Ale też prognozy pogody na zbliżający się weekend, na który zaplanowaliśmy naszą wyprawę pokazywały goniące się po niebie w te i we w te niże. Najbliższy wyż był daleko, w świecie wyznawców Buddy i tylko znad Skandynawii pchał się jakiś maleńki "wyżyk", ale lepiej, żeby się nie dopchał, bo przyniósłby lodowate tchnienia, a może i śnieg.
Tak więc jeszcze w piątek, gdy jechaliśmy do Zawoi lało jak z cebra. Dosłownie z auta nie dało się wyjść, by przejść do domku. Baz nadziei na polepszenie pogody, ale by nie tracić ducha, przez pół nocy planowaliśmy wyjście o poranku. Kłóciliśmy się o godzinę pobudki itd. Przez tyle tygodni planowaliśmy tę wyprawę, że postanowiliśmy udawać, że nie słyszymy, jak deszcz bębni po dachu kempingu.
Nad ranem, gdy przebłysk świadomości przedarł się przez pokłady mojego snu, stwierdziłam, że dochodzący z zewnątrz szum jest niewątpliwie szumem spowodowanym deszczem. Widać wbrew prognozie, która mówiła, że sobota będzie bez opadów, nie zaprzestał burzyć naszych planów. Kiedy budziłam się coraz bardziej uświadomiłam sobie, że to potok szumi, a przez okno dachowe przemknął szybko niewielki fragment błękitnego nieba, które dziurawiło chmury na wylot.
- Tyle deszczowych dni wcześniej, pewnie nici z ładnej pogody - pomyślałam z nadzieją, że jednak nie trzeba będzie iść na ten Diablak, bo przecież zawsze bardziej mi się nie chce, niż by mi się miało chcieć. Zwłaszcza chodzić w góry... - A poza tym przecież na taką wyprawę pogoda musi być murowana. Nie można ot tak sobie wybrać się na drugi co wysokości po Rysach szczyt w polskich górach.
Kiedy usłyszałam radośnie świergolące ptaki, wiedziałam, że moja ostatnia deska ratunku właśnie poszła się... No, poszła.
Na domiar wszystkiego okazało się, że moja kurtka została w domu na wieszaku. Na szczęście dobrzy ludzie zaoferowali mi swoje - im niepotrzebne, co nie zmieniło faktu, że załamałam się z powodu mojej głupoty i długo nie mogłam tego przeboleć.
W pełni sił. Co widać. |
Wychodziliśmy żegnani niedowierzaniem pozostałych uczestników Spotkań Muzycznych. Niebo obiecywało nam rychły powrót. Ważniejsi ode mnie stwierdzili, że przecież w każdej chwili możemy się wrócić. Jednak każda chwila sprawiała, że powrót był daleko - jak to z powrotami bywa. Pewnie nie byliśmy jeszcze w połowie drogi na Markowe Szczawiny, jak zrobiło się na tyle przyzwoicie, że można było mieć bardziej gwarancję na dobrą pogodę, niż obawy, że będzie zła. Choć niebo przykryte było chmurami, nie były to chmury deszczowe. Coraz częściej przyświecało słońce, aż do schroniska na Markowych Szczawinach na wysokości 1180 m n.p.m. doszliśmy prawie ugotowani z gorąca.
Droga na Markowe Szczawiny, zielony szlak. |
Pierwsze poważne podejście. Wspomaganie Paseczka. |
Wiatr nas gna. |
Tu musiało być ciężko skoro Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem się wspiera. |
Babiogórski Park Narodowy serwuje turystom szlaki wytyczone podobnie jak w Bieszczadzkim Parku Narodowym. Wyłożone kamieniami, wytyczone drągami lub deskami tworzącymi ścieżki i chodniki. Nie znaczy to, że można wybrać się na nie w trzewikach, czy mokasynach lub zwykłych adidasach. Choć prawdę mówiąc, o ile na trasie z Markowego do Markowych Szczawin można było jeszcze spotkać pseudoturystów, tak kolejny etap wędrówki, który rozpoczynał się pod schroniskiem na wspomnianej wysokości, eliminował tych, którzy po górach chodzić nie powinni.
Zrobiliśmy przystanek na odpoczynek, posiłek, gorącą herbatę i - pomimo wcześniejszego uczucia ciepła - doubieranie się. Powiedzmy sobie szczerze - ten "wyżyk" znad Skandynawii z gwarancją bezdeszczowej pogody dał nam również podmuchy lodowatego powietrza. I to nie tylko jako zapowiedź zimna na szczycie, ale wiatru towarzyszącego nam przez całą drogę. Były momenty, że ukształtowanie stoku nie dopuszczało podmuchów, ale te były rzadko. Częściej wiało. Dlatego, mimo, że był drugi dzień czerwca, pod polar i kurtkę, które już miałam na sobie, założyłam jeszcze jeden polar.
Olbrzymie borowiny. |
Przerwa śniadaniowa. |
Całkiem nowe schronisko, jeszcze w połowie ubiegłego roku nie funkcjonowało. |
Pierwszy odcinek drogi przebiegał w scenerii wszędobylskiej buczyny karpackiej, która nie wiadomo kiedy zamieniła się w las jodłowy. Zarówno buki, jak i jodły - olbrzymie! Przecież rosną w majestacie królowej Beskidów. Niejeden śmiałek cofał się w pół drogi. Byli też tacy, którzy spod szczytu ustąpić musieli. Kapryśną jest ta królowa.
U stóp niebotycznych jodeł na drodze na Markowe Szczawiny rosną olbrzymie borowiny. Tak wysokich krzaków, które zaledwie są runem leśnym, jeszcze nigdy nie widziałam!
Wyjście na wysokość 1180 m było już nie lada wyczynem. Wiele stromych podejść do pokonania - wcale nie taka łatwa trasa. Mieliśmy jednak świadomość, że to przygrywka przed właściwym wyjściem, więc jakoś inaczej zmęczenie się rozkładało. W prawdzie DoFu powiedziała, że ona już dalej nie idzie i w związku z tym zostanie pod schroniskiem i poczeka na nas, ale została odpowiednio zmotywowana przez resztę uczestników wyprawy i zdecydowała się jednak pójść. W cywilizowanym świecie taka motywacja zostałaby zapewne uznana za antymotywację, ale my już tak mamy i co na to poradzić, że cywilizowane metody motywacyjne są nam obce, jeśli chodzi o kontakty w obrębie nas samych? Ważne, że działa.
Nie wiedzieć kiedy, kierownictwo nad wyprawą przejął mąż Paseczka i to on zadecydował, że idziemy na Perć Akademików...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz