Z Pawłem W., którego nazwisko jest tylko o jedną literą dłuższe od nazwiska znanego producenta odzieży dla dzieci, stałam kiedyś na trudnej warcie w Załęczu, podczas poobozowego zlotu drużyn biorących udział w harcerskiej Centralnej Akcji Szkoleniowej, w skrócie zwanej CAS. Na CAS-ie nie byłam, ponieważ tak zdecydował drużynowy, ale na zlot pojechałam. Warta była trudna, obejmowała czas zawarty między godziną 2 - 4. Zawsze bałam się ciemności i ciszy tak głębokiej nocy, dlatego, gdy byłam młoda, w ramach stawiania sobie wyzwań, wybierałam te godziny na wartowanie. Lęk przed nocnymi widziadłami pozostał, ale dzisiaj nie stać mnie na tego typu wyzwania. Podejmuję dużo trudniejsze.
Teren obozowania podczas zlotu w Załęczu był ogrodzony i w miarę oświetlony; zresztą i tak siedzieliśmy prawie przez cały czas na krawężniku pod latarnią na środku placu. Może i byliśmy widoczni dla wszystkich, ale i do nas nikt by się niezauważony nie zbliżył, jak byłoby to w przypadku, gdybyśmy siedzieli daleko od źródła światła.
Paweł W. usiłował być romantyczny. Ale romantyzm w jego wykonaniu daleki był od stopnia mojej wrażliwości i poezji uczuć. Znacznie lepiej od bycia romantycznym Pawłowi W. wychodziło bycie dowcipnym. Tak też tę wspólną wartę zapamiętałam - pomimo wszechogarniających strachów nocnych - jako jeden wielki wybuch wesołości. Paweł W. zawsze miał to do siebie, że w jego towarzystwie wybuchy śmiechu były nieuniknione, jak gejzery w Parku Yellowstone.
Podczas pobytu w Załęczu zobaczyłam Pawła W. zupełnie inaczej, niż patrzyłam na niego na co dzień. I nie wiem, jakie siły wtedy zadziałały, dość że ta wspólna warta i zajęcia warsztatowe utkwiły mi w pamięci i nie pozwoliły Pawła W. jednoznacznie zaszufladkować.
Paweł W. bycie instruktorem harcerskim zamienił na funkcję trenera przyszłej kadry pływackiej naszego regionu, kto wie, może i kraju. Wiecznie bywa na jakichś olimpiadach i turniejach ze swoimi podopiecznymi, dlatego na spotkania CISOWCÓW przyjeżdża niezwykle rzadko. Ostatni raz widziałam się z nim kilka lat temu w miejscowości, w której mieszka i działa. Byłam wtedy w pracy - przywiozłam cały autobus półkolonistów do kopalni soli. Zawczasu umówiliśmy się na spotkanie, ponieważ i tak musiałam dotrzeć z dziećmi dużo wcześniej niż mieliśmy zjazd do kopalni, więc miałam mieć około godziny wolnego czasu.
Kiedy autokar zajechał na parking, Paweł W. stał na płycie. Wysiadłam z wozu i jakoś spontanicznie postanowiłam tym razem ja być romantyczna i po niezliczonych latach od ostatniego spotkania, rzuciłam się Pawłowi W. na szyję. Zawisłam na jego szyi i czuję, a właściwie nie czuję reakcji z jego strony. Paweł stał, jakby połknął kij. Nawet nie palnął nic głupiego do śmiechu. Kiedy stanęłam na ziemi i spojrzałam Pawłowi W. w twarz, zobaczyłam łzy w jego oczach. No, nie! - pomyślałam sobie. - Przecież nie płacze ze wzruszenia?
Szybko też okazało się, że łzy, które Pawłowi W. poleciały z oczu, były łzami bólu, ponieważ był świeżo po wypadku samochodowym i urazie kręgosłupa.
Kilka dni temu Paweł W. zapowiedział swój przyjazd na spotkanie CISOWCÓW, które dorocznym, jesiennym zwyczajem odbędzie się w najbliższy weekend w Stanicy Harcerskiej w Kosarzyskach. Trudno mi się doliczyć, ale ostatnio na takim spotkaniu Paweł W. był chyba 15 lat temu!
I dobrze, że sobie przypomniałam o tym zdarzeniu: zapytam jeszcze przed przyjazdem przez telefon, czy już go kręgosłup nie boli...
A to już jutro. Spotkanie z ludźmi, którzy w swej zawodowej drodze przeklinają swój harcerski rodowód, bo twierdzą, że są osobami, które z nabytej właśnie w harcerstwie obowiązkowości i odpowiedzialności, są w stanie już nawet po czasie wziąć się za wykonanie jakiegoś zadania i pracy, które ktoś inny zawalił i zrobić je tak, że są gotowe przed czasem...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz