Synek był bardzo rozkosznym dzieckiem. Pewnie jak większość dzieci dla swoich rodziców. Zaczął bardzo późno mówić; już wszyscy, a najbardziej dziadek, bardzo się niecierpliwili. Za to w latach, które nastąpiły, niejednokrotnie z rozrzewnieniem wracałam do dni, w których Synek nie mówił. Choć prawdę powiedziawszy w czasach, kiedy nie mówił, był bardzo ekspresyjny w wyrażaniu siebie i choć trudno to postronnemu czytelnikowi zrozumieć, Synek zawsze był nadmiernie gadatliwy.
Było to pewnie w zerówce, albo w I klasie, kiedy któregoś dnia dziadek wybrał się do szkoły odebrać wnuka po lekcjach. Dzień był październikowy, jeden z tych, w których po serii prawie letnich dni, powiało przenikliwym chłodem. Dziadek się raczej spóźnił niż przyszedł przed czasem, dlatego to wnuk czekał w drzwiach szkoły, a nie dziadek. Kiedy wyszli na otwartą przestrzeń na kładce ponad ulicą, zawiało jak w filmach. Obaj nikłej postury musieli przytrzymać się barierki. W tym momencie dziadek zwrócił uwagę, że dziecko jest z gołą głową i zapytał:
- A gdzie ty masz czapkę?! Jak mama cię wypuściła z domu bez czapki w taki ziąb?!
- Dziadek! A co ty myślisz, że moja mama jest taka nierozsądna, żeby mnie z domu bez czapki wypuścić? - zapytał rozkosznie Synek - Miałem czapkę, tylko mi te ch..e w szkole ukradli.
Zdziwienie i oburzenie dziadka sięgnęło zenitu, bo przecież najbardziej z całej rodziny dbał o czystość języka, ale nie o tym.
Otóż wczoraj wieczorem Synek wrócił z delegacji i zaledwie tylko przekroczył próg zapytałam, dlaczego nie odbierał telefonu.
- A, bo się ci od czapki uaktywnili - stwierdził. - Było włamanie do naszej szatni i w sumie to zginął tylko mój telefon.
- To czemu zostawiałeś w szatni, zamiast mieć go przy sobie? - zapytał Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem.
- Gdybym go miał przy sobie podczas pracy, już dawno bym go rozwalił.
- A! To znaczy, że i tak zaoszczędziłeś go na dłużej - stwierdził z męską logiką ojciec dziecku.
Dzisiaj kupił nowy telefon. W komisie. Ciekawe z jakiego źródła?
A dziadek tak jakoś przypomniał w tym czasie o sobie i jednej z najciekawszych anegdot związanych z nim i z Synkiem.
Zapowiada się całkiem ładna pogoda na czas naszej wycieczki. Najwyższa temperatura z możliwych i piękne słońce. Lubię słoneczną pogodę podczas wszelkich wypraw, głównie z uwagi na to, że dużo ładniej zdjęcia wychodzą.
Bo do tego, by odbyć podróż z przyjaciółmi już niekoniecznie potrzebne jest słońce. Tak jakoś w gronie ludzi, których lubimy i którzy nas lubią słonecznie w sercu się robi samo z siebie...
Jeszcze niedawno byłam ostatnią osobą, która wybierałaby się do miejsca, w które obecnie planujemy jechać. Skoro w minione lato odbyłam podróż w najdalszy zakątek niegdysiejszej Wschodniej Małopolski, czyli na Huculszczyznę, nic dziwnego, że poczułam zew Kresów. Choć miasto, do którego tym razem się wybieramy nigdy przed 39 rokiem ubiegłego stulecia nikomu nie kojarzyło się z Kresami. Kresy to były najdalsze rubieże II Rzeczpospolitej, właśnie te, które latem nawiedziliśmy. Zaś miasto, które mam na myśli, leżało w środkowej Małopolsce, niemal w centrum kraju.
Przewodniki w formie książkowej i elektronicznej oraz mapy od jakiegoś już czasu zajmują poczytne miejsce w naszych zainteresowaniach. Na tę wyprawę Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem szykował się od wielu lat. Gdy otworzyłam w przeglądarce internetowej plan miasta - celu naszej wycieczki, głównym obiektem, jaki zobaczyłam, był oczywiście park i monument jednego z bohaterów narodowych Ukrainy, wszystko znajdujące się w samym centrum historycznej, polskiej metropolii... Nie trzeba wielkich miast, bo w każdej najmniejszej mieścinie, czy wsi jest pomnik, któregoś z (trzech) bohaterów i ulica nazwana imieniem jednego z nich. Jeśli w danej miejscowości jest więcej niż jedna ulica, to na pewno są wśród nich te, którym nadano zaszczytne imiona bohaterów. Tę wiedzę nabyliśmy podczas letniej wyprawy.
My oczywiście jedziemy w zupełnie innym celu niż poszukiwanie i inwentaryzowanie pomników bohaterów narodowych Ukrainy, ale to akurat jest elementem rozładowującym napięcie, które towarzyszy podróży w tamten rejon Europy. Zbyt wiele bólu i niezrozumiałej rzeczywistości wokół; dlatego potrzeba rozweselacza, w postaci małej drwiny.
Latem podczas naszej wizyty rozleciało się łóżko, na którym sypiał jeden z bohaterów. Tzn. ja tylko dokumentowałam fotograficznie. Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem zbierał ochrzan. A łóżka używał, deski wybił i słomę wysypał... O! Rozcięłam sobie palec! Nie mogę więcej pisać...
Znam wielu ludzi, którzy mają prawdziwe pasje w swoim życiu. Miło jest patrzeć na nich i to, w jaki sposób realizują się, niejednokrotnie zarażając innych swoimi zainteresowaniami, lub też swoją postawą zachęcają innych do znalezienia własnego hobby. Tacy znajomi z pasją, to prawdziwy skarb w naszym życiu. Dlaczego? Bo emanuje z nich ciekawość świata i nieopisana radość z możliwości realizowania swoich pasji. Są weseli jak dzieci. Zawsze nad nimi świeci słońce. Można ich spotkać na jasnych i szczęśliwych drogach. Co postanowią, wprowadzają w czyn. Nigdy nie ogarnia ich lenistwo, za to mają niewyczerpane pokłady optymizmu i dobrego humoru. Realizując swoje pasje nawet nie zauważają ile się przy tym napracują, bo wszystkie czynności przybliżające ich do spełnienia zainteresowania są dla nich ogromną przyjemnością. Żyją rytmem wyznaczonym porami roku i porami dnia, zawsze w równowadze z potrzebami, jakie niesie życie. Nie gromadzą zbyt wiele niepotrzebnych rzeczy i sprzętów, o ile nie są to przedmioty pomagające im zrealizować marzenia. Choć przecież niektóre marzenia nie wymagają nakładów finansowych i gromadzenia rzeczy materialnych. Często jest tak, że dochodzą do wielkich osiągnięć w swoim życiu, ale sięgnięcie szczytu nie było pasją samą w sobie, a przytrafiło się jako skutek jej realizowania. Bo realizując marzenia wcześniej, czy później musi się sięgnąć do poszerzenia wiedzy, rozszerzenia te powodują niejednokrotnie, że taki człowiek z pasją staje się autorytetem w danej dziedzinie.
Dlatego przebywanie w towarzystwie ludzi mających inklinacje do ciekawego życia zaraża wartościami, jakie realizowanie pasji niesie. Zaraża ich entuzjazmem, gorliwością, ogniem, zapałem, żarem.
Wśród rozlicznych ludzi, których znam są i tacy, którzy kolekcjonują znajomych. Takich, których realizacja własnych zainteresowań doprowadziła do osiągnięcia sukcesu. Bynajmniej nie dlatego, by dzielić się z nimi swoimi pasjami i marzeniami. Kolekcjonują znajomych - których zwykli nazywać przyjaciółmi - jak znaczki, by mogli się wśród innych znajomych pochwalić, kogo w swoim otoczeniu, mają...
Jakkolwiek groteskowo brzmi tytuł dzisiejszego eseju, kolekcjonowanie ludzi bywa czasami pasją tych, którym zabrakło pomysłu na własne marzenia i odwagi na prawdziwe życie, których charaktery i dusze są szare i nijakie, więc by zabłysnąć i zostać zauważonym, muszą przebywać w blasku cudzej chwały.
Pokolorowałam myśli w tym samym odcieniu, co włosy. Mają czekoladowy zapach. Delikatną chmurą unoszą się wraz z wonią po całej okolicy, w której się pojawiam.
Podczas trudu i bólu przeżywanych wędrówek, które dla mnie zawsze wiodą po górzystym terenie, ktoś ważny powiedział:
- Ludzkie doświadczenia są powtarzalne, co nie neguje ich oryginalności.
A ja właśnie nabiłam sinego guza na nodze. Bardzo boli, ale może przez odczuwanie tego fizycznego bólu, przestanie boleć wielka rana w duszy?
W każdej czasoprzestrzeni ktoś będzie żył, jak we śnie. Na jawie i we śnie. To nie kilkadziesiąt lat. To cała wieczność, bez początku i bez końca. I nie może być tak, że jest ona pusta. Musi być, albo nie być. Jeżeli jest, musi być wypełniona po brzegi. Choć bez początku i bez końca nie można jej ani zmierzyć, ani przemierzyć. Można ją tylko wypełnić. Pragnieniem, które nie spala, ale pozwala płonąć gorącym ogniem. Głodem, który przy każdej próbie zaspokojenia prowadzi do jeszcze większego apetytu. W końcu spełnieniem, bo spełnienie najlepiej wypełnia wieczność.
Spadł śnieg, który nie pasuje do kartki z kalendarza. Czas zawarty w terminarzu dni, miesięcy i całego roku też jest w odcieniu moich myśli i włosów i pachnie czekoladą. Biały śnieg na zrudziałych liściach wygląda jak spieniona śmietanka na powierzchni brązowej, aromatycznej cieczy. Góry, jak filiżanki parującego płynu, dymią mgłami. Pomiędzy przedziera się rzeka i niecierpliwie drążąc czas, wybiega na spotkanie myślom czekoladowym.
W bezmiarze swojego smutku i przygnębienia utonął człowiek, gdy sięgnął po kolejny kieliszek goryczy. Chwilę było go widać na powierzchni, jak łapał ostatni haust powietrza, ale nawet się nie bronił. Chciał utonąć i nie chwycił podanej dłoni. Z pogodną twarzą, jak bohater, poszedł na dno. Płakałam kiedyś nad jego nieszczęściem, ale sam otarł moje łzy. Powiedział: - To boli tylko chwilę. Życie boli dłużej.
Kobieta boi się ośmieszenia, więc żyje wyobrażając sobie, że koryto rzeki nie jej nałogu jest naturalnym środowiskiem dla niej i jej dzieci.
Każdy ma swoje uzależnienie i dno swojego nałogu. Na szczycie, jeszcze wyżej ponad lasem, powiewa chorągiewka na dowód, że ktoś się wspiął na szczyt. U podnóża góry, nad rzeką, rozpięty most łączy dwie krainy. To w tym miejscu w bezmiarze swojego smutku i przygnębienia utonął człowiek, z pogodną twarzą idąc na dno. Czy mam krzyczeć na ratunek, skoro odmówił pomocy, czy iść w kierunku szczytu, bo ktoś już przetarł szlak ścieżki zakopanej w śniegu?
Posiedzę czas jakiś z wyciągniętą dłonią, zawołam pomocy. Mam całą wieczność bez początku i bez końca. Muszę ją przecież wypełnić. Ona ma być, albo nie być.
Może myślą, tą czekoladową, mową, albo uczynkiem sprawię, że dno będzie punktem kolejnego wyjścia?
Pamiętaj, o czym napisałam: albo jest, albo jej nie ma. To tak, jak z człowiekiem. Mnie też może nie być. Bo wszystko jest albo bytem, albo niebytem. Wyobraź sobie świat beze mnie. Mój świat bez ciebie będzie niebytem.
Nadchodzącej nocy nawet myśli mogą stać się skostniałe od zbliżającego się mrozu. Już kiedyś spotkaliśmy się w Kosarzyskach i nocą przez kuchenne okno patrzyliśmy, jak jesień w gwałtownych opadach śniegu zamienia się w zimę.
Kuchnia w każdym domu jest wyjątkowym miejscem, ale ta w Kosarzyskach nie ma sobie równych. Nigdzie indziej, w całym 84 letnim domu nie jest tak przytulnie, jak w kuchni. Zwłaszcza zimną nocą. Ogień buzuje pod blachą dając ciepło i jeszcze coś takiego nieuchwytnego, czego nawet nie da się wyrazić słowami. Może to obecność przyjaciół? Zapewne. Konkretne osoby wraz ze wszystkimi wspomnieniami i skojarzeniami, które nierozerwalnie łączą się i z miejscem, i z ludźmi. To jakieś zmartwychwstanie naszych młodzieńczych uczuć, ideałów, marzeń i dążeń. Pojedynczych i tych zbiorowych. Od iluż to lat jesteśmy takim zbiorowym organizmem, który w zasadzie jest jednomyślny i zdolny do współodczuwania? To już 30 lat! Ładny wiek. Dojrzały i mądry. No i piękny do przeżywania wciąż nowych doświadczeń i przygód. Odpowiedni, by płonąć, jak ten ogień pod kuchnią.
No i najważniejsze, że choć nasz indywidualny wiek pokazuje większą liczbę, to zbiorowy pozwala nam wierzyć, że wciąż jesteśmy młodzi i pełni sił i zapału. Do wszystkiego...
Z Pawłem W., którego nazwisko jest tylko o jedną literą dłuższe od nazwiska znanego producenta odzieży dla dzieci, stałam kiedyś na trudnej warcie w Załęczu, podczas poobozowego zlotu drużyn biorących udział w harcerskiej Centralnej Akcji Szkoleniowej, w skrócie zwanej CAS. Na CAS-ie nie byłam, ponieważ tak zdecydował drużynowy, ale na zlot pojechałam. Warta była trudna, obejmowała czas zawarty między godziną 2 - 4. Zawsze bałam się ciemności i ciszy tak głębokiej nocy, dlatego, gdy byłam młoda, w ramach stawiania sobie wyzwań, wybierałam te godziny na wartowanie. Lęk przed nocnymi widziadłami pozostał, ale dzisiaj nie stać mnie na tego typu wyzwania. Podejmuję dużo trudniejsze.
Teren obozowania podczas zlotu w Załęczu był ogrodzony i w miarę oświetlony; zresztą i tak siedzieliśmy prawie przez cały czas na krawężniku pod latarnią na środku placu. Może i byliśmy widoczni dla wszystkich, ale i do nas nikt by się niezauważony nie zbliżył, jak byłoby to w przypadku, gdybyśmy siedzieli daleko od źródła światła.
Paweł W. usiłował być romantyczny. Ale romantyzm w jego wykonaniu daleki był od stopnia mojej wrażliwości i poezji uczuć. Znacznie lepiej od bycia romantycznym Pawłowi W. wychodziło bycie dowcipnym. Tak też tę wspólną wartę zapamiętałam - pomimo wszechogarniających strachów nocnych - jako jeden wielki wybuch wesołości. Paweł W. zawsze miał to do siebie, że w jego towarzystwie wybuchy śmiechu były nieuniknione, jak gejzery w Parku Yellowstone.
Podczas pobytu w Załęczu zobaczyłam Pawła W. zupełnie inaczej, niż patrzyłam na niego na co dzień. I nie wiem, jakie siły wtedy zadziałały, dość że ta wspólna warta i zajęcia warsztatowe utkwiły mi w pamięci i nie pozwoliły Pawła W. jednoznacznie zaszufladkować.
Paweł W. bycie instruktorem harcerskim zamienił na funkcję trenera przyszłej kadry pływackiej naszego regionu, kto wie, może i kraju. Wiecznie bywa na jakichś olimpiadach i turniejach ze swoimi podopiecznymi, dlatego na spotkania CISOWCÓW przyjeżdża niezwykle rzadko. Ostatni raz widziałam się z nim kilka lat temu w miejscowości, w której mieszka i działa. Byłam wtedy w pracy - przywiozłam cały autobus półkolonistów do kopalni soli. Zawczasu umówiliśmy się na spotkanie, ponieważ i tak musiałam dotrzeć z dziećmi dużo wcześniej niż mieliśmy zjazd do kopalni, więc miałam mieć około godziny wolnego czasu.
Kiedy autokar zajechał na parking, Paweł W. stał na płycie. Wysiadłam z wozu i jakoś spontanicznie postanowiłam tym razem ja być romantyczna i po niezliczonych latach od ostatniego spotkania, rzuciłam się Pawłowi W. na szyję. Zawisłam na jego szyi i czuję, a właściwie nie czuję reakcji z jego strony. Paweł stał, jakby połknął kij. Nawet nie palnął nic głupiego do śmiechu. Kiedy stanęłam na ziemi i spojrzałam Pawłowi W. w twarz, zobaczyłam łzy w jego oczach. No, nie! - pomyślałam sobie. - Przecież nie płacze ze wzruszenia?
Szybko też okazało się, że łzy, które Pawłowi W. poleciały z oczu, były łzami bólu, ponieważ był świeżo po wypadku samochodowym i urazie kręgosłupa.
Kilka dni temu Paweł W. zapowiedział swój przyjazd na spotkanie CISOWCÓW, które dorocznym, jesiennym zwyczajem odbędzie się w najbliższy weekend w Stanicy Harcerskiej w Kosarzyskach. Trudno mi się doliczyć, ale ostatnio na takim spotkaniu Paweł W. był chyba 15 lat temu!
I dobrze, że sobie przypomniałam o tym zdarzeniu: zapytam jeszcze przed przyjazdem przez telefon, czy już go kręgosłup nie boli...
A to już jutro. Spotkanie z ludźmi, którzy w swej zawodowej drodze przeklinają swój harcerski rodowód, bo twierdzą, że są osobami, które z nabytej właśnie w harcerstwie obowiązkowości i odpowiedzialności, są w stanie już nawet po czasie wziąć się za wykonanie jakiegoś zadania i pracy, które ktoś inny zawalił i zrobić je tak, że są gotowe przed czasem...
Pan Łukasz nie zmienił się wcale. Takim, jakim go zobaczyłam po raz pierwszy kilka lat temu, oglądałam go dzisiaj. W dodatku pan Łukasz z wyglądu łudząco przypomina Mojego Brata z dni, które zabrały go na zawsze. Dlatego, z uwagi na to podobieństwo, polubiłam pana Łukasza od razu i bez zastrzeżeń. Przy bliższym poznaniu okazało się, że pan Łukasz jest niezmiernie miłym człowiekiem. Z zawodu jest funkcjonariuszem Straży Granicznej i przyjeżdża do Stanicy z innymi funkcjonariuszami na prelekcje związane z bezpieczeństwem i pokazem sprzętu, jakim dysponują pogranicznicy. Pan Łukasz nie jest zwykłym funkcjonariuszem. Jest przewodnikiem psa tropiącego. Jego pies Biker, to cocer spaniel wytresowany do tropienia narkotyków. Od lat pan Łukasz i inni funkcjonariusze zaznaczają, że nie jest prawdziwą obiegowa opinia, że uzależnia się psy od narkotyków, by je wytresować. Tresura polega na zabawie i podczas każdej prelekcji pan Łukasz demonstruje uczestnikom zajęć pracę psa. Psy są na służbie w Straży Granicznej niemal tak samo, jak ludzie. Kiedy się zestarzeją, przechodzą na emeryturę i mogą zostać u przewodnika w domu. Pan Łukasz jest przywiązany do Bikera z porównywalną wiernością, jaką Biker darzy swojego pana. Bo psy ze służb mundurowych mieszkają w domach swoich przewodników. Kto ma psa, albo innego czworonoga, ten wie, że zwierzaka traktuje się jak członka rodziny. Dlatego pan Łukasz jest bardzo zmartwiony stanem zdrowia Bikera. Osobiście zauważyłam, że - w przeciwieństwie do swojego przewodnika - pies bardzo się postarzał. Podobno niedomaga i ma problemy z wątrobą. Jednak "pracuje" z równym zapałam, z jakim zawsze pracował. Pan Łukasz, by pokazać, jak tropi, chowa w jakimś miejscu kawałek szmatki, w którą niegdyś zawinięte były narkotyki. Podobno zapach utrzymuje się na materiale długo, nawet po praniu. Biker w czasie, kiedy jego przewodnik na oczach uczestników zajęć chowa szmatkę, wyprowadzony jest poza zasięg jego wzroku. Następnie, puszczony ze smyczy, na komendę: "szukaj" zaczyna obwąchiwać okolicę. Umie znaleźć narkotyki w samochodach, samolotach, u ludzi; do tego jeszcze podejmuje trop na odległość wielu kilometrów za uciekającymi przestępcami narkotykowymi. Nie do uwierzenia, że wszystko to robi po to, by po "pracy" jego pan rzucił mu aport do zabawy! To jest jego jedyna nagroda i również jedyna motywacja do podjęcia tropienia narkotyków.
Przewodnik ze swoim psem cyklicznie jeździ na szkolenia. Nie wystarczy jednorazowa tresura przed rozpoczęciem służby przez psa. Psy do służb mundurowych kupuje się, kiedy te mają 12-24 miesiące. Muszą być "żywe" (dlatego wybiera się rasy, które lubią ruch) i chętnie się bawić. Psy stawiają się na służbie według grafiku służby przewodnika.
Kiedy przemierza się drogi w terenie nadgranicznym można spotkać patrole funkcjonariuszy Straży Granicznej, które wyrywkowo kontrolują przejeżdżające w stronę granicy, albo od granicy samochody. Straż Graniczna często bierze udział w zaplanowanych akcjach obławy na przestępców. Patroluje granice w wyłapywaniu nielegalnych uchodźców, którzy przez Polskę zmierzają w głąb UE, zastępuje policję w małych, nadgranicznych miejscowościach, gdzie posterunki zamyka się o 15, niemal jak urzędy. itd. itp.
Placówka Straży Granicznej w Piwnicznej-Zdroju współpracuje z naszą Stanicą Harcerską w ramach rządowej akcji "Razem bezpieczniej". Akcja ma na celu zwiększenie świadomości społecznej w temacie bezpieczeństwa międzynarodowego i bezpieczeństwa w ogóle. Zajęcia te cieszą się wielką popularnością wśród młodzieży i wychowawców sądeckich szkół, a koledzy chorążego Łukasza Kumorka st. sierżant sztabowy Józef Szabla i sierżant sztabowy Wojciech Dobosz zjednują sympatię i zaufanie młodego pokolenia do służb mundurowych.
Niestety placówka SG w Piwnicznej-Zdroju ma zostać zlikwidowana.
Pan Łukasz podczas zabawy z aportem z Bikerem
Biker tropi podczas pokazu przy Stanicy Harcerskiej w Kosarzyskach
Placówka SG w Piwnicznej-Zdroju
st.sierżant sztabowy Józef Szabla podczas zajęć przy Stanicy
Harcerskiej w Kosarzyskach z uczestnikami obozu letniego
Barwy jesieni schowały się za wieczorną mgłą i cały świat
stał się nagle szary. Opar aż dławił od swojej gęstości. Przenikliwe zimno
przeszło już granicę wyznaczoną przez mglistą papkę rozlaną naokół i zmusiło,
by przygiąć ramiona i skulić się w sobie. Wilgotna konsystencja atmosfery
powodowała uczucie duszności. Zdawało się, że kolejny haust powietrza nie
przedrze się już przez zaciśnięte gardło. I wtedy dopiero przyszła świadomość,
że to szloch zmieszany z szarzyzną otoczenia zaciska się pętlą wokół szyi.
Wchodząc w jesienną mgławicę nastrojów i załamania światła
każdy krok jest końcem i początkiem. Śmiercią i narodzinami. Zamknięciem i
otwarciem. Poruszanie się w gęstniejącej
rzeczywistości byłoby niemożliwe, gdyby nie zapewnienie dane pewnej nocy: On
JEST. I to wystarczyło, by uratować
czyjeś życie.
Czasem wydaje nam się, że spotkaliśmy aniołów, a to tylko
bezimienne demony ubrane w piękne, niebieskie oczy.
Moje buty górskie złożyły wniosek o zastosowanie okresu
przejściowego, przedemerytalnego. Wniosek zaznaczył się krwawiącą, pękniętą
wzdymką na małym palcu prawej nogi i w podwójnym bólu (spowodowanym raną i
koniecznością zakupu nowych butów) rozpatrzyłam go pozytywnie... dla butów.
Wniosek ów został sformułowany podczas wyprawy w góry, zapewne ostatniej w tym
roku, po kolejną perłę do Korony Gór Polski. Choć przypominam sobie, że już raz
moje buty zrobiły mi podobnego psikusa, choć znacznie boleśniejszego; wtedy
zszedł mi paznokieć z małego palca lewej nogi. Oj, może zbyt pochopnie
rozpatrzyłam ten wniosek? Poddam go weryfikacji.
Niebieskim szlakiem na Czupel
Czupel to
najwyższy szczyt Beskidu Małego. Wznosi się na wysokość 933 m n.p.m. i aby go
zdobyć, trzeba pokonać różnicę wzniesień wynoszącą ok. 600 m. Niczego sobie.
Tym razem na wyprawę poszliśmy we dwoje. Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem
wybrał dla nas niebieską trasę z Czernichowa, znajdującego się w powiecie
żywieckim w woj. śląskim. Sam Czernichów jest malowniczo (szczególnie
jesienią) położony pomiędzy zalewami: Żywieckim i Międzybrodzkim, nad
rzeką Sołą, nieopodal zapory w Tresnej. Jednak ta malowniczość położenia,
szczególnie pięknie usytuowana od zapory do zapory droga jezdna wzdłuż Soły,
ściąga z promienia wielu kilometrów miłośników jednośladów i to bynajmniej nie
rowerów... dlatego jest głośno nawet głęboko na ścieżkach Parku Krajobrazowego
Beskidu Małego. Bo trasa na Czupel wiedzie właśnie Parkiem Krajobrazowym.
Niebieskim szlakiem na Czupel
Trakt
prowadzi głębokim jarem, który w czasie ulewnych deszczów i gwałtownie
topniejących śniegów zapewne służy za koryto rwącej rzeki. Im niżej, tym jar
jest głębszy, no bo przecież zbiera wodę z innych łożysk i koryt. Dno wyłożone jest
większymi i mniejszymi kamieniami, które stanowią wewnętrzną budowę gór Beskidu
Małego, przynajmniej na zboczach Suchego Wierchu, Rogacza i Czupla, o czym
przekonaliśmy się naocznie, gdyż ktoś (zapewne rabunkowo) odkrył wierzchnią
darń wybierając kamienie, przez co spowodował straszliwe okaleczenie
krajobrazu. W ogóle, gdyby nie feeria barw jesieni, szlak nie miałby w sobie
nic pięknego.
Niebieskim szlakiem na Czupel
Wiatrołomy w partiach szczytowych i wycięte ręką człowieka drzewa
na skraju szlaków, choć odsłaniają widok, nie stanowią optymistycznego tła do kontemplacji
piękna krajobrazów. W dodatku stwierdziliśmy, że w tak "głośnych"
górach jeszcze nigdy nie byliśmy. Na szlakach pełno kładów. Z lotniska
znajdującego się po drugiej stronie Soły, na stoku góry Żar,
ustawicznie startują samoloty ciągnące szybowce i nim wyholują je na
odpowiednią wysokość, robią sporo hałasu, kołując nad okolicą. Kiedy przyjeżdża
się po to, by oglądać to podniebne widowisko, baraban ów zapewne inaczej się
odbiera. Wędrując szlakiem, pod parasolem z drzew, turkot latających maszyn
raczej denerwuje. Do tego jeszcze te warczące i jazgotliwe motory... Brrryyy...
Raczej: wrrryyy!
Niebieskim szlakiem na Czupel
Jednak jesień ze
swoją paletą barw odpłaciła innym zmysłom za te niedogodności, które miłośnik
górskich wędrówek odbywanych zazwyczaj w ciszy i kontemplacji piękna Stwórcy,
musiał znosić.
Początkowo szlak
dał się we znaki. Blisko 2/3 swej długości droga pięła się mocno i stromo pod
górę. No, stopień nachylenia stoku bez porównania do Lackowej, czy Howerli,
ale moje nogi odczuły to, jak zwykle, podczas schodzenia. Za to, pomijając
wstępny odcinek, droga cały czas wiodła bukowym lasem. A las bukowy o tej porze
roku to poezja, uczta dla zmysłów. Tak myślę, że najciężej się szło do Suchego
Wierchu.
Potem jar zamienił się w szeroki gościniec i miało się wrażenie, że
spaceruje się aleją w parku, na górze zamkowej, albo klasztornej. Dookoła,
jakby ktoś rozłożył dywan z zeschłych liści. Tam i z powrotem szliśmy niczym
dzieci, szurając nogami, a liście się unosiły i szeleściły tworząc muzykę.
Słońce prześwitując przez żółte liście klonów i jaworów znajdujących
się gdzieniegdzie, wdzierało się do wnętrza lasu blaskiem jasnego złota i
tym bardziej pomarańczowo-rude liście bukowe kontrastowały z owymi przebłyskami
i w nadmiarze sprawiały wrażenie nie do wyrażenia słowami. Najczęściej miało się
odczucie, że jest się w pomarańczarni, taki był nastrój tego parkowego lasu.
Na szczycie (Czupel)
Przez chwilę myśleliśmy, że malarz impresjonista namalował nas na płótnie w
krajobrazie jesieni znajdującej się w jego wyobrażeniu i wrażliwości, bo natura
nie miewa takich kaprysów w kolorowaniu i cieniowaniu świata, jakich
doświadczyliśmy tam na szlaku.
Tuż pod szczytem
rozciąga się widok na obydwa jeziora i na górę Żar. Ładny to widok, ale
hałaśliwy, tym bardziej że wycięte i połamane drzewa otwierają drogę wszelkim
dźwiękom. Na szczycie kopiec usypany z kamieni, które w to miejsce przynieść
musieli turyści. W drodze powrotnej natknęliśmy się na podobny, chociaż
znacznie piękniejszy. Nie leży on przy szlaku, ale niechcący nieco zeszliśmy na
jakiś czas z oznakowanej trasy.
Tabliczka z nazwą
szczytu i podaną wysokością zawieszona jest kilka metrów nad ziemią, więc zdjęć
z nią w tle nie da się zrobić. Trzeba by poczekać na kilkumetrowe zaspy
śnieżne, wtedy byłaby może na wysokości oczu,jak
na Lackowej... O ile na trasie spotkaliśmy nieliczne osoby (pomijając ludzi na
kładach), to na szczycie było sporo turystów. Ale też na szczyt prowadzą różne
szlaki, więc mieli skąd przyjść, niekoniecznie robiąc tłok na naszej trasie.
Czupel w Beskidzie Małym 933 m n.p.m.
My, jak na każdym ze zdobytych szczytów, zjedliśmy kanapki z konserwą,
pooglądaliśmy widoki, podumaliśmy i ruszyliśmy w drogę powrotną. Ponieważ ja
byłam za tym, żeby wracać szlakiem czerwonym, a Mężczyzna, Który Kiedyś Był
Chłopcem optował za powrotem tą samą drogą, a nikt z nas nie naciskał, więc los
sprawił, że zgubiliśmy szlak i przez spory odcinek szliśmy całkiem
nieoczekiwaną ścieżką. Tam właśnie natknęliśmy się na kopiec z kamieni, o
którym wspominałam.
Poza szlakiem w Beskidzie Małym
Dzień
zakończyliśmy nad jeziorem, na przystani, na trapie łapiąc ostatnie promienie
słońca, kładące się w uwięzionych wodach Soły na nocny odpoczynek.
To była ta noc sprzed trzydziestu pięciu laty, która zrównała się z minioną nocą. Wyśniona rzeczywistość i rzeczywistość jak sen. I nie wiadomo, która z dwóch dziewcząt odczuwała większą radość i podnietę po tamtej i tej nocy. Czasem łatwiej uwierzyć w ułudę, niż w to, co na jawie. Jednak nie nauczono nas wierzyć snom. Ważny jest tylko świat realny i tam zaczyna się i kończy, gdzie można zmierzyć i pojąć wszystko, co dla współczesnego człowieka jest do przyjęcia.
Tamten sen powinien był pozostać tylko w sferze marzeń i imaginacji, miast nabierać realnych kształtów. Ale on się ziścił, jak modlitwa o wschodzie słońca. I cóż winna jest temu ta kobieta? To nawet nie była jej modlitwa. Dziewczynka dorastając, zagubiła gdzieś wspomnienie o pewnej fantasmagorii i teraz jej córka doznaje podobnej empirii, która była treścią życia matki. Starsza z dziewcząt nie może powstrzymać wypadków, bo nie ma takiej władzy. Dlatego dzieje się to, co śniło się, owa iluzja, z tej i tamtej nocy. Obie noce były rozgwieżdżone, a dziewczęta rozpromienione. Poczuły dotknięcie Aniołów Stróżów i gwiazdy zapłonęły w ich sercach.
Czas niekiedy lubi sobie zakpić z nas, ludzi, którym wydaje się, że mają swoje życie we władaniu i pod kontrolą. Za pychę trzeba słono zapłacić. Trzeba wziąć wiele lekcji pokory. Matka wie, że jej córka musi w swoim życiu zaznać wszystkiego. Tak samo, jak wiedziała o tym jej matka, która kiedyś przecież też była dziewczyną. I nawet mając taką wiedzę nie przeciwdziała temu, by jej córka śniła najpiękniejsze sny, które przechodząc w rzeczywistość, mogą dostarczyć jej bólu. Ból jest wpisany w ludzką drogę i wzrastanie ku człowieczeństwu potrafiącemu zapomnieć o sobie samym w obliczu spotkania z drugim człowiekiem.
Obie dziewczęta muszą jeszcze zrozumieć i posiąść sztukę dawania, bo jest to bardzo trudne dzieło.
Wtedy będą mogły z pokorą podejść do bliźniego mówiąc:
Weź ’to senne marzenie’
Nie ma nic prawdziwszego od snu
Więc w obecność swą otuleni
Wspólnie wyśnijmy go tu
Pieśń o śnie – Przemysław Gintrowski
Z zimna drżąc przy domowym ognisku
Zasłuchani w głodowy kiszek marsz
Po ostatnim wypijmy kieliszku
Zanim świecy dotli się blask
Papierosa puśćmy dokoła
Przeczytajmy z zakazanych coś ksiąg
Bo nad ranem nikt przecież nie woła
Nikt nie wywoła nas stąd
Gdzie łajdak pokaja się szczerze
Gdzie złodziej odda swój łup
Gdzie ktoś, zanim powie ’nie wierzę’
Świętemu padnie do stóp
Gdzie krzywdy nie będą pomszczone
Lecz wynagrodzone do cna
Gdzie dziecko bezpiecznie zrodzone
Siądzie obok jagnięcia i lwa
Wtuleni w swoją obecność
Czując w ustach wspomnienia smak
Nie dbajmy o świadomą konieczność
Co w twarze sypie nam mak
Noc jest jedna i świt jest po nocy
Pod zamkniętą powieką trwa blask
I nikomu nie zabraknie pomocy
Dopóki nie zabraknie mu nas
Gdzie zdrada to wtręt z obcej mowy
Podobnie jak przemoc i gwałt
Gdzie myśli nie chowa się w słowa
Lecz jawny jej daje się kształt
Gdzie rozpacz i ból są kojone
I żadna nie kala się łza
Gdzie dziecko bezpiecznie zrodzone
Siądzie obok jagnięcia i lwa
Ktoś powie ’to senne marzenie’
Nie ma nic prawdziwszego od snu
Więc w obecność swą otuleni
Wspólnie wyśnijmy go tu
Wszystkie październiki mojego życia przychodzą rozgrzane letnim słońcem, a odchodzą stulone myślą o nadchodzącym chłodzie. Po drodze kolorują liście, niektóre nawet gubią. Lubię nostalgię październikowych wędrówek. Słońce snuje się nisko nad ziemią, jakby żałowało swojej wędrówki w porach roku po nieboskłonie. Każdego dnia coraz wcześniej niknie za horyzontem, skracając swą drogę wyraźnie. Nie może odżałować rozstania z polskimi krajobrazami, które i dla niego są najpiękniejsze na świecie. A przecież słońce ogląda cały świat. Dlatego rozciąga nitki babiego lata, z nadzieją, że przywiążą je one jak balonik do drzewa. Czasem można zaobserwować, że nitka pajęcza uczepiona gałęzi, łączy się z promieniem słonecznym, ale też zaraz powieje wiatr swawolny, który rozerwie delikatną przędzę i wtedy słońce nadrabiając zatrzymany czas, jeszcze szybciej zdąża ku zachodowi.
Góry, osnute jesiennym, mglistym powietrzem jawią się bardziej tajemnicze niż zazwyczaj. Zdają się być odleglejsze, niż latem i nie można wyciągnąć ręki, by je dosięgnąć, bo najbliżej ze wszystkiego jest słońce. Słońce zaś przegląda się w niektórych liściach jak w lustrze - tak się owe złocą. Choć dzień bezwietrzny, na skraju lasu słychać szum. To spadające, zeschłe liście robią tyle hałasu. Czasem jakaś samotna sarna przemknie przez leśną polanę - wypuściła już swoje młode, by wędrowało samodzielnie, więc drży tylko o swoje życie. W niedalekiej odległości rozchodzą się huki wystrzałów z broni palnej, więc sarna bezszelestnie znika. Nie jest liściem, który w beztroskim poszumie może swobodnie opadać, musi być czujna.
Buki w październiku mają złotą koronę. Ich kora lśni w słońcu, jakby pokrył ją drogocenny kruszec i ma się wrażenie, że w lesie nagle pojawiły się nieogarnione skarby. Wielka to sprawa, taki błyszczący złotem buk pośród innych drzew. Gdy zaś się wejdzie w las głębiej, świat pęcznieje grozą. Ciemność osnuwa wszystko naokół i oczom trudno się przyzwyczaić. Dlatego aż trzeba przystanąć, tchu nabrać i po cichu, by licha nie zbudzić, poruszać się dalej. Coś skrzypi pod stopami nieostrożnego wędrowca, który zatracił instynkt w spotkaniu z naturą. Im starszy las, tym bardziej niebotyczne pnie sterczą ogołocone z gałęzi. Korony drzew zaczynają się wysoko, wysoko - niemal pod niebem. Czasem, gdy jakaś chmura odczepi się od pozostałych, takie podniebne korony drzew o niebotycznych pniach usidlą ją i nie puszczają, tylko karmią się jej sokami, pobierając wodę od góry, zamiast korzeniami.
Coś stuknęło! To dzięcioł, który jeszcze głośniej, niż spadające liście porusza się między niebem a ziemią, chodzi po pniach drzew, jakby miał buty na obcasach!
Z trawy wystawiają czerwone, nakrapiane kapelusze muchomory, każąc wyrażać głośny podziw nad swoim pięknem. Rzeczywiście ich uroda jest wyjątkowa. Każdy przedszkolak rysując grzyba, wybierze czerwoną kredkę. Wędruje z nami po lesie mała dziewczynka, która zauroczona jest wszystkimi czerwonymi kapeluszami. Słońce już coraz niżej, zbliża się godzina powrotu. Ale czas jeszcze nie ten. Chwila trwa, więc nie można jej ponaglać. Taka ponaglona chwila umknie niezauważona, a piękno i bogactwo złotej jesieni chciałoby się utrwalić w pamięci na listopadową szarugę i zimowe królowanie bieli.
Droga mknie, jak zawsze, przed siebie. Nigdy się nie ma wrażenia, że droga stoi w miejscu, a człowiek się po niej porusza, tylko na odwrót. I zawsze się myśli, że będąc na drodze, trzeba się poddać jej biegowi i iść, iść, iść... A to zakręt, a to prześwit... jakaś nowa myśl, idea, ciekawość. Świat staje się coraz bardziej przeorany nitkami dróg. Stąd - dotąd. Stamtąd - do tamtąd. Z miejsca na miejsce. Od człowieka do człowieka... Te ostatnie są pewnie najtrudniejszymi drogami do przebycia!
Przebyć całą drogę z własnym na dłoni, dotrzeć do drugiego człowieka i zastać jego otwarte, oczekujące serce! Może to jest ta właśnie droga? Wygląda ciekawie.
Mogę jeszcze długo udawać, że wytrzymam. Mogę nawet wytrzymać, tylko w imię jakiej idei? Wolę powiedzieć, że nie wytrzymam, że nie mogę. Ale to niczego nie zmieni. Dlatego powiem: CHCĘ! Niestety, to również niczego nie zmieni.
Jak kropla za kroplą potrafi wydrążyć skałę, tak moja myśl i najmniejsze działanie drąży rzeczywistość. Wodzie można postawić tamę, w skrajnych przypadkach nawet zmienić koryto, którym płynie. Ta i tak będzie w ciągłym ruchu i nie ustanie w tym, co jest jej rolą nadrzędną. Bo to człowiek musi się ugiąć przed mocą, jaką niesie ze sobą każda
kropla wody. Przed mocą myśli, która sama poddać się nie skora, też człowiek ustąpićmusi. Dlatego bez pożądania, z pokorą i wytrwałością czekam i obserwuję kroplę za kroplą... Wieczność nie ma granic, więc nie wiem, czyśmy już do niej nie weszli. A może co dopiero z niej wyszliśmy, jak ze snu, który zaledwie przeminął? Tak więc, mogąc wszystko, chcę tylko jednego.
Prowadząc zajęcia integracyjne dla młodzieży byłam pod wielkim wrażeniem, podczas gdy nauczyciele dali się wciągnąć w tok przeprowadzanych warsztatów. Warsztaty były przygotowane tylko dla młodzieży. Wyraźnie zaznaczałam, w którym warsztacie wskazany jest udział i zaangażowanie wychowawcy, a w których nie. Idealnie było, jeśli wychowawca był obecny podczas zajęć, ponieważ wnioski były niemal namacalne. I mądry wychowawca był obecny, obserwował, a obserwując niejednokrotnie nie mógł wyjść z zadziwienia. Przy czym bywały dwa rodzaje zadziwienia: pozytywne i negatywne. Na szczęście to drugie występowało w znikomych ilościach. Tu już pierwszy wniosek, który czytelnik może samodzielnie wyciągnąć - mamy wspaniałą młodzież. A ze wspaniałą młodzieżą można oczywiście zrobić wiele wspaniałych rzeczy. Można też przeżyć wiele pięknych i wartościowych chwil. (Inna rzecz, że przy trudnej młodzieży więcej się uczymy;).
Tak więc, w tym roku mniej się nauczyłam, ale za to przeżyłam naprawdę wiele wzniosłych chwil.
Kiedy prowadzę tego typu zajęcia, czasem jestem porażona wnioskami, które wynikają. Tyle dzieciaków jest zagubionych i osamotnionych w swoim życiu! Całkiem, jak podopieczni Starego Doktora. Wiele z nich ma naprawdę ciężkie życie. Jednak im więcej trudów, tym system wartości większy.
Kiedy młody człowiek, będący u progu dorosłości, mówi mi, że jego marzenie to ukończenie szkoły, dostanie się na studia i ukończenie ich, znalezienie dobrze płatnej pracy wymagającej mało zaangażowania, urządzenie się w życiu, w tym wylicza: dom, konkretna fura, zwiedzanie świata i rodzina, stawiam kontrę i mówię, że to nie są marzenia, tylko zwykła droga człowieka, wręcz obowiązek. Wtedy wszyscy obecni stają w opozycji, że niby jak ja mogę twierdzić, że rodzina to nie marzenie i nie wartość. Ano, wartość - mówię - wielka i niezaprzeczalna. Ale nie w takim zestawieniu. Zazwyczaj zdziwienie młodych ludzi sięga wtedy zenitu. Zdarzają się jednostki, które do końca nie rozumieją, gdzie tkwi błąd w takim sposobie myślenia.
Ale też zdarzają się całe klasy, w których wszyscy jak jeden mąż mają w sercu wyryte wartości, potrafią żyć realizując je i mają też przepiękne marzenia, które pozwalają im wzrastać wysoko ponad przeciętność.
Podczas tegorocznych integracji wszystkich nas prowadził Janusz Korczak ze swoją ideą poszanowania godności dziecka, jako człowieka. Ja osobiście, będąc autorką i realizatorką programu, autentycznie czułam, jakby Stary Doktor prowadził mnie za rękę. Udało się nam wcielić w życie tyle myśli tego wielkiego pedagoga.
Choć jeszcze nie zakończone, można je podsumować, jako niezapomnianą przygodę. Jak wakacyjny wyjazd ze wspaniałym wychowawcą - Januszem Korczakiem. Dobrym i kochającym człowiekiem. Ciepłym i serdecznym przyjacielem. Wielkim nauczycielem i znawcą wnętrza dziecka. Orędownikiem spraw wszystkich dzieci. Wielkiego humanisty i przeciwnika wszelkiej przemocy.
Cudownie było oddać się "w ręce" człowieka tak miłującego bliźniego, tego najmniejszego bliźniego, najbardziej potrzebującego zainteresowania, oddania i miłości.
Poczułam dzisiaj miłość mojego Pana, jak rozpostarła się nade mną niczym olbrzymi niebieski parasol. Skąpana w błękicie nieba, jak w oceanie Jego spojrzenia, czułam się piękna i oczekiwana - taka, jaka jestem - z każdym pragnieniem woli wykutym w modlitwę i przemienionym w pokorze otrzymywania i ofiarowania. Radosnym mgnieniem wieczności zamkniętej w tej jedynej chwili, kiedy niemal czułam Jego dotyk, mogłabym karmić się po nieskończoność. Tylko, że nieskończoność również zamknięta była i jest w teraźniejszości, bo nic co było i co będzie nie może się równać z tym, co właśnie się staje. A dzieją się rzeczy i sprawy toczą, jak w dziecinnej zabawce - przykładasz doń oko, zaglądasz do środka, a tam kolorowe szkiełka odbite w wielokącie luster układają się na kształt najpiękniejszych dziecięcych marzeń i fantazji. Tak obracasz i tak oglądasz zmieniające się wzory, że w końcu masz wrażenie, że wpadasz do środka, niczym Alicja do swojej krainy czarów. Lecisz w dół, unosisz się do góry i wiesz, że to właśnie jest miłość, choć inni zaklinają rzeczywistość w puste słowa. I nagle czujesz, że jesteś samotny, spragniony i głodny, bo miłość, to nie jest kochanie i nawet nie możesz powiedzieć, że kochasz. Miłujesz i czujesz. Po prostu czujesz. Każdą myślą, nie komórką, ani żadną materialną cząstką; duszą czujesz i pragniesz, aż ból samotności rozkłada twojego ducha. Dajesz siebie całego, bez reszty. Ofiarujesz, bo tak chcesz, bo nie potrzebujesz siebie. Bo przecież sam nic nie znaczysz. Ani nic poza spełnieniem nie ma znaczenia. Widzisz w swoim kalejdoskopie, że niebo i Pan mają kształt miłości. I już chciałbyś zatrzymać obraz, by żadne szkiełko nie zmieniło swojego położenia. Znalazłeś obraz doskonały...
Musisz porzucić obezwładniające uczucie. Twoja droga jeszcze trwa. Droga, która jest miłością.
Jestem bardzo ciekawa jak to jest w innych miastach. Miasto, w którym mieszkam ogłosiło "Program współpracy z organizacjami pozarządowymi oraz innymi podmiotami prowadzącymi działalność pożytku publicznego na rok 2013" z budżetem 880 tys zł. (!!!) i zapisem: "przy czym jeden podmiot może aplikować do maksymalnie dwóch obszarów współpracy, występując do pojedynczego obszaru współpracy z maksymalnie jedną ofertą realizacji zadania publicznego". Przekładając na język zrozumiały jedna organizacja może złożyć dwa projekty na nadchodzący rok. My, czyli Hufiec ZHP, składaliśmy w minionych latach po kilkanaście. Na oświatę i wychowanie w programie przeznaczono 1/3 kwoty (!!!), którą przeznaczono na profilaktykę i rozwiązywanie problemów alkoholowych oraz przeciwdziałanie narkomanii; z tym, że obszar "Oświata i wychowanie" zawiera trzy punkty, nie zaliczając do tego mecenatu prezydenta miasta dla uzdolnionej młodzieży, i wszystkie one dotyczą tylko oświaty, żaden wychowania. Cały budżet wynosi ok. 11,- zł na mieszkańca na rok. Nie licząc młodzieży dojeżdżającej do sądeckich szkół i członków organizacji, których siedziba jest na terenie miasta. Bo zgodnie z ustawą [z dnia 24 kwietnia 2003 roku o działalności pożytku publicznego i o wolontariacie (t.j. Dz. U. z 2010 r. Nr 234 poz. 1536 z późniejszymi zmianami)] i ci, i ci podlegają programowi współpracy.
Od lat nie mogę zrozumieć, według jakiej logiki kilkakrotnie więcej pieniędzy publicznych przeznacza się na likwidowanie skutków patologii, niż na wychowanie, co za tym idzie, niedopuszczenie do wszelkich patologii? Bardzo mnie interesuje, jak to jest w innych miastach z budżetem na 2013 i programem współpracy władz z organizacjami pozarządowymi??? Przecież to, co dzieje się w mieście, w którym mieszkam to jawne ucięcie inicjatywy społecznej (słowo "lokalnej" jest trendy). Jeszcze napisano w programie, że "Głównym celem niniejszego programu jest budowanie partnerstwa między administracją publiczną i organizacjami w środowisku lokalnym, czemu służy wspieranie organizacji w realizacji ważnych celów społecznych".
I dalej:
"Cele szczegółowe niniejszego programu obejmują:
1) umocnienie lokalnych działań, stworzenie warunków dla powstania inicjatyw i struktur
funkcjonujących na rzecz społeczności lokalnych,
2) poprawę jakości życia mieszkańców Miasta, poprzez pełniejsze zaspokajanie potrzeb
społecznych,
3) integrację podmiotów polityki lokalnej obejmującej swym zakresem sferę zadań
publicznych wymienionych w art. 4 ustawy o działalności pożytku publicznego
i o wolontariacie,
4) otwarcie na innowacyjność i konkurencyjność poprzez umożliwienie organizacjom
pozarządowym indywidualnego wystąpienia z ofertą na realizację projektów
konkretnych zadań publicznych, które obecnie są realizowane przez samorząd". Może ja coś przespałam??? Jakieś zmiany ustrojowe nam zafundowano? Czy już nie, czy jeszcze żyjemy i pracujemy w demokracji? A może zmniejszono podatki i przyszłoroczny budżet miasta zubożeje w stosunku do budżetu z tego roku i lat ubiegłych?
Przecież to woła o pomstę!
Dla podsumowania pasuje mi zapożyczyć sobie ostatni akapit księdza Artura z jego felietonu pt. "Róbmy...":
"Chyba jednak Młynarski ma rację. Trudno. Ileś rzeczy musi pozostać niezrobionych".
Od siebie dodałabym jeszcze siarczyste słowo. Bo dlaczego kosztem wychowania młodego pokolenia na przykład?
"A jeśli życia dać nie możesz,
to spraw bym przeżył jeszcze raz
tę miłość, która już wygasła w nas,
spraw bym ją przeżył jeszcze raz".
Wczoraj przed snem słuchałam i słuchałam bez końca Tadeusza Nalepy zanoszącego "Modlitwę", także i w moim imieniu do Pana. Tego który "chlebem, ptakiem, wszystkim jest dziś". Nim położyłam moją głowę na poduszce, która jest wypchana snami i marzeniami, poczułam smak, zapach i delikatny dotyk oczekiwania... i przeżyłam tę miłość, która już wygasła we mnie. Pan sprawił, że przeżyłam ją jeszcze raz, kolejny raz!
Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką rower nie był jakimś dobrem specjalnym. W każdej rodzinie po prostu był. Dorośli mieli swoje duże rowery. Dzieci dostawały rowery w prezencie pierwszokomunijnym. Zazwyczaj te dla dzieci były kupowane na wyrost, więc najwięcej było dużych rowerów. Pamiętam czasy, kiedy Mój Brat uczył mnie, całkiem małą dziewczynkę, jeździć na dużym rowerze z ramą. Musiałam wejść pod ramę i tak nienaturalnie skrzywiona na za wielkim rowerze oczywiście nie byłam w stanie opanować tę niełatwą sztukę. Kiedyś wyczytałam, że umiejętność zachowania równowagi podczas jazdy na rowerze polega na poddaniu się nierównowadze i ponieważ nie znam praw fizyki, bardzo mi się to zdanie podoba. Zwłaszcza, że teoria ta pasuje do moich pierwszych prób, podczas których nie posiadłam owej sztuki. Zaraz też koleżanki i koledzy Mojego Brata stwierdzili, że trzeba mnie zacząć uczyć jeździć na tzw. "damce" i zamieniono rowery. Pamiętam uliczkę, porę roku, pył unoszący się z drogi, niecierpliwość Mojego Brata podczas tej lekcji. Było lato, pewnie wakacje. Mój Brat, wiele lat starszy ode mnie, rzadko kiedy poświęcał mi czas poza domem. Miał swoje towarzystwo, w którym się obracał i tak bardzo akcentował zawsze różnicę wieku, jaka nas dzieliła, że wydawała mi się na tamte czasy przeolbrzymia. Dlatego tak bardzo cieszyłam się, że chciał mnie wtedy nauczyć jeździć. Może chodziłam za nim, marudziłam i miał już dość, więc na odczepnego chciał to zrobić? Tego nie wiem. Pamiętam, że gdy byliśmy małymi dziećmi, zawsze udało nam się uprosić kogoś ze starszych, aby nas "przewiózł" kawałek na bagażniku od roweru. Taka przejażdżka była wielką frajdą dla dzieciarni. Starsi chłopcy jeździli z koleżankami wożąc je na ramie. Dziewczynom pewnie nie zależało tak na przejażdżce, jak na chwili intymności, która się wtedy między nimi zadzierzgała. Może Mój Brat chciał mieć czas dla siebie i dla którejś z koleżanek, więc poświęcił się dla nauczenia mnie jazdy, miast brać mnie na przejażdżki na bagażniku za każdym razem, gdy wsiadał na rower? Tego również nie wiem. Dość, że owa lekcja się odbyła. Dzień był słoneczny, pył unosił się nad polną drogą. Z jednej strony Choczenka, która towarzyszyła nam w każdej dziecięcej przygodzie, z drugiej strony domy jednorodzinne w ogrodach ustawione szpalerem wzdłuż uliczki. Dalej już tylko łąki, oddzielone od naszego świata Małą Rzeczką. Pamiętam, że Mój Brat pokrzykiwał na mnie niecierpliwie, na niego jego koleżanki i koledzy, by był w stosunku do mnie cierpliwy, bo przecież jestem mała, więc potrzebuję trochę czasu na naukę. Mam wrażenie, że była tam cała dzieciarnia z Naszego Bloku. Kiedy jechałam już od dłuższej chwili i Mój Brat przestał się odzywać, a z tyłu dochodziły głosy: "Dobrze ci idzie, brawo!", poczułam się bezpieczna. Lekko odwróciłam głowę, by popatrzeć na Mojego Brata i przekazać mu wielką radość zamkniętą w spojrzeniu i szerokim uśmiechu zorientowałam się, że jadę sama. Natychmiast straciłam równowagę i przewróciłam się. Po raz kolejny zdarłam kolana, blizny z dzieciństwa zdobią je do dzisiaj, ale to był moment przełomowy. Nauczyłam się jeździć.
Skoro umiałam i chciałam jeździć na rowerze, Mój Brat szybko wykorzystał te możliwości, które się i przed nim otworzyły i zrzucił obowiązek dbania o czystość roweru na mnie. Wtedy świat i wszystkie zależności na nim były proste. Chcesz jeździć - zapracuj. Choć tak naprawdę rower należał do Mojej Starszej Siostry.
Czyszczenie i pielęgnacja rowerów było niejaką tradycją i obowiązywał cały ceremoniał z nią związany. Jakoś bardziej utkwił mi w pamięci moment wiosennej niż jesiennej konserwacji rowerów. Kiedy wiosna zrobiła przełom w pogodzie, przed pierwszą przejażdżką wszyscy wyciągali swoje rowery z piwnic i przystępowało się do zbiorowego czyszczenia i konserwacji pojazdów. Jest całkiem możliwe, że jesienią nikt nie wiedział, kiedy jest ten ostatni raz i rower schowany do piwnicy do następnej przejażdżki zimował z kurzem i brudem z całego poprzedniego roku, bo nagłe załamanie pogody uniemożliwiło korzystanie z jednośladu. Natomiast wiosną sprawa była oczywista.
Tak więc, po wyciągnięciu rowerów z piwnicy, trzeba było dopompować koła. Często należało przy tej okazji wymienić wentylki, a i niejedna dętka sparciała zimą. W blaszanych, białych miskach wynosiło się z domów podgrzaną wodę z płynem do mycia naczyń, albo z proszkiem. Trzeba było mieć kilka miękkich szmatek. Najlepiej do tego celu nadawały się kawałki starych, flanelowych koszul. Najpierw, poczynając od siodełka (siodełka były wtedy ze skóry!), myło się wszystkie elementy wodą z płynem. Następnie wycierało się do sucha i przy użyciu kolejnej szmatki wcierało się wazelinę w niklowane detale kół, by pięknie błyszczały, oraz by kurz i błoto tak szybko nie osiadały. Na koniec trzeba było nasmarować łańcuchy, ale tę czynność wykonywali starsi koledzy, lub ojcowie. Niektórzy macherzy rozkręcali koła i czyścili, smarowali, natłuszczali wazeliną piasty.
Wazelina!
Jak ona pachniała! Pachniała dzieciństwem spędzonym w Moim Mieście. Pachniała wiosną, latem, jesienią i rowerem. Wspólną pracą na podwórku i zabawą. Wykonywaniem pierwszych obowiązków. Przygodą, z wiatrem we włosach, wreszcie. Wraz z zapachem niesie się głos wspólnych rozmów i porad udzielanych sobie nawzajem. Obietnic składanych Mamie, że będzie się jeździło tylko koło domu. Długie lata szukałam takiej wazeliny, jakiej używaliśmy do konserwowania kół rowerowych. Kiedy jesteśmy na zakupach w sklepach z kosmetykami (dawniej mówiło się: drogeria) kupuję wazelinę taką, jaka jest i mam świadomość, że tęskniąc za tamtym zapachem, tak naprawdę tęsknię za dzieciństwem. We wszystkich sklepach jest zawsze wazelina od jednego producenta. Bezzapachowa. Inna w konsystencji niż tamta, którą pamiętam.
Wczoraj otworzyłam nowe pudełeczko z wazeliną inną niż dotychczas. Z wazeliną, która miała w sobie "smak, zapach i delikatny dotyk oczekiwania...". Wraz z tym pudełeczkiem otworzyły się wspomnienia i przeżyłam miłość, która już wygasła...
Więc, co? Więc, jeszcze raz. Skoro Pan sprawił, że przeżyłam ją jeszcze raz, kolejny raz! Pan dał mi jeszcze raz! Choć zadziwiająco inaczej, niż prosiłam ;).
Modlitwa (Tadeusz Nalepa)
Do Ciebie pieśnią wołam Panie,
do Ciebie dzisiaj krzyczę w głos.
Ty jesteś wszędzie, wszystkim jesteś dziś,
lecz kamieniem nie bądź mi.
Do Ciebie pieśnią wołam Panie,
bo ponoć wszystko możesz dać,
więc błagam daj mi szansę jeszcze raz,
daj mi ją ostatni raz.
Już nie zmarnuję ani chwili,
bo dni straconych gorycz znam,
więc błagam daj mi szansę jeszcze raz,
daj mi ją ostatni raz.
Do Ciebie pieśnią wołam Panie,
Do Ciebie dzisiaj krzyczę w głos.
Daj mi raz jeszcze od początku iść,
daj mi szansę jeszcze raz.
Wystarczy abyś skinął ręką,
wystarczy jedna Twoja myśl,
a zacznę życie swoje jeszcze raz,
więc o boski błagam gest.
A jeśli życia dać nie możesz,
to spraw bym przeżył jeszcze raz
tę miłość, która już wygasła w nas,
spraw bym ją przeżył jeszcze raz.
Do Ciebie pieśnią wołam Panie,
do Ciebie wznoszę mój błagalny głos.
Ty ptakiem, chlebem, wszystkim jesteś dziś,
lecz kamieniem nie bądź mi.
Chyba nie jestem dzisiaj ciekawa, co jest za zakrętem.
Za to podzielę się pięknym tekstem o miłości.
„Autentyczne spotkanie z Bogiem i spotkanie z człowiekiem staje
się możliwe jedynie wówczas, gdy otoczę miłością zarówno Boga, jak i człowieka,
kiedy jednego i drugiego kocham tak bardzo, że decyduję się zapomnieć o sobie,
o swoich potrzebach i troskach, stając się tylko "orientacją" -
ukierunkowaniem w ich stronę, istnieniem dla nich, pragnieniem bycia z nimi i
dla nich. Zachęcał do tego Jezus, który mówił: Jeśli więc przyniesiesz dar
swój przed ołtarz i tam wspomnisz, że brat twój ma coś przeciw tobie, zostaw
tam dar swój przed ołtarzem, a najpierw idź i pojednaj się z bratem swoim!
Potem przyjdź i dar swój ofiaruj! (Mt 5, 23-24).
Symeon Nowy Teolog, komentując to przykazanie, mówi, że
jeśli chcemy się modlić sercem swobodnym i niepodzielonym, to musimy
zaprowadzić pokój między nami, Bogiem, własnym sumieniem, bliźnimi, a nawet
otaczającymi nas rzeczami. Koniecznym warunkiem autentycznego poznania Boga
jest poznanie człowieka, czyli przyjęcie go jako daru od Boga. Nie wystarczy
prosta akceptacja jego obecności w moim życiu, jego bliskość ani nawet
posłuszeństwo. Bóg chce, abym traktował go z miłością jako wyraz Bożej
obecności w moim życiu, jako nieodzowne przedłużenie Bożego w nim działania. O
to apeluje wiara, która staje się żywa w tej właśnie więzi, ją rozpoczyna i
podtrzymuje. Nie jest ona bowiem formą spekulacji nad tajemnicą życia, ale
samym życiem”.
Zdzisław Józef Kijas OFMConv „Znalazłem perłę”
Cokolwiek chciałabym, mogłabym dziś napisać, zawarte jest w słowach tej piosenki. Około wieczora świat zaszedł mgłą i stał się niewidoczny. Kiedy nie można niczego zobaczyć, można wiele usłyszeć. Można też dotknąć i poczuć. Wszystko jest w piosence. Smak, zapach, delikatny dotyk oczekiwania...
Moje myślenie zwolniło. Nawet w pogodzie nie było dzisiaj wiatru. Muszę znaleźć miejsce w mojej głowie dla 13 letniej dziewczynki, w systemie wartości której zawiera się zazdrość. Koło południa wyszło słońce i czas zaczął płynąć leniwie. Wsiedliśmy do auta i pognaliśmy przed siebie, by nie dać się obezwładniającej sile jesieni. Nie uciekłam przed myślami. Widziałam dziewczynkę na wózku inwalidzkim. Uśmiechała się pogodnie. Jej mama tryskała radością, choć w domu zostawiła jeszcze jedną córkę chorą na tę samą genetyczną chorobę. One wiedzą, co tak naprawdę w życiu jest ważne. Można to wyczytać w ich oczach. Żyją każdym słowem, które właśnie pada. Każdym gestem, który się dokonuje. Świat może dla nich nie istnieć. Zapatrzone w siebie. Matka zabiera chorą córkę na klasową wycieczkę i przebywa z nią w warunkach, które dla wszystkich pozostałych są trudne, więc narzekają bez końca. A one obie nic sobie z tego, że trudno, nie robią. One wiedzą, co to prawdziwe trudności. Znieść wózek, potem córkę po wąskich schodach, to naprawdę żaden problem. To tylko okazja do bliskości. Matka z czułością i niezwykłą delikatnością bierze córkę na ręce, tuli do siebie jak najdroższy skarb. Mądra matka, zna się na skarbach. Dziewczynka na wózku chce śpiewać. Inne, zdrowe dziewczynki jej towarzyszą, ale to ona chciała śpiewać. Wychodzi na to, że inni robią to, co ona. Ale tamta dziewczynka napisała na kartce: "zazdrość". Może zazdrości dziewczynce na wózku takiej matki i tego, że ciągle są razem? Wyglądała bardzo licho, w dodatku jak dziecko z patologicznej rodziny... Nie umiała wytłumaczyć, dlaczego? Powiedziała tylko: tak mi się napisało...
Słońce wtedy i dziś złociło krajobrazy. Długimi cieniami snuło się po polach i leśnych polanach. Im prędzej samochód jechał tym bardziej cienie tańczyły. Nie zazdroszczę tej kobiecie, która przyszłego roku będzie miała to, co ja miałam tego lata i tej jesieni. Nie zazdroszczę jej mojego wieku, bo ja zajmę miejsce innej kobiety, która teraz żegna się ze swym latem i swoją jesienią. Ze swoim wiekiem, który wkrótce obróci ku mnie swe oblicze.
Oprócz 13 letniej dziewczynki dorośli ludzie też pogubili systemy wartości. Słońce świeci, wymuszając zamknięcie oczu. Najlepiej zasnąć i we śnie wyśnić nowy etap drogi, na którym nie ma już byłych przyjaciół, bo wziąwszy udział w jakimś wyścigu, który zmamił ich po drodze, zapomnieli dokąd jeszcze niedawno wspólnie zmierzaliśmy.
Chyba każdemu zdarzyło się przynajmniej jeden raz powiedzieć, że już nigdy w życiu czegoś tam nie zrobi. Nie byle czego, a czegoś konkretnego. Ja również wypowiadam to zdanie. Czasami bardzo stanowczo, a czasami ot, tak sobie. I równie często, jak składam, łamię to postanowienie. Wcale nie dlatego, że brak mi siły woli, by spełnić własne słowa, a tylko dlatego, że postanowienie takie składa się zazwyczaj, kiedy dla problemu nas nurtującego nie można znaleźć rozwiązania, albo coś, co zrobiliśmy miało krępujący dla nas finisz. Taki mniejszy lub większy obciach. I myśląc, że wygłupiliśmy się przed całym światem, składamy powyższe postanowienie. Złożywszy, natychmiast szukamy nowych rozwiązań, albo też przełknąwszy gorzką pigułkę niepowodzenia i obciachu, brniemy dalej, bo sprawa za bardzo nas kusi i nęci.
Myślę, że tak mają wszyscy ludzie czynu. Ludzie, których nie zniechęcają drobne niepowodzenia. Ludzie, którzy szukają nowych dróg i rozwiązań. I w końcu ludzie, którzy wiedzą, że przyświecający im cel wart jest tych obciachowych przystanków.
Tylko człowiek nic nie robiący nie zalicza żadnych potknięć, niepowodzeń, krytykanctwa innych, łez i postanowień, że już nigdy w życiu...
Natomiast człowiek podejmujący jakiekolwiek działania skazany jest na to wszystko, o czym powyżej. I na osiągnięcie celu.
Na sukces na miarę podjętego działania.
Po co? Dla osiągnięcia spełnienia.
Dlatego niech nikt nie wymaga ode mnie, abym już nigdy więcej w życiu czegoś tam nie robiła. Zrobię. Aby się spełniło wszystko.
Nie można nie przyjąć daru, zwłaszcza takiego, jakim jestem ja, bo już samo moje imię mówi, że jestem darem Bożym. Właśnie dzisiaj przeczytałam piękne słowa ojca Knabita "Jeśli potrafię docenić dobrego brata, a cierpliwie znosić trudnego brata, to znaczy, że rzeczywiście dążę do Boga". Może to ja jestem "trudnym bratem" dla ciebie, a może ty dla mnie jesteś "trudnym bratem", ale dar, jest darem. To coś wartościowego, dane komuś w prezencie, ofiarowane. Zaś Ofiarowanie kojarzy się jednoznacznie z Synem Bożym. Też został dany mi i tobie, jako nasz "Brat". Bez wątpienia "dobry", ale jakże często "trudny"? Dlatego i docenienie, i cierpliwe znoszenie Go jest Drogą, dążeniem. Tak samo, jak Drogą jest moje i twoje życie. Wspólną Drogą. Czy ci się to podoba, czy nie. Weź więc ten dar. I niech ci nie będę "trudnym bratem".
W każdej minucie dnia i nocy wypełnia mnie pasja Miłości. Pasja sprawia, że nie ma już we mnie miejsca na nic innego, zaś uczucie miłości powoduje głód i nienasycenie. Wszystko wprowadza moją duszę w czarną pustkę boleśnie odczuwalną. Czasem dotykam Miłości bezdotykowo, bo lękam się, że pęknie - taka jest delikatna i krucha. Za to pasja ma moc wodospadu drążącego skałę. Pasja i Miłość w parze stanowią dysonans, który raz unosi mnie, gdzieś pomiędzy obłoki, innym zaś razem zapadam się w głębię bez dna.
Lewis napisał na temat miłości kobiety i mężczyzny, że "gdziekolwiek mężczyzna współżyje fizycznie z kobietą, tam (...) zadzierzga się między nimi transcendentna więź,
która będzie trwała wiecznie, przynosząc szczęście lub cierpienie". Ja jednak myślę, że jedność i transcendencja wyzwala się pomiędzy ludźmi jedynie w dniach, kiedy matka nosi w sobie nowe życie. Wtedy można mówić, że dwoje ludzi stanowi jedno ciało. Wszelkie inne porównania są wyblakłym wspomnieniem tego cudownego uczucia, które zapewne jest namiastką transcendencji Bożej i jedności Boga z człowiekiem. Pewnie dlatego każdy inny rodzaj miłości i jedności jest tak niedoskonały, bo ten drugi człowiek ucieka przed wyimaginowaną groźbą utraty własnej wolności. Boi się też zapewne, że jego zaufanie może zostać wystawione na poważną próbę. Bo przecież, aby zaufać drugiemu człowiekowi - zwłaszcza w miłości - potrzeba niewyczerpanych pokładów odwagi. Będąc dzieckiem, kochałam rodziców, uczyłam się kochać świat i drugiego człowieka. Kiedy sama zostałam matką doznałam całkiem nowego rodzaju miłości i ta dopiero pozwoliła mi na nowo budować relacje z innymi ludźmi w miłości. Aż doszłam do miejsca, gdzie odczułam pustkę, której żaden człowiek nie jest w stanie wypełnić. Czasem chciałabym zrobić się maleńka jak ziarenko i wrócić tam, skąd przybyłam, bo samotne życie w czarnej otchłani i to pomiędzy obłokami za bardzo boli. Zwłaszcza, kiedy doświadczyłam owej transcendencji, która pasją wypełniła mnie całą. Boję się też, że za mało kocham, których powinnam kochać najbardziej. Albo, że nie wiem, kogo jeszcze - choć wciąż ktoś pojawia się na mojej drodze, swoim zjawieniem powodując coraz większy głód i nienasycenie, tę palącą pasję. Paradoksalnie im większą pustkę, głębię i ciemność odczuwam, tym bardziej czuję dotknięcie Jego Miłości. Tej najdoskonalszej, która każe mi w nieogarnionej samotności odczuwać tęsknotę i ból spełnienia. I im bardziej dotyka mnie poprzez radosne wydarzenia w moim życiu, tym bardziej płacze moja dusza z bezmiaru Miłości, której doświadczam w jej bolesnej pasji.
Bo z przyjaźnią to jest tak, że nie tak bardzo jest ważne do kogo ty się możesz udać, by podzielić swoje troski i radości, ale kto z całym swoim bagażem szczęścia i nieszczęścia przyjdzie do ciebie.
O takiej przyjaźni myślisz, gdy mówisz: mam przyjaciół? Kiedy ty będziesz w potrzebie czas i sytuacja zweryfikuje ludzi, o których mniemasz, że są twoimi przyjaciółmi. Okażesz się szczęściarzem, jeśli któraś z osób, które nazywasz przyjaciółmi znajdzie się w tym nielicznym gronie gotowych porzucić swoje sprawy i zająć się twoim obolałym sercem. Bo do dzielenia radości ochotnicy zawsze się znajdą. Choć pewnie więcej masz wokół zazdrośników, którzy aż pienią się z powodu twoich radości. Ale i tak żadna liczba zazdrośników nie wyklucza istnienia szerszego grona ludzi chcących mieć udział w czyimś szczęściu.
Prawdziwy przyjaciel nie czeka aż go wezwiesz w potrzebie. Bo przecież możesz należeć do grona ludzi liżących rany pod kanapą. Prawdziwy przyjaciel sam wie, kiedy go potrzebujesz i zjawia się czy tego chcesz, czy nie. Każesz mu się wynosić, on zostaje. Nie ma ze sobą żadnych cudownych balsamów w postaci dobrych rad na przyspieszenie wygojenia rany. Nie zamierza też zmieniać opatrunków. On po prostu jest. Niemy świadek twojego bólu i cierpienia. Pociesza i leczy samą swoją obecnością. Trwaniem przy tobie. Ot, taki przyjaciel, który roztacza nad twoją bolejącą duszą parasol milczenia.
O takiej przyjaźni myślisz? Bo na pewno takiej potrzebujesz.
Dziewczynka chodziła tamtą drogą codziennie do sklepu. Najbardziej na świecie nie lubiła chodzić na zakupy, bo w sklepie była zawsze długa kolejka. Zwłaszcza, że ślamazarna ekspedientka licząca na kartce zawiłe rachunki pozwalała sobie swoje frustracje wyżywać zawsze na młodziutkiej klientce. W razie braku towaru Dziewczynka sama musiała zdecydować, czy kupić coś w zamian, czy nie. Szybka decyzja polegała na wyborze mniejszego zła, bo kupi, nie kupi, i tak wywoła to gniew po powrocie z zakupów.
W tamtych czasach po prostu wszyscy byli sfrustrowani i wyładowywali złość na słabszych.
Poza tym droga do sklepu nie była krótka. Policzyć ją dwa razy, a niejednokrotnie cztery, gdyż nie kupiwszy czegoś w zamian, musiała wracać po towar zastępczy, liczona była już pewnie na kilometry. Do tego to powolne liczenie ekspedientki i ogon kolejki wystający ze sklepu... Fakt, sklep był niewielki. Barak zaledwie, więc kolejka w środku i tak się nie mieściła. Ale upał, czy mróz, słota, czy palące słońce trzeba było stać i stać bez końca. Był to jedyny sklep w okolicy.
Za towarzysza swojej drogi Dziewczynka obrała sobie drzewo znajdujące się w oddali na wzgórzu. Rosnące na łysym wzniesieniu wyraźnie szarpało linię horyzontu. Gdzieś niedaleko drzewa majaczył jakiś kształt, ale odległość nie pozwalała na rozpoznanie czy to jakaś budowla, czy skład desek lub coś w tym rodzaju. Z czasem Dziewczynka przestała zauważać dodatkowy kształt i w swojej wyobraźni zbudowała obraz towarzysza jej niedoli - równie samotnego jak ona. Ba! Żałowała go nawet, gdyż ten tkwił nieruchomo na linii horyzontu, a ona mogła się przemieszczać i wciąż przeżywać coś nowego. Nie wiedziała jeszcze wtedy, że wolność wcale nie takim aspektem jest mierzona. Ale za to rada była, że drzewo zawsze jest na swoim miejscu wtedy, kiedy ona idzie, więc ma się do kogo odezwać w drodze. W myślach odezwać, ma się rozumieć.
Drzewo miało rozłożystą, owalną koronę. Może był to grab, albo jesion? Nie znała się na drzewach, więc nie wiedziała na pewno. Po wielu latach wyhaftowała takie samo drzewo, jak tamto, towarzyszące jej w dzieciństwie.
Dziewczynka idąc do sklepu mijała wiele domów. Niektóre z nich odgrodzone od świata wysoką siatką i dodatkowo żywopłotem nie dawały żadnego pola wyobraźni. Inne, bez ogrodzeń, zabezpieczeń i osłon, jakby zapraszały przechodnia, by wstąpił na chwilę, albo przynajmniej wyobraził sobie, jakby to było, gdyby wstąpił?
Przechodząc koło jednego z nich robiło jej się szczególnie ciepło na sercu. Raczej to uczucie przypisywała towarzystwu drzewa, które stało w oddali, jak niemy świadek jej ustawicznych wędrówek.
W drodze powrotnej, rzecz zrozumiała, miała drzewo za plecami, więc w miejscu, z którego mogła zobaczyć je ostatni raz, zatrzymywała się niejednokrotnie, by popatrzeć i się z nim niejako pożegnać. Nigdy nie wiedziała, czy do następnego dnia, czy jeszcze do dzisiaj. Siłą rzeczy patrzyła też na ten szczególny dom, którego bliskość dawała takie przyjemne doznania.
Przez długie lata, nawet gdy przestała chodzić do tamtego sklepu myślała, że ten odcinek drogi był ulubiony przez nią z uwagi na drzewo z linii horyzontu.
Zdarzyło się, że zamieszkała kiedyś w domu z widokiem na łyse wzgórze, na którym rosło "jej" drzewo. Jednak widok z tamtego domu przeinaczał topografię terenu i nic w krajobrazie nie przypominało tamtego miejsca. Bo wciąż myślała, że to o drzewo chodziło...
Denerwował ją ten widok, więc zmieniła miejsce zamieszkania, aby nie musieć patrzeć w tamtą stronę. Szybko zatęskniła za znanym tłem. Panorama widziana z nowego okna, choć w tym samym kierunku, nie dawała wglądu na łyse wzgórze z jednym samotnym drzewem.
Minęły lata nim stanęła na tamtej drodze, którą niegdyś przemierzała chodząc do sklepu. Z tęsknotą popatrzyła w stronę wzgórza i doznała zawodu. Ani wzgórze, ani drzewo nie wyglądały już tak samo. Zmieniły się - pomyślał. Mimo, że była już dorosłą kobietą, nie przyszło jej do głowy, że to ona najbardziej się zmieniła.
Musiały minąć kolejne lata, by tajemnicę drogi Dziewczynki do sklepu oświetlił snop światła zrozumienia i poznania.
A otóż i macie wszystko. Byłem jak lipy szelest, na imię mi było Krzysztof i jeszcze ciało - to tak niewiele.
RODZICOM zatytułował Krzysztof Kamil Baczyński wiersz zaczynający się od tej strofy.
Ta strofa widnieje na tablicy płyty nagrobnej Mojego Brata. Zamieścili ją RODZICE. Za kilka dni minie kolejna smutna rocznica. Tym smutniejsza, że płyta przykrywa także trumny z ciałami RODZICÓW.
Mój Brat... jak on mi potrafił dokuczać?! Jak on się potrafił ze mną wygłupiać?! Jak on potrafił się ze mną śmiać?! Jak niewyobrażalnym cierpieniem i bólem okryło się życie Mojej Mamy po tej stracie?!
I po kolana brodząc w blasku,
ja miałem jak święty przenosić Pana (...)
Myślałaś, matko: "On uniesie,
on nazwie, co boli, wytłumaczy,
podźwignie, co upadło we mnie, kwiecie
- mówiłaś - rozkwitaj ogniem znaczeń".(...)
Oj! Wytłumaczył, co boli. Jak bardzo wytłumaczył! I matce, i ojcu, i nam - swoim siostrom.
(...) Nie umiem, matko, nazwać, nazbyt boli,
Tak bardzo go bolało... tak bardzo nie radził sobie z nazwaniem tego, co boli, z nazwaniem życia; czuł tylko, że:
Pójdę dalej - to od was mam: śmierci się nie boję,
dalej niosąc naręcza pragnień jak spalonych róż.
Jedna czerwona róża zawsze leży na płycie nagrobnej Mojego Brata. Choć wcale nie wiedziałam o naręczach pragnień jak spalonych róż...
Jakże prawdziwy jest ten wiersz w odniesieniu do tragicznego życia i tragicznej śmierci Mojego Brata?!
Wybrał Życie. A może Życie wybrało jego? Czuł, jak jego imiennik, że:
(...) nozdrza rozdęte z daleka Boga wietrzą (...)
W jesiennym liści szeleście unosi się wspomnienie Mojego Brata. W dziewiątym dniu października, kiedy nitki babiego lata oplatały świat, a słońce nisko nad ziemią snuło swoje światło, prawdziwe Światło rozwarło bramy i zaprosiło Mojego Brata do Swojego blasku.
I dlatego nie mogę wiedzieć, jaki byłby dzisiaj, z czego by się śmiał, jak by mi dokuczał, bo jego obraz utkwił w 1988 roku. Właśnie minęło drugie tyle lat ile miałam wtedy...
A ja zdążam moją drogą, choć czasami zdaje mi się, że jestem przytwierdzona jak ten liść do drzewa i oczekuję na swój taniec wolności.