podporządkować się rytmowi, jakie one nadają. I dobrze by było, by każdy człowiek w swej bucie panowania nad światem, stanął twarzą w twarz z górą. By zamiary swe niewolenia innych ludzi poprzez ograniczanie ich myśli i pragnień przymierzył do góry. By wszelkie zapędy swe względem przyrody żywej i nieożywionej skonfrontował w obliczu swojej mizernej postury naprzeciw góry.

Od jakiegoś momentu przy zejściu towarzyszył nam szum wody. Jakby stłumiony. Pierwsza usłyszała go mała dziewczynka, uczestniczka wyprawy. Jak okiem sięgnąć nie widać było żadnego strumienia, najmniejszego nawet cieku wodnego, a coś szumiało i szumiało. Odgłos niewątpliwie musiał dochodzić spod ziemi. No, przynajmniej spod darni, która gdzieniegdzie zerwana, zapewne przez schodzące zimą lawiny, odkrywała czarną ziemię. Tak czarną, że takiej jeszcze nie widziałam. W tym zjawisku tkwiła odpowiedź nazwy pasma, po którym wędrowaliśmy - Czarnohora.
Kiedy zbliżaliśmy się do końca pierwszego kotła już długo idąc po jego dnie, dotarliśmy wreszcie do miejsca, w którym woda wypłynęła spod ziemi. Momentalnie na jej szlaku znalazły się głazy i skały, choć do tej pory szliśmy przykładną połoniną, nawet kosodrzewiny jeszcze nie było. Tylko na stoku Howerli w momencie zejścia towarzyszyło nam rumowisko skalne, całkiem jak na Babiej Górze. Jednak skały w nurcie strumienia, który nagle wypłynął spod ziemi były zupełnie innego pochodzenia niż te, które mijaliśmy na stoku Howerli. Tamte z mapą geograficzną na sobie, te omszałe i wypłukane wodą. Choć zdawało się, że strumień wypłynąwszy na połoninę pogodził się z zastanym porządkiem rzeczy. W godzinie, w której przy nim stanęliśmy wyglądał najniewinniej na świecie. Płynął małym rozlewiskiem, spokojnie, jakby również nie mógł się nadziwić wielkości świata, który zobaczył.
To był początek Prutu. Jednej z głównych rzek regionu, ale też Mołdawii i Rumunii. Pomiędzy Czarnohorą i Gorganami, czyli na Huculszczyźnie płyną trzy najważniejsze rzeki: Prut, Czeremosz i Cisa. Dwie ostatnie mają krótki bieg, ale i tak wiele znaczą w życiu mieszkańców, zawsze znaczyły. Prut pochłania je - Czeremosz wcześniej, Cisę nieco dalej. Płynie przez wiele setek kilometrów, by już blisko Morza Czarnego ujść do Dunaju. Prut jest drugim co wielkości dopływem Dunaju. A w swej długości jest niespełna 100 km krótszy od królowej rzek Polski.
W drugim kotle spływał ogromną kaskadą. Szliśmy równolegle do skał, po których staczał swe wody na dno kotła, w kłującym jałowcu, który zastępował kosodrzewinę. Gdy po zejściu na dół zadarliśmy swe głowy do góry, ujrzeliśmy widok zapierający dech w piersiach.
Już wtedy wiedziałam, że Prut ma wielkie znaczenie, jak wielkie dowiedziałam się dopiero później. Czułam to pod skórą, chociaż nie mogłam tego wytłumaczyć. Tak samo jak słyszeliśmy wody Prutu zanim one same ujrzały światło dzienne. Takie rzeczy odczuwa się szóstym zmysłem w sposób nadprzyrodzony. Jakaś wiedza tkwi w człowieku, na wzór wiedzy archetypicznej, przekaz duchowy i genetyczny doświadczeń pokoleń wcześniejszych, zakodowany obraz i wizerunek rzeczy, zjawisk i ludzi. Albo może coś zupełnie innego.
Dość, że brakowało nam już wody, którą wzięliśmy ze sobą, słońce prażyło coraz mocniej, schodząc w dół oddalaliśmy się od orzeźwiającego wiatru. Prut poczęstował nas swoim krystalicznym smakiem, pozwolił zaczerpnąć kropli schłodzonych pod ziemią, nieskazitelnie czystych i nieprzyzwoicie zimnych. Smakował wybornie. Ożywił nasze komórki życiodajną siłą. Dał moc swojej siły pozwalającej drążyć skały i niewinność pierwszej strugi przejrzystej, krystalicznej wody. Największe bogactwo, które skrywa Howerla. Największe bogactwo ludzi, choć ci nie zdając sobie sprawy z prostoty najwspanialszego daru natury, uganiając Bóg wie za czym po świecie, marnują życie. Tymczasem życie wypływa ze wschodniego stoku góry, która stawia wyzwanie niejednemu człowiekowi, stając nagle na jego drodze. Wyzywa go na pojedynek. Mówi: zmierz się ze mną. I śmiałkowi w nagrodę daje możliwość dotknięcia źródła, które jest źródłem wszech rzeczy. Bo przecież pochodzi od Stwórcy.


Album ze zdjęciami z Howerli.


* Sasza jest przewodnikiem górskim.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz