Wzorem kwestujących z nekropolii na Powązkach, akcji zapoczątkowanej w 1974 r. przez Jerzego Waldorffa, utarło się, by 1 listopada na wszystkich cmentarzach zbierać fundusze na odnowę zabytkowych grobowców, mogił zasłużonych ludzi. I w Nowym Sączu taka zbiórka rokrocznie się odbywa.
Nawiedzaliśmy dzisiaj groby rodziców i bliskich, przyjaciół, znajomych, sąsiadów i znanych sądeczan, których ziemska droga dobiegła końca. Przystawaliśmy w zadumie, ale też i żartując nad grobami, dla przypomnienia wszystkich radosnych, wspólnie spędzonych chwil. Spotykaliśmy znajomych i zatrzymywaliśmy się na chwilę rozmowy, by z nimi wspomnieć ich bliskich, którzy odeszli.
- Prosimy o datek, każdą złotówkę poświęcamy na renowację zabytkowych grobowców - dobiegł głos kwestującej kobiety.
Spojrzałam na osobę, która dość głośno zwracała uwagę przechodzących i jak rzadko kiedy, nie wiedziałam, co zrobić.
Do Nowego Sącza przeprowadziłam się w trakcie roku szkolnego. Miałam wtedy 12 lat. O tym, że długo nie mogłam zaadaptować się w nowym miejscu i odżałować mojego wadowickiego dzieciństwa, pisałam niejednokrotnie. Myślę, że warunki w nowej szkole w dużej mierze przyczyniły się do tego, że trudno mi było odnaleźć się w nowym miejscu.
Wychowawczynią mojej klasy była polonistka. Zdawać by się mogło, że idealny układ. Nie wiem dlaczego, ale lubiłam, by wychowawcą był polonista. Klasa oczywiście zdecydowanie inna od tej z Mojego Miasta; tam uczniowie byli specjalnie dobierani dla realizacji programu eksperymentalnego, klasa - oczko w głowie dyrekcji i grona pedagogicznego. W Nowym Sączu, jak się okazało, trafiłam do najgorszej klasy z rocznika. Tylko dlatego, że uparłam się, by chodzić do klasy "a". W klasie mieliśmy kilku chłopców, którzy od najmłodszych lat byli na bakier z prawem. Nie wnikam dlaczego. Czy wywodzili się z rodzin patologicznych, dysfunkcyjnych, czy popełniane były błędy wychowawcze w domach, w szkole... nie wiem. Wychowawczyni, mając u nas lekcje codziennie, wchodziła do klasy trzaskając drzwiami tak, że podmuch powietrza poruszał oknami we framugach. Wejściu towarzyszył wrzask: Chamy! Bydło!
To była norma. Tak było prawie codziennie przez ponad trzy lata nauki w tej szkole. Nikomu z nas nie przyszło do głowy poskarżyć się, choćby w domu, na takie traktowanie. Nie wiedzieć dlaczego, uznaliśmy, że tak ma być. Kiedy ten proceder się rozpoczął mieliśmy po 12 lat.
Po skończeniu szkoły podstawowej nigdy w życiu nie słyszałam o byłej wychowawczyni. Rzadko wracałam myślami do tych brzydkich lat i chwil zafundowanych nam przez osobę, która poprzez literaturę, powinna była w nas zrodzić i pielęgnować wrażliwość, powinna być pedagogiem - człowiekiem prowadzącym dziecko - a nie okaleczać na całe życie.
Kiedyś tam przemknęła mi myśl, czy ta kobieta jeszcze żyje.
Przeszłam obojętnie obok głośno kwestującej. Nie wspomogłam akcji. Nawet nie byłam w stanie powiedzieć dzień dobry. Pomyślałam tylko: jak się wychowywało młodych ludzi na chamów i bydło, to po co apelować teraz do dorosłych ludzi o złotówkę?
No i mój spokój się mocno zaburzył. Jak u typowej ofiary przemocy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz