MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

piątek, 10 grudnia 2010

Baloniki na Druciku (cykl: Anioły Mojego Dzieciństwa)

W Moim Mieście w czasie Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką był jeden Kościół. Ten w rynku. Nie licząc oczywiście Karmelu, ani kaplicy u Sióstr Nazaretanek prowadzących Ochronkę Dla Dzieci Tak Chorych, Że Ich Rodzice Nie Mogli Się Nimi Zajmować. To był Kościół Parafialny. Raz do roku,  przez kilka dni, Moje Miasto rozbrzmiewało hukiem kapiszonów i z każdego zakamarka unosił się zapach palonego karbidu. Wszystkie Małe Dziewczynki chodziły w Kotylionowych Różańcach z Ciasteczek, Mamy dostawały Piernikowe Serca od kochających je Mężów, a Starsze Dziewczyny od Chłopaków, Którym Się Podobały. Każde Małe Dziecko dzierżyło w ręku Balonik na Druciku, wszyscy nieśli kolorowe wiatraki, które potem przyczepiało się do kierownicy od roweru, bądź do dziecinnego wózka. Na niedzielne popołudnie niosło się zapas imbirowych ciasteczek, bloku czekoladowego oraz różnokolorowych odpustowych cukierków. Małe dzieci, które potrafiły wiercić dziurę w brzuchu, pchały przed sobą drewniane motyle na kółkach, których skrzydła uderzały o siebie, wydając charakterystyczny dźwięk. Każdy maluch, który nie był jeszcze do I Komunii św. wracał z blaszanym zegarkiem na ręku. Kolty szeryfa z Bonanzy były pożądanym atrybutem dla każdego Chłopaka, nawet Mój Starszy Brat nie wzgardził takim prezentem. Każdy chciał okrągłe lusterko w plastikowej ramce z jakim zagranicznym aktorem, czy aktorką na odwrocie, którego zdjęcie było zaledwie koloryzowane domorosłym sposobem fotografów. Dziewczynkom, jeśli nudziły, trafiła się czasem jakaś gałgankowa lalka, Chłopcy potrafili wynudzić pióropusze indiańskie. Jeszcze Starsi Koledzy Mojego Starszego Brata po każdym odpuście bogacili się w nowy scyzoryk. Szczytem sztuki wyłudzania na Rodzicach były szklane kolorowe sznury korali krakowskich. Po każdym odpuście Moja Babcia długo częstowała Nas miodowymi cukierkami wyjmowanymi z Babcinej Torebki. Nie znosiłam tych miodowych cukierków, ale Moja Babcia, choć zawsze miała przy sobie też landrynki, które wszyscy wtedy lubili, wciskała mi te swoje miodowe cukierki, mówiąc, że zdrowe. Niejedna rodzina w Moim Mieście po takim odpuście wzbogaciła się o obraz z wizerunkiem jakiego Świętego, Maryi, czy Jezusa. Babcie kupowały swoim Wnukom łańcuszki z medalikami. A Rodzice dla swoich Rodziców figurkę Maryi lub jaki mały obrazek. Pełno też było na straganach obrazków do książeczek, różańców, drewnianych piszczałek, struganych zabawek, ptaszków-gwizdków, et cetera, et cetera, et cetera.
Znamienne, że żadne z Nas, Dzieci, nie kojarzyło odpustu z uroczystościami kościelnymi. Odpust to był świąteczny jarmark ze straganami z różnościami, których na co dzień raczej trudno było uświadczyć. Czy można się było dzieciom dziwić, że tak to postrzegały? Myślę, że Najświętsza Maria Panna, która patronowała Kościołowi w Naszym Mieście, nie miała Nam tego za złe. Wręcz przeciwnie: za sprawą Dorosłych, którzy potrzebowali by im zostało odpuszczone, Najświętsza Maria Panna Nam Dzieciom, sprawiała tak kolorowe i radosne święto i zerkając oknem z bocznej nawy Kościoła sprawdzała, czy aby jesteśmy szczęśliwe i czy Nam niczego nie brakuje. A my, skubiąc cukrową watę na patyku byliśmy wybrańcami losu i naprawdę niczego Nam wtedy już do szczęścia nie brakowało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz