Portowe miasto w Szkocji. Niespełna 200 000 mieszkańców. Droższe niż Glasgow i Edynburg (bynajmniej nie w popularnej grze Monopoly). Po Hindusach i Pakistańczykach Polacy i Litwini wybijają się w mieszance etnicznej Wysp. Fabryka silosów, kontenerów i zbiorników retencyjnych. Praca fizyczna. Wielozmianowa. Nie ma konieczności, by znać język, bo przecież u boku pracują Polacy. Mieszkanie też wynajmują w kilku chłopa, by było taniej. Strasznie wysokie opłaty czynszowe i za wywóz śmieci oraz sprzątanie miasta. Tak trzeba - mieszka się jak w hotelu robotniczym.
W zasadzie opowieść o ziemi obiecanej płynęła gładko przez długi czas. W pewnym momencie szczerość wzięła górę.
Okazuje się, że właściciel zakładów już z wyglądu przypominał dziecko esesmanna. W pracy był zawsze: w dzień i w nocy. Pojawiał się znienacka, zza pleców, szczerzył zęby w lekkim, kwadratowym rozchyleniu warg i ganił za wszystko. Nie były to łagodne, ojcowskie połajania. Siał strach i przerażenie. Jeszcze ten wygląd dziecka esesmanna! Jakby min uczył się z portretu tatusia, oprawcy.
Kilka lat pracy w zakładzie, w którym rytm wyznaczały syreny oznajmiające rozpoczęcie pracy, przygotowanie do przerwy na lunch i przerwę. Następnie przygotowanie do zakończenia przerwy i zakończenie przerwy. Dwie przerwy w systemie 8-godzinnym, trzy w systemie 10-cio i 12-to godzinnym. Kolejna syrena na przygotowanie do zakończenia i zakończenie pracy. Lunch spożywany naprędce, przyniesiony z domu. No i ten nadzorca, tfu! właściciel, wyglądający i zachowujący się jak dziecko esesmanna.
Po wielu latach właściciel zajmujący się nadzorowaniem pracy na taśmie, wyciągający ze śmieci i sprawdzający każdą wyrzuconą jednorazową rękawiczkę, czy aby wykorzystana do maksimum, każdy papierowy fartuch ochronny, podejmuje decyzję o pozbyciu się części udziałów. Tworzy się zarząd. Miejsce właściciela zajmuje prezes. Pracę wykonywaną dotąd przez jedną osobę, odtąd wykonuje kilkunastu menadżerów, dyrektorów i kierowników odcinków. Jednak ponad 50 % udziałów ma były właściciel. Kontrole jednorazowych ubrań ochronnych zaostrzają się. Już nie jedna, a kilkanaście osób zagląda do koszy na śmieci i wywleka papierowe fartuchy i jednorazowe rękawiczki. Zaczynają się poszukiwania winnych wyrzucenia zbyt czystych jednorazówek do kosza i rozliczanie pracowników z marnotrawienia majątku firmy. Równocześnie zarząd traci miliony funtów za źle przygotowany przetarg. Zdarzają się również wpadki, że inżynierowie źle obliczyli skład chemiczny danego silosu, kontenera czy zbiornika i kilkadziesiąt sztuk, każda warta 8 tys. funtów, kruszy się, jak wafle.
Z dnia na dzień dla zwykłych pracowników staje się jasne, że były właściciel odnalazł nową pasję w swoim życiu. Już nie jest takim ekonomem, przypominającym dziecko esesmanna, jakim był dotąd. Złagodniał. Nie usiłuje utrzymać w tajemnicy, wręcz agituje pracowników do przystąpienia do założonego przez siebie kościoła. Chodzi po halach fabrycznych i nawraca ludzi cytując Ewangelię w luźnym tłumaczeniu i interpretacji. Wybrał fragmenty z Pisma potrzebne do szerzenia własnej religii i to nimi "karmi" ludzi. Namawia, zachęca do przystąpienia do jego kościoła. Kusi i obiecuje wedle własnej interpretacji Słowa Pańskiego. Mówi: moja religia, mój kościół. Istotnie, pobudował na ten cel olbrzymie domiszcze.
Zwykli pracownicy machają ręką.
Rzesza menadżerów, dyrektorów i kierowników odcinków wstępuje do kościoła założonego przez największego udziałowca firmy. Nawet go finansuje.
By awansować. By nie stracić pracy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz