MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

piątek, 26 października 2012

Jak raz harcerzem, to na zawsze!

Z Pawłem W., którego nazwisko jest tylko o jedną literą dłuższe od nazwiska znanego producenta odzieży dla dzieci, stałam kiedyś na trudnej warcie w Załęczu, podczas poobozowego zlotu drużyn biorących udział w harcerskiej Centralnej Akcji Szkoleniowej, w skrócie zwanej CAS. Na CAS-ie nie byłam, ponieważ tak zdecydował drużynowy, ale na zlot pojechałam. Warta była trudna, obejmowała czas zawarty między godziną 2 - 4. Zawsze bałam się ciemności i ciszy tak głębokiej nocy, dlatego, gdy byłam młoda, w ramach stawiania sobie wyzwań, wybierałam te godziny na wartowanie. Lęk przed nocnymi widziadłami pozostał, ale dzisiaj nie stać mnie na tego typu wyzwania. Podejmuję dużo trudniejsze.
Teren obozowania podczas zlotu w Załęczu był ogrodzony i w miarę oświetlony; zresztą i tak siedzieliśmy prawie przez cały czas na krawężniku pod latarnią na środku placu. Może i byliśmy widoczni dla wszystkich, ale i do nas nikt by się niezauważony nie zbliżył, jak byłoby to w przypadku, gdybyśmy siedzieli daleko od źródła światła.
Paweł W. usiłował być romantyczny. Ale romantyzm w jego wykonaniu daleki był od stopnia mojej wrażliwości i poezji uczuć. Znacznie lepiej od bycia romantycznym Pawłowi W. wychodziło bycie dowcipnym. Tak też tę wspólną wartę zapamiętałam - pomimo wszechogarniających strachów nocnych -  jako jeden wielki wybuch wesołości. Paweł W. zawsze miał to do siebie, że w jego towarzystwie wybuchy śmiechu były nieuniknione, jak gejzery w Parku Yellowstone.
Podczas pobytu w Załęczu zobaczyłam Pawła W. zupełnie inaczej, niż patrzyłam na niego na co dzień. I nie wiem, jakie siły wtedy zadziałały, dość że ta wspólna warta i zajęcia warsztatowe utkwiły mi w pamięci i nie pozwoliły Pawła W. jednoznacznie zaszufladkować.
Paweł W. bycie instruktorem harcerskim zamienił na funkcję trenera przyszłej kadry pływackiej naszego regionu, kto wie, może i kraju. Wiecznie bywa na jakichś olimpiadach i turniejach ze swoimi podopiecznymi, dlatego na spotkania CISOWCÓW przyjeżdża niezwykle rzadko. Ostatni raz widziałam się z nim kilka lat temu w miejscowości, w której mieszka i działa. Byłam wtedy w pracy - przywiozłam cały autobus półkolonistów do kopalni soli. Zawczasu umówiliśmy się na spotkanie, ponieważ i tak musiałam dotrzeć z dziećmi dużo wcześniej niż mieliśmy zjazd do kopalni, więc miałam mieć około godziny wolnego czasu.
Kiedy autokar zajechał na parking, Paweł W. stał na płycie. Wysiadłam z wozu i jakoś spontanicznie postanowiłam tym razem ja być romantyczna i po niezliczonych latach od ostatniego spotkania, rzuciłam się Pawłowi W. na szyję. Zawisłam na jego szyi i czuję, a właściwie nie czuję reakcji z jego strony. Paweł stał, jakby połknął kij. Nawet nie palnął nic głupiego do śmiechu. Kiedy stanęłam na ziemi i spojrzałam Pawłowi W. w twarz, zobaczyłam łzy w jego oczach. No, nie! - pomyślałam sobie. - Przecież nie płacze ze wzruszenia?
Szybko też okazało się, że łzy, które Pawłowi W. poleciały z oczu, były łzami bólu, ponieważ był świeżo po wypadku samochodowym i urazie kręgosłupa.
Kilka dni temu Paweł W. zapowiedział swój przyjazd na spotkanie CISOWCÓW, które dorocznym, jesiennym zwyczajem odbędzie się w najbliższy weekend w Stanicy Harcerskiej w Kosarzyskach. Trudno mi się doliczyć, ale ostatnio na takim spotkaniu Paweł W. był chyba 15 lat temu!
I dobrze, że sobie przypomniałam o tym zdarzeniu: zapytam jeszcze przed przyjazdem przez telefon, czy już go kręgosłup nie boli...

A to już jutro. Spotkanie z ludźmi, którzy w swej zawodowej drodze przeklinają swój harcerski rodowód, bo twierdzą, że są osobami, które z nabytej właśnie w harcerstwie obowiązkowości i odpowiedzialności, są w stanie już nawet po czasie wziąć się za wykonanie jakiegoś zadania i pracy, które ktoś inny zawalił i zrobić je tak, że są gotowe przed czasem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz