Zmierzając jednak drogą do wyznaczonego celu, idę za mapą. Zawsze to prostsze niż błądzenie po omacku. Nie znaczy to, że w trakcie wędrówki nie rozkładam mapy i nie dokonuję analizy i zmiany drogi, którą dojdę, gdzie zmierzam.
Gdzie zmierzam? Wyszłam, zdaje mi się, ze środka. I im bardziej się zastanawiam nad tym, gdzie idę, tym bardziej mam wrażenie, że idę do środka. Całkiem jak Kubuś Puchatek zaglądający do baryłeczki z miodem. Tylko mój środek robi się coraz pełniejszy, w przeciwieństwie do baryłki Puchatka, która była pusta.
Moje życie wypełnia się treścią. Taką, która z tego środka, który jest środkiem wyjścia, rozprzestrzenia się promieniście na zewnątrz. Aż po horyzont. Po wszystkie horyzonty, jak okiem sięgnąć. Ale też treść mojego życia niechybnie zmierza ku środkowi, temu, który jest środkiem dojścia, powodując jego pęcznienie i pulchnienie jak dobrze wyrobionego i wygrzanego ciasta drożdżowego.
Nie oglądając się za siebie, ani też zbytnio nie wybiegając do przodu, cały czas mam wgląd na to, co zostawiłam z tyłu, jak i na wydarzenia przyszłe.
I czuję, całą sobą czuję, że wypełnia się wielka obietnica. Obietnica dana mi tak dawno temu, że właściwie mogłam o niej zapomnieć. I byłabym zapewne zapomniała, gdybym gdzieś w środku nie czuła, że tak jest.
Bo w każdym środku jest Światło, które prowadzi.
Szczęśliwi, którzy cię widzieli (...).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz